Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
170

Lelewel rozpakowany

Po „Lelewelu prasowym” Danuty Zawadzkiej, który ukazał się kilka lat temu, dostaliśmy „Lelewela interdyscyplinarnego”, również staraniem Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. To wspaniałe, że w nowatorskiej formule naukowej przywracane są do społecznej świadomości postacie, które kojarzone są na ogół z zakurzonymi portretami z sal szkolnych lub ilustracjami w podręcznikach. W siedemnastu szkicach autorzy zbioru spojrzeli na nowo, inaczej niż jego klasyczni biografowie Artur Śliwiński (1918) i Stefan Kieniewicz (1990),  na postać i aktywność Joachima Lelewela (1786-1861), wielkiego polskiego polihistora, uczonego męża i polityka, na pewno mniej fortunnego. Pierwszy, podstawowy pakiet szkiców poświęcony jest stosunkowi Lelewela do Rosji, do pewnego stopnia także Rosji do Lelewela. Maria Prussak podjęła wątek Lelewela jako negatywnego bohatera Aleksandra Puszkina, który widział w polskim uczonym „uosobienie zła”. Ten wątek rzuca nowe  światło na stereotyp dotyczący „przyjaciół Moskali”, z wiersza Mickiewicza, do których polski wieszcz zaliczał także Puszkina. Katarzyna Błachowska zarysowała, brzmiące dziś bardzo aktualnie, poglądy Lelewele na genezę Rosji. Oddzielał on słowiańską Ruś z Kijowem, od brutalnej Moskwy uformowanej w oparciu o obcy słowiańszczyźnie korzeń ugrofiński. Violetta Julkowska zajęła się „lelewelowskimi przestrzeniami pamięci”, a kategoria ta pozwala spoglądać na opisywaną postać i jej dokonania przez pryzmat miejsc, w których Lelewel przebywał, głównie Wilno, Paryż i Brukselę. Maciej Junkiert spojrzał na filiacje, ale też na sprzeczności między myślą Lelewela a myślą niemiecką, w tym przypadku ucieleśnianą przez Hegla i Böckha. Podjęty przez Aleksandrę Kuligowską wątek napisanej przez Lelewela krytycznej recenzji „Historii państwa rosyjskiego” Mikołaja Karamzina, czołowego reprezentanta wielkorosyjskiej, imperialnej perspektywy w historiografii, poza samą problematyką merytoryczną rzuca też pewne światło na zakres wolności krytyki Rosji przez przedstawiciela ciemiężonego narodu. Pozostali autorzy skoncentrowali się na zagadnieniach metodologicznych, n.p. na projekcie tzw. „historyki” w wydaniu Lelewela, na jego rolę jako badacza Orientu, rysownika, rytownika, litografa, kartografa i kolekcjonera starych monet, a nawet sięgają po jego najbardziej osobistą, cielesną, związaną z trapiącymi go chorobami sferę egzystencji. Iwona H. Pugacewicz syntetycznie podjęła temat „Wielkiej Emigracji a lelewelowskiego ducha kształcenia historycznego”. W przywołanym powyżej zbiorze tekstów XIX-wieczny historyk został odczytany na nowo, przez pryzmat współczesnych metod badań humanistycznych. We wstępie autorstwa Danuty Zawadzkiej, Violetty Julkowskiej i Iwony H. Pugacewicz pojawia się wątek „Lelewela nierozpakowanego”, zarówno w sensie dosłownym, w związku z wieloletnią fizyczną niedostępnością dużej części spuścizny Lelewela, ale też w znaczeniu przenośnym. W tym drugim „Lelewel nierozpakowany”, to Lelewel nierozpoznany, którego „rozpakowanie” oznacza ponowne zbadanie i zinterpretowanie jego dzieła w świetle nowoczesnych metod badawczych. Bardzo cenną i interesującą puentę zbioru „Lelewel interdyscyplinarny” stanowi finalny tekst prof. Jolanty Sztachelskiej, która  analizując parelelę między pisarstwem Lelewela i XX-wiecznego klasyka reportażu, Ksawerego Pruszyńskiego podkreśla, w trybie podsumowującej syntezy, kilka kluczowych cech myślenia wielkiego polihistora. Po pierwsze, Sztachelska zwraca uwagę na lelewelowską „oryginalność w ujmowaniu dziejów Polski” i na jego szczególne zrozumienie dla popularyzacji nauki, nie tylko historycznej. Po drugie, zwraca uwagę na nowatorstwo jego koncepcji tworzywa historiografii. „Jego koncepcje – zauważa Sztachelska – zawarte w nowatorskiej rozprawie „Stracone obywatelstwo stanu kmiecego w Polsce” (1846), mogą też zainteresować dzisiejszych dyskutantów, zwłaszcza w kontekście nowo napisanych, alternatywnych historii Polski – chłopskich czy też ludowych. Dziś mamy już odwagę, by spojrzeć na dzieje Polski z innego punktu widzenia” – dodaje literaturoznawczyni i przywołuje takie głośne w ostatnich latach tytuły, jak „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Bękarty pańszczyzny”, „Siłę podporządkowanych” i „Ludowy antyklerykalizm”  Michała Rauszera, „Pańszczyznę” Kamila Janickiego, „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego. Można do tego dodać znakomity artystycznie i nagrodzony poemat Radka Raka „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Po trzecie, analiza przyczyn upadku Polski u schyłku XVIII wieku była naówczas wręcz kopernikańskim odkryciem, a późniejsze o kilkadziesiąt lat prace historyków krakowskich spod znaku konserwatywnego środowiska Stańczyków” o fundamentalnym znaczeniu strukturalnych wad ustroju I Rzeczypospolitej dla upadku państwa były pokłosiem myśli lelewelowskiej. Nowoczesność myślenia Lelewela polegała też na tym, że pojmował „współczesność jako rzeczywistość nieuchwytną, której sensy nie dają się łatwo objaśnić tu i teraz, stąd próby objaśniania jej przez przeszłość” (…) a także kładł silny akcent na komparatystykę – zauważa Jolanta Sztachelska. Docenia też „potoczystość, malowniczość, obrazowość” jako „potężne walory Lelewelowskich narracji”.

„Lelewel interdyscyplinarny”, pod redakcją Danuty Zawadzkiej, Violetty Julkowskiej, Iwony H. Pugacewicz, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2022, str. 447, ISBN 978-83-66898-77-6

Za pan brat z antykiem

Już kilka lat nie byłem w Krakowie, ale podejrzewam, że po lekturze wydanych przez „Iskry” „Spotkań z Petroniuszem”, gdy się tam ponownie znajdę, będę się rozglądał, czy zza krakowskiego węgła nie wyłania się Petroniusz w todze. Dla mnie zmarły w tym roku profesor Aleksander Krawczuk był Czarodziejem, bo niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawił, że zimna dla mnie przez lata, o dzieciństwa, lodowata, hieratyczna i nudna historia starożytności stała się barwna, soczysta, wonna, fascynująca, zabawna, żywa. Wcześniej odbierałem starożytność, rzymską i grecką przez pryzmat albo efektownych wizualnie, ale nudnych filmowych „pił” hollywoodzkich w rodzaju „Kleopatry” czy „Upadku Cesarstwa Rzymskiego”, albo lodowatych  w moim odczuciu, monumentalnych dzieł takich polskich badaczy jak Tadeusz Zieliński, Kazimierz Morawski, Kazimierz Kumaniecki, czy brytyjski Gibbon, których ani myślałem czytać, bo odstręczały mnie totalnie. Nawet kochający antyk  Zygmunt Kubiak nie potrafił mnie do niego przekonać, nawet Szekspir swoimi antycznymi, rzymskimi i greckimi dramatami. Ba, także sami sławni rzymscy autorowie, Liwiusz, Tacyt czy Swetoniusz paradoksalnie odstręczali mnie od starożytności suchym, bezosobowym chłodem swoich kronik. No, wyjątkiem byli „Uczniowie Spartakusa” Haliny Rudnickiej, którą to powieść polubiłem. Dopiero profesor Aleksander Krawczuk tchnął we mnie iskierkę swoimi telewizyjnymi gawędami o starożytności,  a następnie  rozniecił ją swoimi książkami, biografią „Juliusza Cezara”, „Nerona” czy „Pocztem cezarów rzymskich”. Profesor Krawczuk już w pierwszym szkicu, o zdarzeniu na krakowskiej, okupacyjnej ulicy zapoznaje nas z antykiem niczym ze swoim starym znajomym. Błąkałem się za Profesorem podczas jego wędrówek szlakiem Petroniusza, i tego z „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza ( powieści, za którą Profesor, o dziwo, nie przepadał) i tego w pełni historycznego, pisarza, autora „Satyrykonu”. Profesor od młodości żył z nim za pan brat, a pamięć o jednym z jego bohaterów, Enkolpiosie, ocaliła mu życie zagrożone przez pijanego niemieckiego oficera. Wędrowałem przez szkice Krawczuka niczym przez uliczki i alejki poznanej w tym roku podneapolitańskiej Pompei. Momentami z intensywną uwagą, momentami jakby z odrobiną roztargnienia, zadumy, jakbym instynktownie nie chciał tego Sezamu Cudownej Wiedzy skonsumować od razu, ale zachować coś i na później. Bo ten Petroniusz, „arbiter elegentiarum”, mityczny wzór wytwornego, inteligentnego i wykształconego mężczyzny, prowadzi Profesora, a przy okazji jego czytelnika, nie tylko przez starożytność, w okolice Sydoniusza Apollinarisa, Apulejusza, Askyltosa, Augustyna, Platona, Priapa, Trymalchiona, Izydę, Epikura, Lukrecjusza, ale i w rejony niespodziewane, zaskakujące, przeskakując ze starożytności i do Krakowa, i na Monte Cassino, i do XVII-wiecznego Pascala czy XIX-wiecznego Norwida, twórcy „Cezara i Kleopatry”, „Pompei” i „Quidama”. Wszystko to oddane barwnym, soczystym brawurowym stylem, z ogromnym ładunkiem erudycji. Gdyby to ode mnie zależało, postawiłbym Profesorowi Krawczukowi w Krakowie marmurowy pomnik, na którym jego postać w todze figurowałaby na kolumnie o kształcie i skali co najmniej kolumny Trajana. A pod Jego Imieniem kazałbym wyryć napis: „Wdzięczny czytelnik”

Aleksander Krawczuk – „Spotkania z Petroniuszem”, „Iskry”, Warszawa 2005, str. 209, ISBN 83-207-1779-5

Anatomia powieści o ludziach i miliardach

Twórczość pisarska Andrzeja Struga (1871-1937) pozostaje od dziesięcioleci w cieniu, w dużym stopniu nawet w lamusie. Po edycji jego dzieł wybranych przez „Czytelnika” pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku, ukazywały się jedynie pojedyncze edycje nielicznych jego tytułów, „Żółtego krzyża”, „Dziejów jednego pocisku”, „Pokolenia Marka Świdy” czy „Fortuny kasjera Śpiewankiewicza”, a także dwóch tomów opowiadań. Na motywach „Dziejów jednego pocisku” Agnieszka Holland  zrealizowała w 1981 roku dość głośny film „Gorączka”, wpisujący się w polską atmosferę tamtego czasu. W latach osiemdziesiątych ukazała się też monografia pisarstwa Andrzeja Struga, autorstwa Henryka Michalskiego. Problematyka prozy Struga może dziś wydawać się anachroniczna i jedynie historyczna jako dokument czasu, politycznego i literackiego. To problematyka związana w dużym zakresie z życiem i walką „ludzi podziemnych”, socjalistów spod znaku konspiracyjnej PPS, a także pokolenia które dojrzewało w okresie przełomu lat 1905-1918, czyli odzyskiwania niepodległości przez Polskę i rodzenia się robotniczego ruchu rewolucyjnego. Profesor Marek Kochanowski, literaturoznawca z Białegostoku podjął się krytycznego opracowania powieści z innej przestrzeni tematycznej prozy Struga – „Miliardów” (1937). Swoją motywację wyjaśnia we wstępie, zwracając uwagę, że „Miliardy” należą do utworów, które „pokazują, iż nie tylko zachowały swoją oryginalność, ale także rzucają istotne światło na procesy odbywające się we współczesnym świecie. Ich wyjątkowość, także w kontekście literatury międzywojennej, polega na wyeksponowaniu ekspansji świata materialnego, popychającego ludzi do zbrodni. Ten klasyczny konflikt między wartościami a materią, który wynika z zagrożeń świata zewnętrznego, pokazuje jednocześnie aktualne i dziś problemy, takie jak konsumpcjonizm, ekspansja kultury masowej, dehumanizacja sztuki”. Akcja „Miliardów”, będących kontynuacją powieści „Pieniądz” rozgrywa się (głównie) w USA, w Nowym Jorku, w latach trzydziestych. Apokaliptyczna wizja Struga wyrasta z wiedzy o Wielkim Kryzysie 1929 roku i jest anatomią, a zarazem monumentalną panoramą jego skutków ekonomicznych, społecznych i duchowych. Kochanowski drobiazgowo analizuje tematykę powieści, występujące w niej postacie, w dużym stopniu miliarderów i ich otoczenie. Analizuje też postawę narratora, jego światopogląd. Szeroko omawia artystyczną morfologię powieści. („Analizując ówczesny świat, Strug sięga też do wielu sposobów i konwencji, aby go zrozumieć. W powieści pojawiają się fragmenty stylizowane na język rozpraw ekonomicznych, dysput filozoficznych, klasycznych powiastek czy powieści rozwojowych i inicjacyjnych”). „Miliardy” – podkreśla Kochanowski – są podsumowaniem przemyśleń autora na tematy związane z kondycją jednostki w momencie ważnego przesilenia cywilizacyjnego. (…) Tragiczny regres cywilizacyjny, pokazany na przykładzie kilku bohaterów z elit ekonomicznych, doprowadza niestety do konkluzji skrajnie pesymistycznych. Konsekwencje działań miliarderów są widoczne w funkcjonowaniu niższych warstw społecznych, w ich cofnięciu się aż do czasów niewolnictwa, do chwili, gdy siła fizyczna, a nie cywilizacja, był jedynym gwarantem ludzkiej użyteczności”. Autor opracowania szeroko omówił też recepcję powieści, a także jej perypetie z cenzurą. Interesująca analiza krytyczna „Miliardów” (zawierająca kilka drobnych błędów) nie zwalnia od pytania o jej aktualną czytelniczą atrakcyjność. Andrzej Strug należał poniekąd do pokolenia Młodej Polski, z  jej wybujałością stylistyczną, ze skłonnością do poetyzacji, metaforyzacji, co zaznaczało się w jego stylu („Dwie pstre rzeki samochodów, mijające się w jednym łożysku ulicy, odrabiały jakąś tajemną pracę, a cel jej był nieodgadniony”). Konfrontacja z takim stylem może być dla części współczesnych czytelników niezbyt komfortowa. Mnie nie przeszkadza, przeciwnie, cenię ją i lubię, tym bardziej, że styl Struga nie cierpi na stylistyczną elefantiasis. Czyta się więc tę dynamiczną, pełną silnych emocji i ekspresjonistycznych obrazów powieść naprawdę wybornie, acz jej metaforyczność sprawia, że nie reprezentuje ona typowego, mimetycznego realizmu, a tworzy rodzaj generalnej, brawurowej prozatorskiej przenośni. Liczba tytułów, które przywracają prozę i postać Struga czytelnikom w ostatnich latach znacznie się powiększyła. Andrzej Strug wart jest tego

Andrzej Strug – „Miliardy”, edycja krytyczna, opracowanie Marek Kochanowski, Episteme Lublin 2022, str. 417, ISBN 978-83-670-49-66-5

„Frankenstein” – nie bajeczka, lecz zawiły mit

Ile sensów można wydobyć z opowieści o postaci, która może się wydawać jedynie tworem dziewiętnastowiecznej (powieść) i  dwudziestowiecznej (filmy) popkultury! Dla Jeana-Jacquesa Lecercle powieść filozoficzna „Frankenstein” Mary Shelley, to źródło pojemnego i skomplikowanego mitu, który francuski literaturoznawca postanowił przeanalizować. Owoc jego namysłu jest bardzo bogaty, skomplikowany i niejednoznaczny. Lecercle widzi w historii Frankensteina powtórkę czy też nową postać mitu Fausta, przynależnego do kategorii mitów o stworzeniu. Lecercle zajmuje się jednak także fenomenem mitu jako takiego. Wbrew potocznemu utożsamianiu go potocznie z bajką czy baśnią z prostym przesłaniem, mit jest zjawiskiem dużo bardziej skomplikowanym. Odwołując się do Claude Lévi-Straussa i jego „Struktury mitów” Lecercle zauważa, że „celem mitu jest dostarczenie logicznego modelu rozwiązywania sprzeczności (co jest zadaniem niewykonalnym, jeśli sprzeczność jest rzeczywista)”. N.p. sensem mitu Antygony jest sprzeczność między  dawną koncepcją religijną, że wszystkich zmarłych trzeba pogrzebać i nową koncepcją polityczną, że można z tego wyłączyć przeciwników. W ujęciu Lecercle’a w przypadku Frankensteina, „spójność opowieści podszyta jest ujawniającymi się sprzecznościami – między linearnością przekazywanej relacji a szkatułkami narracji, między optymizmem buntu a pesymizmem rezygnacji, między wrodzoną dobrocią potwora a jego nabytą niegodziwością”. Te trzy aspekty Lecercle poddał analizie w trzech aspektach. Pierwszy to „sprzeczność narracyjna tekstu opowieści, który utkany jest z dyskursów filozoficznych i religijnych, które się ze sobą krzyżują, splatają i sobie przeczą”. Drugi, to „sprzeczność historyczna” jako skutek „sprzecznego stanowiska względem koniunktury historycznej i jej najważniejszego aspektu: rewolucji francuskiej – oznaką fascynacji, która jest zarazem ruchem wycofania, sympatii politycznej, która jest zarazem przejawem obaw”. Trzeci, to „sprzeczność podmiotowa”,  w której pokazuje, że „gatunek fantastyki, do którego ta opowieść należy, jest zarazem przejawem obaw”. Dla Lecercla opowieść o Frankensteinie i jego tworze jest „splotem dyskursów, między postępem naukowym a tradycyjnymi koncepcjami religijnymi, między pięknem a wzniosłością, między językiem powieści gotyckiej a językiem romantyzmu. W tym gąszczu kwestii Lecercle próbuje znaleźć, który ze wspomnianych aspektów jest dominujący i za taki uznaje aspekt religijny, w którym „postęp naukowy i przyjęty z oświeceniowej filozofii dyskurs prometejski prowadzą do dramatu i nieszczęścia”. Prowadzi to Lecercle’a do wniosku, że Shelley napisała „tekst reakcyjny”, zachowawczy, konserwatywny, antypostępowy. W drugim aspekcie Lecercle stara się pokazać, że choć w powieści Shelley nie pada ani jedno słowo dotyczące Wielkiej Rewolucji Francuskiej, to jest ona przepełniona podskórnym myśleniem o niej, a historię Frankensteina i jego tworu postrzega jako figurę procesów rewolucyjnych i porewolucyjnych. W aspekcie trzecim Lecercle odchodzi od wymiarów historycznych, filozoficznych i uniwersalnych mitu o Frankensteinie i koncentruje się, przy wsparciu się na freudyzmie, na jego wymiarze odnoszącym się do życia jednostkowego, życia, seksualnego, płodzenia, poczęcia. Część ostatnia jest analizą ekranizacji powieści Mary Shelley, od lat trzydziestych i wiążących się z nimi antynomii. Tekst Lecercle’a nie jest łatwy w lekturze, pełen zawiłych zakoli myślowych, ale jego lektura jest frapująca i warta wysiłku.

Jean-Jacques Lecercle – „Frankenstein: mit i filozofia”, przekład Piotr Herbich, Evviva L’Arte, Warszawa 2022, str. 134, ISBN 978-83-960258-7-6

Muzykalne uszy Pawła Hertza

Pisanie o muzyce, przy całym szacunku dla muzykologii i innych dziedzin poświęconych muzyce, odruchowo wydać się może czynnością najbardziej nieadekwatną i najbardziej daremną, a nawet w jakimś sensie absurdalną, przy czym nie używam tego słowa w sensie deprecjonującym, przeciwnie, z całą ciepłą życzliwością dla tego rodzaju aktywności Zwyczajnie bowiem materię tę traktując, używanie czarnych znaków czyli liter i słów, by opisać świat nieoddawalnych w żaden sposób i w żadnej formie dźwięków to mission impossible. Historyk czy krytyk sztuki piszący o malarstwie może swój tekst zilustrować reprodukcjami obrazów, dalece niedoskonałymi reprezentacjami dzieła, ale jednak. Historyk czy krytyk teatralny może w tym samym celu wykorzystać fotografię ze spektaklu, jeszcze niedoskonalszą jego reprezentację, ale jednak dającą jakieś mikrowyobrażenie o jego kształcie scenograficznym. Piszący o muzyce są  pozbawieni nawet takich nikłych ersatzów, no bo przecież nie są nimi partytury kompozycji zapełnione pięcioliniami i nutami.  Chyba, że piszą biografie kompozytorów i wykonawców, wtedy mogą swoje teksty zilustrować ich wizerunkami. Paradoks polega też na tym, że wytworzenie tak bezcielsnej dziedziny sztuki jak muzyka wymaga niezwykle skomplikowanych instrumentów (jak n.p. fortepian czy skrzypce) podczas gdy obraz czy rzeźbę tworzy się przy użyciu utensyliów tak nieskomplikowanych jak pędzel czy dłuto. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, warto zapoznać się z tomikiem tekstów „O muzyce”, autorstwa Pawła Hertza.  Składają się na niego szkice: „Rozmyslania laika o muzyce”, „Pisarz słuchający muzyki”, o Zygmuncie Mycielskim, o libretcie „Halki” Stanisława Moniuszki i o „Jabłoneczce”, koronie pieśni ludowych. Także zestaw wierszy o tematyce muzycznej z „Szymanowskim”, „Śpiewnikiem domowym” i „Nowym lirnikiem mazowieckim”. Całość uzupełnia wybór listów Hertza do Zygmunta Mycielskiego. Całość uzupełnia „Muzyczne ucho Pawła Hertza”, piękny szkic Beaty Bolesławskiej-Lewandowskiej o motywach muzycznych w twórczości literackiej i krytycznej Zygmunta Hertza.

Paweł Hertz – „O muzyce”, zebrała i posłowiem opatrzyła Beata Bolesławska-Lewandowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 130, ISBN 978-83-8196-499-9

Strumień świadomości w piekle

Ani z Zofią Romanowiczową ani z jej pisarstwem nie miałem nigdy  żadnego bezpośredniego kontaktu. Spotkałem natomiast jej męża, Kazimiera Romanowicza, a było to 3 września 1981 roku w prowadzonej przez niego (wraz z żoną) na Wyspie Świętego Ludwika w Paryżu polskiej księgarni „Libella” (istniała d 1993 roku). Oboje w czasie wojny znaleźli się na emigracji na Zachodzie, choć Romanowiczowa  działała wcześniej w kraju w konspiracji, a następnie przeszła piekło obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Na emigracji w Paryżu oddali się działalności na niwie kultury. Urodzona w roku 1922 Zofia Romanowiczowa zajęła się  na emigracji pisarstwem i napisała trzynaście powieści, które przyniosły jej wysoką pozycję w tej dziedzinie, a zajmowała się też działalnością przekładową i publicystyczną. Poruszała się zarówno w tematyce francuskiej (była absolwentką romanistyki na Sorbonie), jak i polskiej, a nadto bardzo zadomowiła się w ukochanej Burgundii. Dzięki kontaktom z krajem w okresie PRL (po 1956 roku) Romanowiczowej udało się wydać tu (w 1958 roku, nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego) powieść „Baśka i Barbara”, pierwszą powieść emigracyjną wydaną w PRL. W 1961 roku udało jej się wydać w kraju, także nakładem PIW, „Przejście przez Morze Czerwone”. Warty uwagi jest pierwszy kontakt powieści w kraju, kontakt z cenzorem Głównego Urzędu  Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk i to on rozpoczyna nasze czytelnicze spotkanie z tą powieścią wydaną ponownie (2023) roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Cenzor napisał w nocie datowanej 28 marca 1961 roku: „Autorka bezpośrednio nie podejmuje żadnej problematyki społeczno-politycznej. W szczególności nie dokonywuje analizy i ocen współczesnej społeczno-polit. Rzeczywistości. Książka napisana w sposób trudny (mam wrażenie, że przeciętny czytelnik nie zorientuje się, o co autorce chodzi). Nie stawiam przeszkód w zwolnieniu do druku”.

Zwrot o „przeciętnym czytelniku”, który „nie zorientuje się, o co autorce powieści chodzi” na pierwszy rzut okaz brzmi nieco nawet groteskowo, ale wbrew pozorom nie jest aż taki nonsensowny. „Przejście przez Morze Czerwone” jest bowiem utworem prozatorskim (nazwanie go powieścią nie byłoby w pełni trafne i adekwatne) odnoszącym się do obozowych doświadczeń autorki, dla której narratorka pełni rolę porte-parole. Jest rodzajem introspekcji jej stanów emocjonalnych na linii: narratorka, jej towarzyszka niedoli i zarazem obiekt uczuć Lucyna oraz mężczyzna związany z jedną z nich uczuciowo, a później jej mąż. Jest to introspekcja zawiła i trudna w rozszyfrowaniu z podwójnego powodu. Po pierwsze, psychologiczna problematyka uczuć i erotyki z zasady jest skomplikowana, po drugie, nakładają się na nią specyficzne czynniki wynikające z uczuć w uwarunkowaniach obozowych, braku wolności, izolacji i permanentnego śmiertelnego zagrożenia, w warunkach obozowego piekła. Dlatego morfologia uczuć i odczuć, procesów emocjonalnych i myślowych opisywanych przez narratorkę jest trudno do zrozumienia dla czytelnika postronnego, który nie ma za sobą takich doświadczeń. Między więźniami i więźniarkami wspólne doświadczenie wytworzyło nieprzenikalny dla innych, hermetyczny kod porozumienia. Ponadto, w „Przejściu przez Morze Czerwone” brak jest linearnej akcji, a tym bardziej fabuły. Jak napisał zacytowany w posłowiu przez Beatę Mrozek-Sowę Henryk Bereza, recenzent „Przejścia”, powieściową „treścią jest nie bieg wydarzeń, ale bieg ludzkich myśli”. Romanowicz posłużyła się „techniką strumienia świadomości”, a wypełniały go „prowadzona w pierwszej osobie narracja, budzące trwogę wyznani a, rwany gorączkowy rytm”.

Pomimo trudności w lekturze tej prozy, zasygnalizowanych także przez niegdysiejszego cenzora, warto ten trud podjąć.

Zofia Romanowiczowa – „Przejście przez Morze Czerwone”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023, str. 189, ISBN 978-83-8196-529-3

Pisarze i ich związek w II RP

Niewielka książeczka Grzegorza Wiśniewskiego o „Związku Zawodowym Literatów Polskich w latach 1918-1939”, wydana nakładem Związku Literatów Polskich, tylko na pierwszy rzut oka może wydać się oschłym, księgowym rejestrem faktów, dat i nazwisk związanych z działalnością pierwszego w historii literatury polskiej związku pisarzy, instytucji mającej za zadanie integrację środowiska i ochronę jego interesów. W rzeczywistości Grzegorz Wiśniewski dokonał prawdziwej sztuki – w zwięzłym, zaledwie 28-stronicowym tekście, uzupełnionym o kilkanaście stron ilustracji fotograficznych, potrafił pokazać zarówno ogrom faktów jak i aurę tamtego czasu. Przytaczane przez autora procenty, liczby, przemawiają do wyobraźni. Pokazują, czym była Polska gospodarczo, cywilizacyjnie i społecznie  w roku powstania ZZLP. Na ciekawy passus natrafiamy już na początku, gdy autor wspomina o politycznej strukturze prasy i wykazuje, że wolność słowa w owej tak wychwalanej przez prawicę II Rzeczypospolitej była nader ograniczona. Ot taki n.p. PPS-owski „Robotnik”, pismo legendarne, współzałożone i redagowane swego czasu przez Józefa Piłsudskiego wcale nie działało tak swobodnie jak mogłoby się wydawać, bo w latach rządów marszałka (1926-1935) aż 500 razy było konfiskowane. Uderza informacja o miażdżącej przewadze prasy prawicowej i sanacyjnej (w sumie 234 tytuły o łącznym nakładzie ponad miliona egzemplarzy) wobec 21 tytułów lewicowych o łącznym nakładzie 97 tysięcy egzemplarzy. Wiśniewski uzmysławia z jak wielkimi nazwiskami, od Stefana Żeromskiego do Marii Dąbrowskiej wkraczała literatura polska  w niepodległość w roku 1918. Przywołuje też przemawiający do wyobraźni fakt, że gdy w dniach 12-14 maja 1920 roku obradował Wszechdzielnicowy Zjazd Literatów Polskich w ratuszu przy placu Teatralnym w Warszawie, na froncie wojny polsko-bolszewickiej ważyły się losy Polski. Wiśniewski uzmysławia też, jak bardzo po macoszemu traktowała kulturę odrodzona władza polska, skoro nawet nie utworzyła ministerstwa kultury i sztuki, a jedynie departament w ministerstwie wyznań religijnych, a pierwszą siedzibę warszawskiego oddziału ZZLP stanowił ciemny, nieogrzewany pokoik przy ulicy Brackiej. Wiśniewski pokazuje jak ZZLP towarzyszył kolejnym etapom międzywojennego dwudziestolecia i jakie „przywileje” mieli członkowie Związku (n.p. zniżki na bilety do kin czy teatrów czy na opłaty telefoniczne, jak i zwolnienie z opłaty klimatycznej w Zakopanem). Arcycenne są informacje o strukturze społecznej środowiska literackiego (n.p. statusu wykształcenia – wykształceniem wyższym legitymowało się 48 procent ankietowanych członków), jak i o dochodach z pracy literackiej (statystyczne ryczałtowe wynagrodzenie z publikację książki wynosiło około tysiąca złotych). Takich i tym podobnych informacji jest w książeczce Wiśniewskiego znacznie więcej, a wzbogacona jest ona o pakiet fotografii z epoki i listy członków oraz o bibliografię tytułów z szeroko rozumianego zakresu tematycznego. Bardzo cenna publikacja.

Grzegorz Wiśniewski – „Związek Zawodowy Literatów Polskich w latach 1920-1939”, Związek Literatów Polskich 2023, str. 60, ISBN 978-83-942741-9-1

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko