Krzysztof Lubczyński – Lektury arcyniemodne 9

0
121

„Chuligan” i „rewolwer” Komendanta

W kończącym się roku 2022 upłynęła 50 rocznica śmierci Bogusława Miedzińskiego, a też minęło 20 lat od ukazania się jego pierwszej pełnej biografii, autorstwa Doroty Malczewskiej-Pawelec. Wcześniejsza bowiem o dwa lata (2000) biografia Arkadiusza Adamczyka jest przede wszystkim biografią polityczną i zasadniczo nie dotyka prywatnego wymiaru życia polityka. Co jest niemodnego w postaci Miedzińskiego i jego biografii? I czy w ogóle można mówić o jego postaci jako o „modnej” czy „niemodnej”, choć jest bohaterem dwóch biografii, które ukazały się kolejno w odstępie roku? A jednak moim zdaniem tak, można odnieść się do tej postaci w takiej kategorii. Bo postać Bogusława Miedzińskiego, podobnie jak większość  najwybitniejszych piłsudczyków, należących do grona tzw. piłsudczyków „miarodajnych”, do najściślejszego kręgu „ludzi” Piłsudskiego, nigdy nie weszła, mimo swej niepodległościowej, poniekąd heroicznej biografii, do „narodowej legendy” i do podręczników historii dla szkół. Monumentalna postać Marszałka tak bardzo przytłoczyła swoje otoczenie, że jedynie Edward Rydz-Śmigły, ale tylko dlatego że został Marszałkiem Polski i tragicznym, negatywnym bohaterem klęski wrześniowej 1939 roku, stał się postacią szeroko znaną i „podręcznikową”. Z kolei postać Ignacego Mościckiego, który do ścisłego kręgu piłsudczyków nie należał, jest znana i „podręcznikowa” tylko dlatego, że był ostatnim prezydentem II RP i autorem słynnego orędzia o wybuchu wojny ogłoszonego 1 września 1939 roku. Ani Kazimierz Świtalski, ani Adam Koc, ani Aleksander Prystor, ani Ignacy Matuszewski, ani Ignacy Boerner, ani Janusz Jędrzejewicz, ani Leon Wasilewski, ani Leon Kozłowski, ani Józef Beck ani nawet Walery Sławek, postać owiana aurą romantycznego heroizmu, w zasadzie nie funkcjonują w szerszym kręgu historycznej pamięci. Zupełnie pomijany nawet w syntezach dotyczących okresu 1918-1939 jest też n.p. uważany za jednego z ideologów Sanacji, nadający jej celom romantyczny koloryt, publicysta Adam Skwarczyński i byłby on całkowicie zapomniany, gdyby Andrzej Micewski nie poświęcił mu rozdziału w swojej cennej książce „W cieniu Marszałka Piłsudskiego”.  Nie są też wspomniane wyżej postacie n.p. patronami ulic (być może są jakieś wyjątki, ale nigdy się z nimi nie zetknąłem) i gdyby nie fakt, że są znani specjalistom-historykom, że niektórym z nich poświęcono naukowe biografie i są wzmiankowani w naukowej literaturze przedmiotu, byliby całkowicie zapomniani. Wszystko to dotyczy także Bogusława Miedzińskiego, którego niepodległościowa biografia sytuuje w czołówce tego grona. To jedna z najbardziej malowniczych postaci tego kręgu, a przy tym dla niego nietypowa. Tadeusz Katelbach zastanawiał się czy pułkownik Miedziński nie zasługuje na miano „polskiego Talleyranda”. Nie bez powodu. Miedziński, człowiek bardzo inteligentny i kreatywny, miał skłonność do zakulisowych gier, do politycznych intryg, był typowym działaczem gabinetowym, niewątpliwie intelektualistą, „koneserem literatury i dobrych trunków”. W listopadzie 1918 roku zakulisowo współtworzył radykalnie lewicowy rząd Ignacego Daszyńskiego w Lublinie. Jako były ważny działacz Polskiej Organizacji Wojskowej, w początkach II RP zajął ważną pozycję w strukturach II Oddziału (wywiad i kontrwywiad). Jego rola w charakterze szefa, z ramienia obozu Sanacji, koncernu prasowego („koncern Miedzińskiego”) prasy popularnej, tzw. „czerwonej” (nie mylić z komunistyczną czy socjalistyczną) nie była do końca jednoznaczna, a po jego rocznej działalności w roli ministra poczt i telegrafów formułowano wobec niego podejrzenia o nadużycia finansowe (tzw. „afera Pasty”). Był też przez pewien czas redaktorem naczelnym rządowej „Gazety Polskiej”, jak również  wielkim mistrzem masońskiej loży „Łukasiński”. Jednak obok skłonności do działalności konfidencjonalnej, do działania w strefie „politycznego cienia”, Miedziński miał też jednocześnie, co wydawało się być pewną sprzecznością, temperament „awanturnika, „raptusa”, „chuligana”,  „pojedynkowicza”,  skłonność do „kozaczenia” i „wymachiwania” bronią palną. W 1915 roku, bodaj we Lwowie, powiadomiony, w momencie gdy przebywał w publicznej łaźni, że Austriacy wyrzucają z kwater legionistów,  niekompletnie ubrany, z rewolwerem w dłoni udał się w sukurs krzywdzonym kolegom. W 1924 roku, skłócony z posłem Władysławem Rabskim, groził mu w gmachu Sejmu pistoletem, po czym spoliczkował go, a następnie doszło między nimi do wymiany gróźb i publicznej bójki. Kto wie, czy nie miał z tymi zachowaniami związku fakt, że Miedziński był w młodości gorliwym fanem awanturniczych powieści Karola Maya, Jamesa Fenimore Coopera czy Maine Reida. W 1939 roku, niemiecki dziennikarz Oertzen, który w 1927 roku przebywał w Polsce, opublikował artykuł poświęcony głośnej, sensacyjnej sprawie zaginięcia generała Włodzimierza Zagórskiego. Generała nigdy nie odnaleziono, a wśród krążących hipotez na temat tej afery (zwanej też aferą „zniknięcia Cadillaca nr 24”) była i taka, która przypisywała jej sprawstwo „pretorianom” Marszałka. Oertzen akcję porwania (i zabójstwa) przypisał Wieniawie, Beckowi i właśnie pułkownikowi Miedzińskiemu, który miał osobiście zastrzelić Zagórskiego, po czym ciało miano utopić w Wiśle nieopodal Wilanowa. Wersja ta nigdy nie została zweryfikowana, ani pozytywnie ani negatywnie. W 1933 roku udał się z dość brawurową jak na ówczesne okoliczności polityczne, wizytą do Moskwy, która miała na celu poprawę stosunków Polski z ZSRR, a którą to misję bardzo ułatwiał mu fakt, że biegle władał językiem rosyjskim. Według niektórych relacji wchodziło nawet podobno w grę udzielenie mu, jako osobistemu wysłannikowi Piłsudskiego, audiencji przez Stalina. Do tego spotkania jednak nie doszło.  Po klęsce wrześniowej Miedziński znalazł się w Portugalii, później we Francji, a w końcu zamieszkał w Londynie, gdzie utrzymywał się m.in. z pracy fizycznej jako piekarz. Uprawiał też publicystykę w pismach emigracyjnych i napisał „Wspomnienia legionisty i peowiaka”, które ukazały się na łamach „Zeszytów Historycznych” paryskiej „Kultury”.  Bardzo cenionym publicystą był jeszcze przed 1939 roku i to jemu przypisywane jest autorstwo wprowadzonego wtedy do obiegu frazeologicznego słowa „dekompozycja”. Był człowiekiem o dużym poczuciu humoru i z dystansem traktował swój „spadek” ze szczytów władzy w II RP, jednej z „szarych eminencji” do nocnej pracy w charakterze piekarza.  Jeden ze swoich tekstów publicystycznych zatytułował nawet: „Gdybym nie był piekarzem…”. Był barwną, wielowarstwowa, bujną, nieco tajemniczą, nawet demoniczną osobowością. Warto poznać tę „arcyniemodną”, a fascynującą postać.

 Dorota Malczewska-Pawelec – „Bogusław Miedziński 1891-1972) Polityk i publicysta”, Łódź 2002

Wybacz mi, „Waligóro”!

W tym przypadku chodzi nie tylko o arcyniemodność tej konkretnej powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego, ale o aktualną (i nie od wczoraj się datującą) arcyniemodność całej twórczości tego pisarza, niegdyś, przez liczne dziesięciolecia należącego do autorów, których powieści wydawane były w masowych nakładach. W PRL jego powieści ukazywały się w kilku cyklach, n.p. w płóciennej serii Ludowej Spółdzielni Wydawniczej, z graficznym motywem na okładce zarysowanym charakterystyczną, ascetyczną kreską. Inna sprawa, że tej „arcyniemodności” tak bardzo pewien nie jestem, jako że każdej publicznej wypożyczalni książek można natrafić na półkę z tomami JIK. Można więc domniemywać, że jednak trafiają czytelnicy, którzy wypożyczają jego powieści. Żeby jednak to sprawdzić, trzeba by zajrzeć do statystyk wypożyczeń, bo dawno już zarzucono praktykę odnotowywania kolejnych wypożyczeń na specjalnych fiszkach tkwiących pośród stron egzemplarza. Wszystko więc jest już w komputerach, jakże by inaczej.

Kraszewski, no cóż! Mam szacunek dla tego pisarza, tytana pracy, prawdziwego „stachanowca” literatury, który zobrazował w swoich powieściach spory kawał (bo nie w całości) historię Polski, od Piastów do Stanisława Augusta i księcia Józefa Poniatowskiego. Przeczytałem kilkanaście, a może i ponad dwadzieścia jego powieści (i nieco opowiadań), w tym także tych z cyklu obyczajowego, ale rzecz jasna nie był to literacki talent na miarę Sienkiewicza. Nie ta klasa i dynamika narracyjna, nie ta barwność i naoczność opisu, nie ta wyrazistość i soczystość postaci. W porównaniu z Trylogią czy „Krzyżakami” powieści JIK są statyczne, ze słabą na ogół dynamiką narracyjną, a pośród niezliczonych postaci jego powieści trudno wskazać takie, które intensywnie wnikają w pamięć i wyobraźnię czytelnika. Natomiast dzięki gruntownym, rzetelnym studiom JIK nad epokami i postaciami, które czynił tematami swoich powieści, są one solidnymi „rekonstrukcjami” czasu historycznego, tak w warstwie faktograficznej, jak i materialnej. „Waligóra” to powieść z czasów Leszka Białego, kończąca się opisem jego gwałtownej śmierci w zamachu w Gąsawie w 1227 roku. Jednak, zwyczajem Kraszewskiego, tytułową postacią jest postać drugoplanowa, marginalna właściwie, drugorzędna, ale w porządku wyobraźni pisarza posadowiona na karcie tytułowej. „Waligóra” należy do  średniego poziomu powieści JIK, ani do tych najlepszych, jak „Stara baśń”  czy „Boleszczyce” , ani do tych najsłabszych. I na koniec jeszcze jeden, zupełnie prywatny detal związany z „Waligórą”. Jej egzemplarz stał (i nadal stoi) na półkach moich domowych bibliotek. Dostałem ją w podarunku mikołajowym,pod poduszkę, 6 grudnia 1968, 54 lata temu, gdy miałem bez mała 12 lat. I nigdy dotąd jej nie przeczytałem, zawsze były ważniejsze lektury, ważniejsze sprawy, słowem – całe to wariackie życie. Wreszcie, w końcu, w moim życiu szczęśliwie pojawił się wolny czas. Wcześniej jednak, żółtawo-zielony, z dodatkiem motywu rysunkowego towarzyszył mojemu wzrokowi przez dziesięciolecia. Nie zapominałem o „Waligórze” i miałem wobec niego „wyrzuty sumienia”, że zawsze ktoś lub coś jest od niego ważniejsze. I wreszcie w tegorocznym mikołajowo-przedświątecznym okresie grudniowym sięgnąłem po ten egzemplarz i w ciągu kilku godzi przeczytałem powieść od „deski do deski”. Była to też podróż sentymentalna w czasy lubelskiego, także czytelniczego dzieciństwa, bo do ksiąg miałem pociąg „od małego”. Nawiasem mówiąc, w ostatnich latach sięgałem po lubelskie powieści JIK, to znaczy te, których akcja lub jej fragmenty, rozgrywają się w historycznym grodzie Lublinem zwanym. N.p. sięgnąłem po stuprocentowo lubelskiego „Malepartę” (to nazwisko głównej postaci, złowrogiego, demonicznego adwokata), z akcją rozgrywającą się w czasach Stanisława Augusta, z Lublinem dobrze i plastycznie w nim opisanym.

„Waligóro” i Ty, Waligóro, mam nadzieję, że się zrehabilitowałem i wybaczycie mi te 54 lata.

Józef Ignacy Kraszewski – „Waligóra” (wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1968)

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko