Marek Jastrząb – Fragmenty większej całości

0
161

Ożenił się z mamą i przez jakiś czas nie żałował swojej decyzji; miał swobodę, mógł chodzić gdzie bądź, choćby na polowania z erotycznymi historiami w tle. Po ślubie już nie musiał zgrywać porządnego; zhardział i okazał się uczuciowym harpagonem. Czułe spacery przy księżycu zastąpił chropowatą pospolitością. Serdeczny i nadskakujący przed, po – rozwiał jej złudzenia. Uszło z niego powietrze i zaczął być rozdrażnionym dupkiem. Jego poprzedni, egzaltowany romantyzm szlag trafił i dowiedziała się, że poezja, owszem, na wstępie znajomości ma sens. W zasadzie mało przydatny, bo pochłania za dużo emocjonalnych kilowatów. Romantyczna poezja odnosi w małżeństwie podobny skutek, jak puszczanie bąków w księżycową noc. Daje dziadowskie wyniki: efekty niewspółmierne do kosztów. Ale sensu tego już nie ma, gdy trzeba zająć się domem, czyli nim. Kiedy należy poniechać zbędnych trosk. Dajmy na to, o bachora. I żeby nie zapomniała, by miał kawę na zapęd. Kawę, koniecznie ze śmietanką, nie za ciepłą, nie za zimną, tylko w sam raz do chlipania. Ma się rozumieć, papierosy też, musowo z filtrem, wykwintne, ułożone na podorędziu, przygotowane dla kumpli.

Mimochodem dodał, że nie ma zamiaru z nich rezygnować, po czym stwierdził, że miłości obustronnej nie ma, że zamiast niej grasują po świecie egoizmy i nieodwzajemnione uczucia, bo świat jest hodowlą cieniasów zapatrzonych we własne wątpia. – A najważniejsze – oznajmił – odtąd ma zajmować się tylko tym, by miał wolną głowę i nie zaprzątał jej fidrygałkami, czynszem, rachunkiem za telefon, za co popadnie, głupimi pieniędzmi na głupie święta, no i żeby było posprzątane. Co, oznajmiwszy, zamykał się w swoich nieistniejących problemach i siedział w gabinecie.

Ale kto go tam wie, czy siedział! Może spał, albo patrzył przez lupę, oglądając znaczki, sentymentalne kancery z niegdysiejszych zamiłowań.

*

Mamę gnębiło, że od chwili, gdy tu zamieszkał, dbał wyłącznie o siebie. Miała więc w co wkładać ręce i przez co nie sypiać. Robiła wszystko, żeby ją nareszcie docenił i przestał opędzać się od niej; w trybie nieprzerwanym  gimnastykowała się, by było na to, czy tamto.

I choć z każdym kolejnym latem wstępowała w nią wiara w odmianę losu, wiara ta gasła z chwilą, gdy pojawiał się w drzwiach i rozpoczynał smędzenia; kiedy zamieszkał z nią, wyznał, że od dawna uskarża się na wrzody żołądka. W łazience poustawiał swoje buteleczki z lekarstwami, torebki z ziołami, kieliszki na krople, co wyglądało tak, jakby baterią medykamentów chciał wydusić z niej współczucie.

Presja tego widoku miała przekonać Mamę, że nie udaje, że coś mu jest i w związku z tym musi być wobec niego milusia. Wchodził więc do kuchni i przystępował do narzekania. Jego śledczy wzrok sprytnie omiatał otoczenie. Z nagłym postanowieniem, że ma coś ważnego do zakomunikowania, chowając twarz w dłoniach, manifestacyjnie wycierał nos, co miało być pretekstem umożliwiającym zadanie mu rozdygotanego pytania o samopoczucie. Przypatrywał się jej z tym wytężonym znawstwem człowieka, który jeszcze nie wie, że urwał mu się film i ciągle gada, choć już nie ma o czym. W piżamie, zlany potem, siadał przy niej na krześle. Trzymając się za brzuch, odgarniając z czoła rzadką tapicerkę,

Któregoś dnia, gdy byliśmy sami, powiedziała, że jakby rzeczywiście miał te swoje bóle, byłby może bardziej autentyczny i nie zachowywał się jak krzykliwa pierdoła. Uważała, że człowiek nieudawany, nie zaś narcyz, winien przybierać mniej ostentacyjne postawy wobec tego, co przeżył dotąd. Choćby dla przyzwoitości. Choćby dlatego, że nie wie, co jeszcze go czeka. Lecz ojciec, który istniał dzięki swoim złudzeniom, nie miał ochoty na wysłuchiwanie prawdy. Prawda była dla niego zatrutym pokarmem: jeżeli odczuwał gastryczne mdłości, wolał żyć w przekonaniu, iż dokucza mu rozstrój żołądka, niż wiedzieć o tym, że jego kłopoty mają emocjonalne podłoże, a ich  źródło mieści się w wyrzutach sumienia.

Wobec tego nie przejmował się stanem swoich nerwów i żył wbrew ich ostrzegawczym sygnałom. Pogrążony w  nieświadomości, lekceważył te objawy, te symptomy, jakich nie był w stanie ukryć: pragnął być zwodzony, bo niekiedy kłamstwo przynosi ulgę, tak jak prawda często przyśpiesza wykonanie wyroku.

Podczas gdy czekał na swoją dawkę współczującego zainteresowania, mama stwierdzała z rozgoryczeniem, że jej mąż jest umysłowo rachitycznym frajerem; nieraz przyłapywała się na myślach mogących go zranić. Choć były szczere, nie nadawały się do weredycznych wypowiedzi. Wiedziała, że chwilowa satysfakcja ofiarowuje ulotne zadowolenie: czy prawda potrzebna jest temu, kto woli żyć w złudzeniach i wierzy w swoje potencjały? W przymioty, które są dla niego bezdyskusyjne, dla innych natomiast są pocieszną ciekawostką?

Sądziła, że na zatajeniu prawdy można szybciej i dalej zajechać, aniżeli na jej brutalnym, agresywnym przedstawianiu! Niejednokrotnie zadawała sobie pytanie: czy nie o to idzie, by tylko zbliżać się do niej, delikatnie jej dotykać, niż bez ogródek wywalać ją, powiedzieć: oto daję ci ją na tacy, taki jesteś, udław się swoim rzeczywistym obrazem?

*

Ni z tego, ni z owego, mama zaczęła słabować. Nagle zmalała i upodobniła się do wiórka. Na pytania odpowiadała bełkotliwymi monosylabami. Mimo to czepiała się życia. Przecząc biologicznym procesom, starała się nie rozczulać nad swoim stanem zdrowia. Mimo, że na jej twarzy widać było cierpienie, ignorowała prześladujące ją coraz częstsze ataki bólu. Nadrabiała miną. Zmieniała temat, kierowała moje zainteresowanie w nieważną stronę, albo  nagle wychodziła z pokoju. Lub, symulując niezłe samopoczucie, snuła opowieści o nieznanych wypadkach ze swojego dzieciństwa. Lecz na własnej skórze przekonywała się, że nie wystarczy silna wola i upór, by pokonać to, co ją wyniszcza. Nadal jednak, rwała się do robienia mi śniadań i obiadów, ale widać było, że zajmuje to jej coraz więcej czasu. Była za bardzo osłabiona i gotowanie trwało. Niekiedy robiła to z przerwą na odpoczynek. W rezultacie  śniadanie było o 13, a obiad o 22. Czasami następowała poprawa i wtedy siadała w bujanym fotelu przy mnie, by rozmawiać i zapomnieć o chorobach. Lecz takie święta zdarzały się coraz rzadziej i często miałem przygnębiające wrażenie, że, niosąc mi tacę z jedzeniem, z trudem dochodzi do okna mojego pokoju, by zobaczyć świat.

Powoli przygasała.  Poddawała się, jakby zapadała do własnego wnętrza. Jej spojrzenia coraz częściej matowiały, blakły, nieruchomiały, rytmicznie i nieubłaganie oddalały się od mojej rzeczywistości. Nie podnosiła się z łóżka i jak przedtem ona, tak teraz ja starałem się o nią troszczyć. W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić; Było mi ciężko zaglądać jej w oczy, podczas gdy patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie. Moje widzenie świata pozostawało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy. Z minuty na minutę zastępowało jedne wrażenia, drugimi: poprzez doznania odzwierciedlone grymasem jej twarzy. Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią rozmowę. Jak gdyby, wyręczając mnie, wiodła ze mną bezdźwięczną dyskusję o przeszłości. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc na jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. Istniała tylko w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie. Nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach. Nie w urojonych tęsknotach i świecie fantazji, ale w codzienności. A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko. Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem. Przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jestem. A będąc wyłącznie ze sobą, znajdowała się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że, siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami, pragnąłem oznajmić, że ją kocham. Lecz nie zdążyłem. Była już tak przezroczysta i zobojętniała na to, co działo się wokół niej, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, odczułem ulgę. Ale choć wiedziałem, że śmierć była dla niej wyzwoleniem, to jeszcze przez długi czas nie potrafiłem pogodzić się z jej odejściem. Uporać z tym, że nie zdążyłem jej poznać tak, jakbym chciał. Obwiniałem się za to, że nie zdołałem wykorzystać chwil, gdy mogliśmy ze sobą rozmawiać. I stwierdzałem po niewczasie, że  pewne rzeczy działy się albo za rychło dla niej, albo zbyt późno dla mnie, gdyż kiedy przychodziły, to już nie było dla nich odpowiedniej pory. Lecz pocieszałem się myślą, że to, co wydawało mi się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nowej i nieznanej drogi. Dotarło więc do mnie, że ci, z którymi chciałem dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ja. Czułem się więc zaskoczony faktem, że czas obecny,  kłóci się z moim wczorajszym. I zatrwożyło mnie to, gdyż uświadomiłem sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci teraz.

*

Dotychczas żyłem w świecie utopijnym; więcej czułem, niż mogłem zrozumieć. Lubiłem stawiać na swoim, rządzić, wydawać rozkazy, panować nad sytuacją. Byłem kapryśny, po swojemu przebiegły. W decydujących momentach starałem się trzymać rękę na pulsie, choć był to puls anemiczny, coraz bardziej nieważny.  W moim życiu był okres negowania wszystkiego, co było odstępstwem od normy. Lecz, razem z upływem lat, przyszło coś znacznie dziwniejszego: ludzie, którzy byli zbudowani prawidłowo, wydawali mi się nienormalni, a wszystko, co nienaturalne, stawało się typowe.

Dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do ściany, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary w przyszłość. Stwierdzałem więc, że nie mam w sobie siły na dalsze zmagania i zaczynam tracić grunt pod nogami, a ulgę przynosiło mi stwierdzenie, że wszelka utrata jest uzupełniającą częścią życia i przyprawą losu.

*

Sprawy należące do rytuałów, poranne budzenie, mycie, układanie w barłogu, zajęcia te pozwalały mi nie myśleć o tym, co nastąpiło; wreszcie mogłem zajmować się, czym chciałem i znajdowałem w sobie ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami dochodzącymi zza ścian. Starałem się być bez przerwy pochłonięty pracą. Udawałem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, a razem z nią – strach, popadałem w podły nastrój. Kiedy przypływała, a razem z nią strach przed zaśnięciem, układałem powiastki z nieokreślonymi herosami. Słuchałem  tłumu bezimiennych postaci skandujących pytanie: czy to ty jesteś potępiony? Ulegałem wtedy podłym nastrojom wsączanym mi w ucho przez widma i nie mogłem oprzeć się zdumieniu, że byli tak podobni do mnie! Źle znosiłem ich odwiedziny, roztkliwienia czynione półszeptem i swoje odpowiedzi. Przypatrując się moim notatkom, uważnie, w skupieniu i ochoczo dyktowali mi, co mam o nich sądzić. A nad ranem ginęli w rosie przydrożnych drzew, by zjawić się znowu, gdy nadejdzie ich czas.

*

Musiało minąć parę minut, zanim dowlokłem się do świadomości, że nadal leżę na plecach i nie trzeba mnie uspakajać. A za chwilę dopadały mnie głosy. Kiepsko znosiłem ich odwiedziny i przesadne roztkliwienia. Uważałem, że już nie muszę im podlizywać się, gdy za mnie przemawiają, być wobec nich przymilny i zniewalający, stać przed nimi na baczność, bo ich drapieżny czar stracił magiczną moc.

*

Aż którejś nocy głosy odeszły. Lecz zamiast nich pojawiły się słabsze, które próbowały mnie nawracać na racjonalne trwanie. Zapraszały do świata złożonego z grzecznych i posłusznych obroży. Nakłaniały do czcigodnych zachowań. Przebiegle mówiły, że skoro mam zamiar pokicać jeszcze po tym łez padole, powinienem zwolnić obroty. Jednak w ich zaproszeniach wyczuwałem fałsz. Nieomal czułem na plecach ich odrażającą obecność, lepkie dotknięcia, łomoty i wibracje. Towarzyszył im wzgardliwy śmiech, pełen politowania chichot prorokujący mój kres. Pytały, od kiedy tańczą we mnie zjawiska i krajobrazy. Odkąd mam te furkoczące przywidzenia, zamęty, odmęty i rozkołysania. Od kiedy wracają mi wspominkowe napady, a ich zamazany sens plącze się po niespiesznej pamięci. Od jakiego czasu, wyprężonymi batalionami, wdzierają się do mnie fakty, daty i miejsca, które, być może, kiedyś coś tam mówiły, napominały i skłaniały do zadumy, a teraz były fantomami?

*

Miałem wrażenie, jakbym dysponował nieograniczonym „dzisiaj”. Niby nadal robiłem dalekosiężne plany. Na pozór władałem sprecyzowanymi zamierzeniami. Lecz  jednocześnie wiedziałem: pewniki, za które dałbym się posiekać „teraz”, „jutro” zostaną  wycofane z obiegu.  Byłem więc w kropce, bo pałętałem się po ziemi od tak dawna, a coraz mniej wiedziałem o sobie. Co moment doświadczałem różnych wątpliwości. Zrobił się ze mnie jakiś płochliwy i przygaszony osobnik. Nie mogłem nawet powiedzieć, że dokucza mi depresja, gdyż nie było to przygnębienie w stanie czystym, smutek rozpoznawalny od razu. Przypuszczam, że była to raczej maść na skrupuły, plasterek zapobiegający rozprzestrzenianiu się psychicznych toksyn, mikstura z niegdysiejszych emocji. Lecz, jak wiadomo, koniec etapu jest początkiem następnego; przynosi ratunek i zapobiega stagnacji. Jak gdyby ginęła nadzieja i odmykały się drzwi prowadzące do następnej fali lęku.

Toteż z obawą wkraczałem w nieznane przestrzenie. Stwierdzałem, że czas nie ma brzegów; jest ciągły i bezkresny. Toteż zabrałem się za spisywanie wspomnień, jakkolwiek życzliwe głosy mówiły, że jest już za późno. Powinienem to robić wtedy, gdy posiadałem umysłową krzepę i stać mnie było na zdrowy rozsądek.

Mawiały, wpędzając mnie w złość, że przedtem czasu, a teraz nie mam do nich głowy. Na ich gust, za często mylę wydarzenia; skutki grają w salonowca z przyczynami. Plączę nazwiska, mieszam przyjaciół z wrogami, przedstawiam osoby typu „olaboga” jako ludzi „palce lizać” i „do rany przyłóż”. Wytkały, iż niepotrzebnie myszkuję po ich życiorysach dopatrując się pozytywnych cech tam, gdzie nie ma czego szukać, a pomijam te, które są złe. Z litości nie wspominały o fizycznych wizerunkach; moje notatki zamieniają – w tak zwanym okamgnieniu – „prawdę faktu” na „prawdę fikcji”. Tłuścioch z piętnastej strony, na dwudziestej podobny jest do zagłodzonego kija. Łysy okazuje się brunetem, a przystojniak- cherlakiem. 

Tak więc dałem sobie spokój z przekonywaniem głosów do swoich konfabulacyjnych racji. Mówiłem w zamian: to, co się ze mną dzieje, jest senną marą, która przemija. Nie ograniczam się do podawania czytelnikowi kompletnych faktów: otwierając mu oczy i serce na swój świat, skłaniam go do przemyśleń i zwracam uwagę na punktowo zarysowany problem.

 *

Lekarze poradzili, bym rzucił dotychczasowy tryb życia i poddał się badaniom na okoliczność kiepskiego stanu zdrowia. Tym bardziej, że ostatnio zapadałem się w retrospekcjach niczym w bagnie. Co gorsza, uważałem, że można do nich przywyknąć, a dręczące mnie strzępy wspomnień nie są sprzeczne ze sobą. Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepszą egzystencję. Rozróżniałem je, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet nastrojowo odmienne, istniały we mnie na równych prawach. Przerzucałem się od jednego do drugiego,  było więc tak, jakby między nimi rozpościerała się kładka, której nikt nie mógł zobaczyć oprócz mnie. Skutkiem tego twierdziłem, że wszystkie są  konieczne, bo każde, analizowane z osobna, stanowiło początek lub koniec nowego. Pomost łączący widoczne z nierealnym. I była to rzeczywistość, którą akceptowałem. Wytyczała granice mojego świata, w którym poruszałem się bez ruchu, niesiony falami wyobraźni, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka. Starczyło zamknąć oczy, włączyć radio z muzyką wywołującą dreszcze, aby przenieść się w inne rejony; żyć bez szukania wyjaśnień dlaczego jest, jak jest. Dowodziłem, że nie tylko materia broni się przed próżnią. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia: jedne zastępują drugie. Przenikają się, a przeszłość i przyszłość stają się teraźniejszością.. Białe nie różni się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia. Nie ma rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Wypadki nie mają historii. Łączą się i biegną w zawrotnym tempie, co wyglądało tak, jakby całość mojej egzystencji zaczynała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach. Wydawało mi się, że każde zdanie ma sens i znajduje się na właściwym miejscu. Poprzednie przeszkody przestawały mnie dręczyć, a świat kręcił się zgodnie z moim samopoczuciem: szybko, gdy byłem wesoły, ociężale, gdy byłem na nie.

Czułem, że nie ma dla mnie barier i pułapek.  Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w spójny system zależności; przybierały prostą i oczywistą formę.  Nic więc dziwnego, że ostateczny wyrok badań był druzgocący. Zresztą nie spodziewałem się innego, więc pojechałem do ośrodka, w którym prostowano ludzi z podobnymi urojeniami.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko