Język Arski czyli arszczyzna
Cóż to za przyjemność dla amatora osobliwości i cymeliów, ta lektura tekstu z zaprzeszłej epoki, napisanego w „martwym języku” propagandy stalinowskiej. Cóż za przyjemność czytać charakterystyczne propagandowe frazy w rodzaju „reakcyjna banda macherów politycznych”, „reakcyjna klika emigracyjna”, „emigracyjne kanalie”, czy „emigracyjny pisarzyna” (to o Witoldzie Gombrowiczu), „emigracyjne ferdydurki”, „kosmopolityzm renegatów w stylu Mieroszewskiego”. „Targowica lezy nad Atlantykiem” (1952) Stefana Arskiego (autora m.in. „My, pierwsza brygada”, dobrze napisanej i nieprzesadnie tendencyjnej opowieści o narodzinach legionów Piłsudskiego) to obszerny, ponad stustronicowy pamflet na polityczną emigrację powrześniową, rozpoczynający się od sławetnej ucieczki elity sanacyjnej władzy do Rumunii przez Zaleszczyki 17 września 1939 roku po rzeczywistość emigracji londyńskiej początku lat pięćdziesiątych, nafaszerowany datami, personaliami, faktami, anegdotami i uszczypliwościami. Oto jedna z licznych, smakowitych w lekturze fraz z tej broszury: „Kłamstwo, jak w tej bzdurnej piosence, którą radio ówczesne trąbiło po kraju” „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic, bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły Rydz” – po której następowało gromkie: „Prowadź nas, wodzu”. Śmigły tymczasem nikogo nie prowadził. Zresztą od wielu dni, razem z Mościckim, Beckiem, Składkowskim, Kasprzyckim i całą resztą dobranej ferajny wiali, byle dalej od Warszawy, myśląc tylko o tym jak unieść cało i zdrowo swe głowy i stanowiska z tej pożogi, którą ściągnęli na kraj”. Inna sprawa, że frazeologia frazeologią, a szereg ocen sformułowanych przez Arskiego nie jest całkiem pozbawionych słuszności. „Pasażerowie martwej wizy” (1954), to kontynuacja „Targowicy…”, wzbogacona o liczne nowe wątki, personalia i kwestie. Z niej możemy się dowiedzieć o Adamie Doboszyńskim jako agencie Abwehry „P 3129”, o „herszcie emigracyjnej bandy” Władysławie Andersie, o wydaniu generała Grota Gestapo przez sanacyjnych „dwójkarzy”, o „dwójkarskiej kreaturze, hrabim Bór- Komorowskim”, o „antyradzieckości najwyższej, maccarthystowskiej próby” generała Kazimierza Sosnkowskiego („Nienawiść do demokracji i socjalizmu miał we krwi”), o którym rozdział został zilustrowany jego wspólną fotografią Goeringiem, czy o Bogusławie Miedzińskim („Stary cwaniak i oszust sanacyjny”, który obłowił się na głośnej w swoim czasie aferze telefonicznej”). Takich smakowitych językowo kawałków setki. Dla mnie – lektura rozkoszna.
Stefan Arski – „Targowica leży nad Atlantykiem”(1952), „Pasażerowie martwej wizy” (1954), „Książka i Wiedza
—
„Wrzesień” Jerzego Putramenta
„Ożywa przed czytelnikiem cały teatr kampanii, jego decydujące szlaki, jej szybkie wydarzenia pisał młody krytyk Andrzej Wasilewski w swoim szkicu o „Wrześniu tuż po jej ukazaniu się (1952) – Poznajemy myśl operacyjną sanacyjnych dowódców i uczestniczymy w losach poszczególnych armii, doświadczenia różnych warstw narodu i ludu warszawskich przedmieść, chłopstwa, drobnomieszczan zamarłych miasteczek dwudziestolecia, inteligencji mieszczańskiej różnego kalibru, przywódców sanacyjnej kliki i przedstawicieli najlepszych sił narodu – komunistów”.
To generalna kwantyfikacja. Wasilewski zwracał jednak uwagę na niezwykle ciekawe konstatacje polityczne zawarte w powieści. Józef Beck, jedna z realnych postaci pojawiających się we „Wrześniu”, mówi o Polsce jako o „nikczemnym kraiku”. Krytyk zwraca uwagę, że „ostatnie dni sanacji to okres szczytowego natężenia jej łajdactw”. Wspomina o postaci Knothego, „generała sprzątniętego przed „Dwójkę” za odważną krytykę samobójczego planu obrony”. „Z drugiej strony Becki, Rydze, Burdy i Rąbicze. Bankier Vestri, „dziennikarka reżimu Gaysse i „ludowcy” w rodzaju Kulibaby” – pisze Wasilewski i dodaje: „O ile reprezentanci sanacji przedstawieni zostali z doskonałą ostrością i plastyką, to przedstawicielom ludu brak tej pełni”. „Największą siłą Putramenta jest demaskatorstwo, słabiej wypadają w niej ciepłe, przyjazne, przejmujące odblaskiem czystego życia”. „Dialogi pulsują dramatyzmem”.
Dialogi rzeczywiście pulsują dramatyzmem, a nawet błyskotliwością. Szwajcarski bankier Vestri w rozmowie z senatorem Potockim mówi: „Niech pan powie, hrabio, w czym się kryje ta zaraza polskości? Chwilami myślę, że to coś w rodzaju malarii. Człowiek przyjeżdża tutaj, jakby nigdy nic, zrobić jakiś interes, zgarnąć pieniądze i jechać do spokojnych, kulturalnych krajów, aby przetrawić łup. Zrazu Polska działa na niego odpychająco. To towarzystwo warszawskie zapatrzone w jakieś tam zagranice jak jacyś Rumuni. Ta bida, niechlujstwo i jednocześnie zarozumiałość. (…) A jednocześnie przekonanie, że Polska jest pępkiem świata. Bezmyślny, zwierzęcy patriotyzm. I przy tym zupełny brak zmysłu politycznego. Kłótnie i swary wszystkich ze wszystkimi. I jednoczesne zgodne i zgrane pchanie tej ukochanej ponad wszystko ojczyzny do wielkiej katastrofy”.
Polacy jak dzieci – bawią się
Skąd się to bierze?”. (…) „Wie pan (…) chwilami zdaje mi się, że to po prostu dzieci. (…) Są takie meksykańskie bodaj salamandry, które całe życie spędzają w stadium larwy. Może i z Polską jest podobnie? Po prostu larwa narodu, coś jej tam przeszkodziło, czegoś zabrakło, czegoś było za dużo i normalne przekształcanie się zahamowało. To by tłumaczyło tę nieodpartą atrakcyjność Polaków. Dzieci są brudne, źle wychowane, zarozumiałe, krzykliwe, porywcze i łatwo zapominające, okrutne. Ale są dziećmi. Polacy tylko bawią się – w wojsko, w rząd, w wielkie mocarstwo”. Bardzo obszerną i drobiazgową analizę „Września” zawarł Ryszard Matuszewski w szkicu „Powieść o klęsce wrześniowej”, zwracając uwagę przede wszystkim na wybitne walory jej warstwy satyrycznej, sarkastycznej, pamfletowej, momentami marionetkowej, ogarniającej polityczne i wojskowe sanacyjnej „góry” i słabość artystyczną scen ukazujących świat pozytywny: ludu, chłopów, robotników, a także komunistów (po nazwiskami Kalwego i Walczaka skrywają się Alfred Lampe i Marian Buczek): „Klika sanacyjna, cywilna i wojskowa, reprezentowana jest przez kapitalne postacie dwu „szarych eminencji” reżimu, Rąbicza i Burdę, wraz z ich otoczeniem politycznym i domowym, ich „świtą” i żonami bądź kochankami. Jest wspaniała postać odsuniętego na bok „starego legionisty” Friedenberga. Szereg postaci wyższych i niższych wojskowych: „dwójkarz” Ślizowski, wywindowani przez reżim „sztabowcy” i „liniowcy”, i młody sanacyjny narybek oficerski. I mała totumfacka płotka dziennikarska – Gaysse-Tarnobrzeska, i drobni urzędnicy, i policja”. Matuszewski odrzuca jednak zarzut o „kadenizm” „Września”, czyli pokrewieństwa stylistyczne z prozą Juliusza Kadena-Bandrowskiego. „Językowe podobieństwa naraziły powieść Putramenta, wówczas kiedy drukowano ją w odcinkach, na niesłuszny, bo ogólnikowo formułowany zarzut naturalistyczno-ekspresjonistycznego rozwichrzenia stylu, przypominającego przedwojenne powieści Kadena Bandrowskiego. Zarzut był niesłuszny, bo styl Kadena wiązał się z całą jego postawą ideową, był konsekwentnym jej odpowiednikiem, zacierał celowo oblicze postaci, sprowadzając ich działanie do biologicznych odruchów. Nic podobnego nie ma u Putramenta, którego postaciami rządzą nie zafałszowane dyrektywy myślowo-ideologiczne”.
Opinie Zweiga i Wańkowicza
Warto przeczytać „Wrzesień” zarówno po raz pierwszy, jak i w ramach powtórki. Piszący te słowa co pewien czas powraca do tej powieści z satysfakcją jak rzadko do innych. To musi coś znaczyć, bo do złej prozy nie wracałoby się tak chętnie, a to świadczy o tym, że Putrament był, wbrew nienawidzącemu mu go „antykomunistycznemu” koleżeństwu po pisarskim fachu, naprawdę dobrym pisarzem, któremu przylepiono „gębę” nieutalentowanego grafomana i aparatczyka. W przypadku zaś „Września” okazał się pisarzem bardzo wybitnym. A wielu z tych „nieskazitelnych” pozostawiło po sobie jedynie nie nadające się do czytania nudy na pudy. „Nazwisko Jerzego Putramenta stawiam od tej chwili w jednym rzędzie z nazwiskami francuskich, angielskich i niemieckich pisarzy, należących do najlepszych epików tej epoki, która zakończyła się naszą erą atomową” – napisał wybitny pisarz niemiecki Arnold Zweig w swoim tekście o „Wrześniu”. W „Prosto od krowy” Melchior Wańkowicz nazwał „Wrzesień” „Generałem Barczem na czerwono”.
Po 84 latach od czasu akcji powieści i po 71 latach jakie upłynęły od jego wydania, „Wrzesień” Putramenta, choć w warstwie stricte historycznej i personalnej już tylko dokumentem epoki, to w swej warstwie artystycznej ciągle uderza świeżością i atrakcyjnością, dynamiką i prawdą. A przede wszystkim jest w niej walor i duch metafory oddającej z rzadką trafnością klimat i esencję „polskości”, „kompleksu polskiego”, konfrontację polskiej żywotności i zarozumialstwa z brutalnymi wyzwaniami historii, w tym polskiego zachowania w obliczu klęski. Mimo to lektura krańcowo arcyniemodna z uwagi na osobę autora.
Awangardzista pozorny
Leopold Buczkowski (1905-1989), to pisarz dziś całkiem zapomniany, choć w latach siedemdziesiątych zapanowała wręcz moda na niego, moda jako na pisarza bardzo nowoczesnego, wręcz awangardowego, a krytycy poświecili mu wiele tekstów. Jednak dziś, jeśli sięgnie po jego prozę, widać że opinia ta była raczej nieuzasadniona i uwarunkowana stanem ówczesnej percepcji literackiej. Jego „Czarny potok”, „Wertepy”, „Dorycki krużganek”, „Młody poeta w zamku”, „Kąpiele w Lucca” czy „Uroda na czasie”, czy „Oficer na nieszporach”, to raczej tradycyjna opowieść o czasie Wielkiej Wojny 1914 -1918, z akcją usytuowaną w Przemyślu, Skierniewicach, Siedlcach, ukazująca detale zwykłego życia pośród armagedonu wojny. Trudno więc uznać dziś tworzywo prozy Buczkowskiego za choćby nieco tylko nawet przypominającego styl eksperymentalny. Może jedynie bezdialogowa metoda narracji nieco, ale tylko niewiele przypominająca tzw. strumień świadomości czy brak klasycznej fabuły rozpisanej na postacie i wątki mogły sprowokować przypisywanie Buczkowskiemu „awangardowości”. Dziś, z perspektywy czytelniczych doświadczeń, które nastąpiły po Buczkowskim to, co jeszcze pół wieku temu wydawało się być „awangardą”, trudno odebrać inaczej niż jako bardzo klasyczną prozę.
Leopold Buczkowski – „Oficer na nieszporach” (1971)