Domowa wylęgarnia
Ojciec był namiętnym czytelnikiem drobnych ogłoszeń prasowych. Przeczytał kiedyś w lokalnej gazecie o możliwości nabycia małej wylęgarni kurcząt, więc natychmiast postanowił ją kupić. Wkrótce wylęgarnia, pomalowana na zgniłozielony kolor, stanęła w pokoju. Była to skrzynia, trochę większa od stołu. Przez rozsuwane, jak w kredensie, szyby widać było pojemnik, w którym umieszczało się kurze jaja i obserwowało, co się z nimi dalej dzieje. Jaja, co jakiś czas. należało przewracać, aby nagrzewały się równomiernie. Trzeba było także śledzić skalę dużego termometru i ciągle sprawdzać czy w inkubatorze jest właściwa temperatura, którą regulowało się właściwym pokrętłem, a także nalewać wodę do specjalnego zbiornika, aby panowała odpowiednia wilgotność.
Całe to zmyślne urządzenie działało na prąd elektryczny i tu krył się zarodek przyszłej klęski naszego rodzinnego przedsięwzięcia. Na razie jednak ojciec był wprost zachwycony, szczęśliwy i podekscytowany. Obliczał ciągle na skrawkach papieru, jakie też będzie miał przyszłe zyski ze sprzedaży kurcząt. Zielone pudło wydawało nam się tego wieczora niemal maszynką do robienia pieniędzy. Mama natomiast, która zawsze była pesymistką, wyraziła powątpiewanie czy z tej maszyny wyjdzie choćby jedno żywe pisklę.
Zawsze na wiosnę, w autobusach pekaesu i w przedziałach naszej poczciwej ciuchci, można było spotkać gospodynie z wielkimi tekturowymi pudłami pod pachą, z których poprzez drobne otworki dochodziło popiskiwanie małych żółtych, puszystych kurczątek. Kupowało się je w Pińczowie. O te pisklęta dochodziło do różnych sporów pomiędzy kobietami, ponieważ wcześniej trzeba było w wylęgarni złożyć zamówienie na odpowiednią ilość sztuk i nie dla wszystkich starczało. Ojciec także postanowił zrobić zapisy wśród gospodyń. Zgłosiło się sporo kobiet.
Włożyliśmy pierwszą porcję jaj do cudownej, czarodziejskiej maszyny. Ojciec uroczyście przekręcił czerwone pokrętło. W maszynie zapaliły się czerwone lampki i rozległo się ciche buczenie. Teraz trzeba było śledzić wskazania termometru i dolewać wody do zbiornika. Byliśmy wszyscy przejęci, bo mieliśmy być świadkami cudu narodzin i obserwować przez szybkę to, co zazwyczaj okryte jest kurzą tajemnicą.
Wreszcie, po oczekiwaniach, które mnie dłużyły się najbardziej, na lekko chropawej powierzchni jajek pojawiły się pierwsze rysy, a czasami w małym otworku ukazywał się, delikatny jak kiełek rośliny, żółty dzióbek. Było to bardzo wzruszające i czuliśmy się jak kurze mamy, a na drobniutkie kruche istotki, patrzyliśmy niemal jak na swoje dzieci.
Często kurczaczki nie miały dość sił, aby rozbić skorupę i wydostać się na świat. Trzeba było mozolnie i z zegarmistrzowską precyzją odłupywać powłokę jajka, aby nie uszkodzić kruchego, wilgotnego ciałka pisklęcia. Mistrzynią w tym zajęciu, delikatnego usuwania resztek skorupek, była mama. Po wykluciu się piskląt, należało zapewnić noworodkom odpowiednią temperaturę w mieszkaniu. Wszak w kurniku kwoka, jeszcze długo. ogrzewa małe swoim ciałem i opatula skrzydłami.
Ojciec kupił specjalną lampę kwarcową, aby ogrzewała maluchy, które rozłaziły się po całym mieszkaniu, więc trzeba było trzymać je w wielkim pudle. Mama dawała im jeść i pić. Gotowała jaja na twardo, a potem drobno je siekała dodając odżywki i witaminy. Nasza kotka oblizywała się łakomie na widok kurczaków, ale po mojej surowej reprymendzie, omijała je z daleka. Natomiast piesek Karuś był całkowicie zdezorientowany. Widać było po jego ślepiach i skonfundowanej minie, że toczył w sobie wewnętrzną walkę i gdzieś w jego psiej duszy rozgrywa się dramat. Z jednej strony miał ochotę schrupać kurczaki, a z drugiej za nic w świecie nie chciał urazić mojej mamy, którą bardzo kochał. W końcu przyzwyczaił się do maluchów, polubił je i pomagał nosem zapędzać kurczęta do ich domku, czyli tekturowego pudła po cukrze.
Wkrótce okazało się, że na przeszkodzie w rozwinięciu tak świetnie zapowiadającego się interesu, stanęły przerwy w dostawie prądu. W Pełczyskach, prąd wówczas wyłączano często, kilka razy w tygodniu. Wprawdzie inkubator miał zastępcze ogrzewanie, to znaczy otwór na świeczkę, ale w ten sposób można było elektryczność zastąpić najwyżej przez godzinę.
Kiedy wyłączano energię elektryczną, ojciec chodził w kółko wokół zielonego pudła inkubatora, zafrasowany, i cierpiał, niczym kwoka. Mama również była smutna, a mnie zbierało się na płacz. Jeśli przerwa w dostawie trwała dłużej, trzeba było jaja wyrzucać na gnojowisko. Po pewnym czasie ojciec stracił zupełnie zainteresowanie dla wylęgarni. Wkrótce sprzedał ją, posługując się w tym celu, jakżeby mogło być inaczej, ogłoszeniem prasowym.
Puentę do tej historii dopisało samo życie. Oto jednej wiosny, na naszym podwórku, pojawiła się kura ze sporym stadkiem silnych i zdrowych kurcząt. Mama zastanawiała się, skąd się one wzięły? Dopiero po jakimś czasie przypomniała sobie, że tę kurę uznała już kiedyś za zaginioną. Tymczasem, sprytna kwoka ukryła się przed ludźmi w kępie berberysu i wysiedziała swoje jajka „na dziko”. Niedługo potem nad naszą wsią przeszła gwałtowna ulewa i zatopiła wiele kurcząt ze sztucznej wylęgarni. Ale z piskląt wysiedzianych na dziko nie zatonęło ani jedno. Umiały się schować pod jakąś deseczkę albo wskoczyć na gałąź. Miały silniejszy instynkt życia. Były to najzdrowsze i najsilniejsze kurczęta, jakie kiedykolwiek grzebały na naszym podwórku.