Krystyna Habrat – JESIEŃ, PSYCHIATRIA I DOBRA POWIEŚĆ

0
35

/opolieton/

Za dużo smutku – powiedziałam sobie i odniosłam do biblioteki książkę “Jeszcze jeden oddech”, jaką mamy przeczytać na listopadowe posiedzenie Dyskusyjnego Klubu Książki. Napisał ją neurochirurg, umierający na raka w wieku 34 lat, opisując to. Przejrzałam i oddałam. Dla mnie to za trudno lektura na jesień z aktualnymi lękami i  dramatami świata, jak niedawna pandemia koronowirusa,  wynikły z tego światowy kryzys gospodarczy, wreszcie  wojny,  zagrożenia terroryzmem, zalewem nielegalnych migrantów i zmianami w UE.

 Do tego wszystkiego złego spółdzielnia mieszkaniowa „uszczęśliwiła” naszą część bloku remontem elewacji i na 8 miesięcy odcięto mieszkańców od słońca i powietrza podwójnie rozpostartymi burymi płachtami. A zapowiadali tę ponurość na miesięcy 10. Nasze protesty przyspieszyły częstotliwość pojawiania się w robocie ekip remontowych, bo im się nie spieszyło. A kogo obchodzi samopoczucie  mieszkańca bloku? Kogo w ogóle szary człowiek obchodzi? Sam musi sobie kapinkę szczęścia zorganizować. Tylko jak, gdy sprywatyzują mu na osiedlu przychodnię i zlikwidują,  ostatniego dentystę na NFZ, a jego na prywaciarza nie stać? Strach  pomyśleć!

Odsuwając czarne myśli, wzięłam dla odmiany dawno odkładaną powieść “Mój przyjaciel Meaulnes”. Teraz ta staroświecka i bardziej młodzieżowa powieść mnie zachwyciła.  Pokazuje, jak młodzi chłopcy patrzą na dziewczęta, co ich urzeka, i jak bardzo potrafią się zakochać. Postaci ukazane są subtelnie poprzez drobne drgnienia w ich mimice, krótkiej wypowiedzi, milczenie.

Znalazłam też zabawną scenę, kiedy młodociany  bohater odwiedza  starą, samotną ciotkę i zasypia znudzony jej opowieściami o sąsiadach, jakich nie zna, oraz o małoważnych wydarzeniach. Rozczarowana kobieta, wzdycha, że tyle chciała mu opowiedzieć, a on usnął, bo go to nie interesuje. A tak chciała się nagadać, bo nie ma z kim. Przy tej scenie zrozumiałam, że  nie tylko źle wychowana młodzież, u nas i w naszych czasach, nie lubi słuchać dorosłych, a szczególnie ich przydługich anegdot,  ale to ogólna przypadłość psychologiczna młodych. Więc ta prawidłowość występuje też we Francji. I w dawnych latach.

Czytałam tę książkę z przejęciem i w podniosłym nastroju.  Wydarzeniom powieściowym  towarzyszy niezwykły nastrój tajemniczości i smutku, a do tego  ciągle  pada tam deszcz, wieje porywisty wiatr.   Czasami tylko dla odmiany:  śnieg, mgła i błoto. Jednak brzydka pogoda zgrana jest tak integralnie z akcją, że nawet nie przygnębia. Opisy biorą udział w zdarzeniach, gdy widzimy, że bohater, ten i ów, dążą do swego celu, pokonując przeciwieństwa przyrody. Tym bardziej takiemu dopingujemy, gdy tyle przeszkód musi pokonać.   Jesienna  szaruga dopełnia niezwykłość.

 A u mnie te powieściowe  deszcze i  wichry jesienne współgrały z tym, co teraz za oknem i na świecie. Dopiero na końcu książki stwierdziłam ze zdumieniem, że to wszystko było bardziej zwyczajne niż się podczas  czytania zdawało. Autor po prostu stworzył taki klimat, że  zaczarował czytelnika. To jest urok tej starej powieści francuskiej.

Żałuję, że ją tak późno przeczytałam, bo wciąż mi się chowała pomiędzy pilniejszymi książkami. Ale może kiedy indziej nie odczułabym tak jej czaru? Tylko filolodzy czytają książkę, oceniając na zimno jej wartości artystyczno-ideowe. Ja, nie filolog, czytam bardziej sercem. Wprawdzie potrafię  wyczuć walory obiektywne książki, ale na tę ocenę nakładam też kapryśny nastrój chwili  oraz moją wizję doświadczeń życiowych i dziejów zewnętrznych oraz wiedzę psychologiczną.    

Wczoraj pochwaliłam  tę książkę na  Facebooku, a dziś rano wiadomość w mediach o śmierci 102 letniej Wandy Półtawskiej.

Profesor Wanda Półtawska wykładała nam psychologię kliniczną na IV roku Psychologii UJ. Wywarła na mnie silne wrażenie. Poznałam na studiach wiele wybitnych postaci, a ona wpisała mi się w pamięć dzięki tematyce wykładów i sposobie ich przekazywania.  Uczyła nas o nerwicach i odchyleniach od normy. Skąd się to bierze? I jak łatwo przekroczyć niebezpieczną granicę. Tematykę tę zgłębialiśmy już  od drugiego roku, ale  te wykłady wniosły dużo nowego  dzięki jej bogatych doświadczeń zawodowych, jej energii oraz entuzjazmu do tych spraw.

Wkraczała na salę energicznie, uśmiechnięta z czarnymi włosami, ściągniętymi na karku w kitkę lub koczek (tak mam to w pamięci), ubrana na sportowo w ortalionową kurtkę (chyba szafirową) i czarną spódnicę. Tak się jeszcze nie ubierano. Bez żadnych ozdób, jak to u kobiety zapracowanej i zawsze się spieszącej. Po wykładzie  pospiesznie wychodziła. Raz, gdy zasiedziałyśmy się (większość na roku stanowiły dziewczęta, a było nas coś 20) w ławkach zamyślone nad dopiero co usłyszanymi rewelacjami o  psychastenii, wykrzyknęła żwawo: „No,  psychasteniczki, poderwijcie się!”  Nie poczułyśmy się wcale urażone,  tylko zmobilizowane do aktywności,  bo w tym wieku tak łatwo  ulec nastrojom nerwicowym. Wystarczy niezbyt  szczęśliwa miłość, jakiś wyolbrzymiony  kompleks niższości,  zawalony egzamin, i  nerwica  gotowa.  Nie wolno się temu poddawać. To nam wdrażała.

Już wtedy wiedzieliśmy, że Wanda Półtawska podczas wojny była więźniarką w niemieckim obozie koncentracyjnym Ravensbruk. Napisała o swych przeżyciach i eksperymentach pseudomedycznych na więźniarkach książkę : „I boję się snów”, która krążyła między nami mocno zaczytana.  Później słyszałam więcej o jej działalności jako lekarza psychiatrii w poradnictwie rodzinnym. Była bardzo aktywna na wielu polach i zapracowana. Jak sobie z tym radziła mając dom, szczęśliwą rodzinę  i cztery córki?  Jeszcze później usłyszałam  o jej cudownym uleczeniu sprzed kilku lat przez ojca Pio w przeddzień operacji raka. Sprawa u matki czwórki dzieci wyglądała dramatycznie, a nagle okazało się, że tam nic nie ma, operacja niepotrzebna. I pożyła jeszcze ze 60 lat dłużej.  Na wykładach nigdy o tym nie wspomniała. O Ravensbruk też nie. Nigdy o sobie nie mówiła. Zawsze z troską o innych.

Tylko drażni mnie, gdy media piszą uparcie: „przyjaciółka” naszego papieża. Owszem współpracowała  przy  tematyce  rodziny i młodzieży z biskupem Wojtyłą, ale nie przystoi tu słowo „przyjaciółka”, które teraz  nabiera   pejoratywnego  odcienia. Pani Wanda była osobą zbyt poważną, by ją w tak  niepoważny  kontekst wsadzać. Żal, że przy tylu jej  osiągnieciach znajdują się źli ludzie, którzy chcą ją pomniejszyć. Za to przyjacielem papieża był jej mąż – filozof, który zmarł niedawno w wieku 101 lat. Prowadzili obaj filozoficzne  dysputy.

Muszę zajrzeć do zeszytu z wykładami dr Półtawskiej z psychologii klinicznej. Nieraz go przeglądam. Jej wykłady ustawiły  moje poglądy na tematy społeczno-medyczne.

Tak, mamy teraz jesień. Smutną albo nie. Na pewne sprawy nie mamy wpływu. O innych można zapomnieć, na przykład zagrzebując się w książkach. Szczególnie w  literaturze pięknej. Powieściach i ich mniejszych krewnych – opowiadaniach, których ludzie nie doceniają. A przecież jako, ze krótkie, szybko się je czyta.  Ja bardzo cenię sobie Czechowa. I Szaniawskiego w opowiadankach: „Profesor Tutka”. Po przypomnieniu w poniedziałek w TV1 jego sztuki  pt „Zegarek” , wyciągnęłam z półki jego „Miłość i rzeczy poważne”. Chyba już czytałam, ale powtórzyć warto.

Czeka też do powtórki jak co roku, któryś z 27 tomów Conrada. I książka Jana Miodka o polszczyźnie, i Kopalińskiego „Koty w Worku” i „Niewidzialne kobiety” – jakiejś znanej feministki, co może nie za bardzo mnie ciągnie, ale świetnie napisane. Pozycja naukowa, a styl barwny, nieomal beletrystyczny, pełen  smakowitych powiedzonek, co nie umniejsza powagi  dzieła. I jeszcze czeka na powtórkę mała książeczka, ot, folder, ok. 65 stron: „Dworek Mari Konopnickiej w Żarnowcu”. To w okolicy Krosna. Podarowało go poetce społeczeństwo na 25-lecie pracy twórczej.   Na okładce, na tle dworku poetki, wisząca lampa naftowa. Taka sama,  ale ozdobiona frędzlami z niebieskich koralików i przerobiona  na elektryczną,  zwisała z sufitu w domu rodzinnym mego męża w Krośnie. A więcej ich w krośnieńskim muzeum lamp naftowych, bo tam działał Ignacy Łukasiewicz.  Tylko ja już tam nie pojadę. Dawni mieszkańcy domu odeszli. Mam jeszcze od nich przeszło stuletni zegar ścienny  z krośnieńskiej wytwórni. Po  kilku naprawach – idzie i wybija dźwięcznie godziny. Muszę mieć takie przypomnienie, bo nie mam wcale poczucia czasu i nieraz piję kawę dopiero o pierwszej w nocy.

A tu za oknem  zaświeciło po deszczu  słońce. Trochę za zimno, a powinnam wyjść na spacer. Jakoś się sama przed sobą wymigam i zasiądę z kawą do lektury. To cóż, że teraz chmurno, nie tylko w nastrojach powyborczych, ale  tą jesienną aurę z ciągłymi deszczami i wiatrem można potraktować, jak we wspomnianej wcześniej francuskiej powieści, rozkochać się w  nostalgicznym nastroju za oknem. Tym bardziej, gdy w domu ciepło i spokojnie, a kawa i książka czeka.

Podobno bez szczęścia można się obejść, lecz nieodzowne są małe radości.

Krystyna Habrat

Katowice 25.10.23r.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko