Marek Jastrząb – Obrona Kmicica, „Ziemia obiecana” i „Lalka”

0
47

Istnieją pisarze podobnego formatu. Jednak kiedy ich czytam, nie odczuwam żadnych palpitacji serca. Owszem, doznania estetyczne są, podziwy też, nawet zazdrosne westchnienia mam na składzie, ale czegoś mi brak…Natomiast kiedy wracam do jego książek, słyszę w pamięci słowa o Polsce, która, kiedy kona, trzeba jej wyszarpnąć poduszkę spod głowy, iżby się nie męczyła. Słowa padające z cynicznych ust księcia Bogusława Radziwiłła w rozmowie z Andrzejem Kmicicem.  

Tu znowu powrócić trzeba do pierwowzoru. A ponieważ jest nim książka zawierająca szczegóły niedostępne i pominięte przez film, należy się z nimi zapoznać. Inaczej w dalszym ciągu będzie w nas pokutować mylne przekonanie o wyrywnej przeciętności pana Andrzeja. Nawykły do komenderowania, wydawania rozkazów, obmyślania partyzanckiej strategii czuł się zagubiony na dworze Radziwiłła. Czuł się bez przerwy targany sprzecznymi emocjami, bez ustanku przebywający pod ciśnieniem mętnych okoliczności.

I, srodze zawstydzony, wyrzucam sobie, że nie rozumiem, dlaczego i co zadecydowało o tym że jego krytycy obdarzyli pana Andrzeja warcholskim brakiem pomyślunku, wyposażając jednocześnie we wszystkie złe cechy przypisywane nierozgarniętym, a zadurzonym w szlacheckiej złotej wolności. Dzięki tej krzywdzącej opinii Kmicic wyobraża polskiego szlachciurę: sobiepanka, krewkiego watażkę, naiwniaka i gorącą głowę, a jego stereotypowy wizerunek funkcjonuje do dziś. Opinii szkodliwej, bo aby takie psychiczne metamorfozy nastąpiły w panu Andrzeju, potrzebne są myślowe procesy i to procesy skomplikowane. Za subtelne, zbyt głębokie i zanadto niedostępne dla prostego rębajły wywijającego szabelką. Skryte przed prymitywami, za jakiego nadal uchodzi w oczach recenzentów.

W tym momencie dostrzegam ciekawą różnicę pomiędzy filmem, a powieścią. Różnicę wartą zaakcentowania. W powieści mamy dowody na to, że Kmicic posiadał nieprzeciętną inteligencję. Świadczą o tym prowadzone przez niego boje; przeważnie zwycięskie bitwy i potyczki opisane przez mistrza batalistycznej prozy. Opisy jego triumfalnych i godnych podziwu działań. Nadzwyczaj trudnych, bo przemyślanych starć wszczynanych z przeciwnikiem mającym nad nim militarną przewagę. Przemawia też za tym jego spryt, przebiegłość i wykorzystywanie intuicji pozwalającej mu na uniknięcie militarnych porażek. Sienkiewicz maluje go w powieści jako wojownika nawykłego do podejmowania walki wszędzie tam, gdzie inni opuścili ręce. A jako że okazywał się niezłym strategiem, dowódcą budzącym w powierzonych sobie żołnierzach jednocześnie strach, miłość i szacunek i niejednokrotnie bywał wysyłany przez hetmanów w miejsca najeżone ryzykiem, wizją porażki, niewykonalności zadania, z opresji tych wychodził zwycięsko.

Znam powiedzonka pana Zagłoby, leciwego franta pełnego wigoru, dowcipu, konceptów i nadzwyczajnych facecji, korpulentnego szlachciury z dziurą  w herbie, sercem na dłoni i bielmem na oku. Widzę księcia Bogusława, dumnego, zmanierowanego, zawzięcie i daremnie emablującego pannę Oleńkę. Czytam o Kmicicowej przemianie z awanturnika, zabijaki, w opatrznościowego męża i patriotę cieszącego się powszechnym szacunkiem. Buczę wtedy i nie mogę wyjść z zadziwienia, że ja, okrzepły w lekturach wszelkiego autoramentu, obyty w penetracji książek różnych proweniencji, reaguję niczym egzaltowana pudernica na rockowym koncercie. I, srodze zawstydzony, zasypuję się pytaniami typu dlaczego.

To, że autor Trylogii  jest mistrzem plastycznego opisu, niezrównanym stylistą i doskonałym słowiarzem, wiadomo.  U Sienkiewicza wszystko jest zrozumiałe i nic nie przeszkadza. Nawet naciągane poglądy na Historię. Ważny jest cel: wszczepienie narodowi otuchy, przekonania, że nie ma takiej opresji, z której nie można wyjść obronną ręka i z podniesionym czołem. Jakoś nie wadzą mi kreatywne mniemania na temat patriotyzmu i przymykam oko na jego nacjonalistyczne ciągoty, na poglądy tak sumiennie wypunktowane mu przez Bolesława Prusa. A nie  przeszkadzają, gdyż jestem zaślepiony i jak to z oczadziałymi bywa, nie widzę niczego poza swoim kochaniem. 

Wiem, nie jest to zaleta; naiwnie poruszam się i krążę dookoła swojej miłości jak ćma wokół lampy. Z klapami na oczach, przytroczony do uwielbienia, którego nie mogę rozwikłać, słucham głosów z oddalających się wspomnień. Słyszę też dzisiejsze. Jedne i drugie nakładają się na siebie i tak powstaje we mnie chaos. Zamęt wzajemnie sprzecznych ocen. Pierwsze, należące  do moich wspomnień, każą mi wciąż uwielbiać Sienkiewicza, lubować się w jego Trylogii, ze względu na majsterski styl. A także ze wzruszeniem śledzić wydarzenia, podążać za Zagłobą i jego skomplikowaną naturą. Raz widzieć w nim warchoła zdolnego do wszczynania burd. Zawołanego kolorystę, chodzący bukłak, mistrza nieprawdopodobnych opowieści zmyślonych na poczekaniu: pod wpływem chwili, w wyniku gry emocji. To dla odmiany i w zależności od sytuacji – postrzegać go odważnym, sprytnym, bogatym w fortele szlachcicem, na którym można polegać.

*

Książki pisane przez niego są FAMILIJNE. Przeznaczone do czytania w gronie rodzinnym. Wielopokoleniowym. Począwszy od starców ogrzewających kości w ogniu reminiscencji, a na śpikach pod nieistniejącym wąsem skończywszy. Każdy wiek miał z nich swoje satysfakcje. Starzy – umiłowanie Ojczyzny, rzewliwą nadzieję i pokrzepienie serc. Wiarę w odrodzenie i ziszczenie marzeń. Młodzi – bitwy, galopady i dziewiętnastowieczne westerny.  A że teraz rodzina jest w rozsypce i widzi się ją w komplecie tylko podczas ślubów i pogrzebów, że ceremonia zespołowego czytania na głos należy do sporadycznych wydarzeń, to pojedynczemu odbiorcy Sienkiewicza, kolesiowi przysposobionemu do wirtualnych przeżyć, a w pogardzie mającemu rzeczywiste, szwankuje wyobraźnia i plączą się synapsy; edukowany na jego powieściach, rozumiem wyrazy takie jak honor i miłość do kraju – inaczej, niż współcześnie.

*

Trylogię pisał w odcinkach. Kiedy w  warszawskim Słowie i krakowskim Czasie ukazywał się nowy fragment Ogniem i mieczem, w domach rozpoczynała się impreza pod wezwaniem LEKTURA. Że zaś gazeta była jedna, a amatorów poznania powieści – wielu, to, by uniknąć wyrywania jej sobie, cała rodzina siadała  przy stole i głowa rodu robiła za lektora. A reszta piła mu z warg. Zaciekawiona, przejęta, z wypiekami na twarzach, brała udział w przygodach swoich bohaterów, dzielnego zawadiaki Kmicica, nieszczęśliwego Bohuna, Pana Wołodyjowskiego o sercu ze złota i szabli jak śmierć.

Nieznani mu ludzie wysyłali błagalne listy, by nie uśmiercał Longinusa Podbipięty. Z odcinka na odcinek rosła więc popularność pisarza i otoczony był coraz większą estymą. W Zbarażu nazwano jego nazwiskiem jedną z ulic. Anonimowy wielbiciel twórczości Pana Henryka przekazał mu sporą sumę (15 tys. rubli), z której to sumy powstało stypendium przeznaczone artystom zmagającym się z gruźlicą (skorzystali z niego min. Konopnicka i Wyspiański). 

Obyczaj wspólnego czytania zdechł razem z uwiądem międzyludzkich więzi. Jesteśmy już nie sami swoi, ale sami obcy. Brat nie brat, siostra nie siostra, wszyscy bliscy przedtem, teraz są dla siebie skwaszonymi rywalami. Wrogo do siebie nastawionymi przeciwnikami lub przeciwniczkami. Zagrożeniem w kłusach do michy i apanaży: familijne życie zostało zastąpione przez telewizyjnie czy komputerowe pierepałki. Rzeźbią nas wirtualne ambarasy, a ich taśmowa produkcja rozkwita w rytmie pop.

2

Autor opisuje w niej włókiennicze życie miasteczka Łódź. Życie w nim podporządkowane jest żarłocznym interesom. Uczucia, miłość, ludzkie odruchy, podlegają grze, kalkulacjom, bezdusznej zabawie w przeliczanie kosztów i strat. Małżeństwo w tej wyżymaczce jest owocem wyrachowania. Zagadnieniem finansowym: ile można stracić, a co zyskać. Epuzera, Karola Borowieckiego, nie interesuje biedna najdroższa: jest za uboga na zawarcie z nią ślubu. Ważne są dla niego majątkowe profity i właściwe koneksje.

Jest to książka jak najbardziej współczesna i nie mam nic przeciwko filmowym wersjom lektur, o ile są wiernymi ilustracjami zamysłów pisarzy. Jeśli nie dorabiają nowych znaczeń i odkrywczych spojrzeń do pierwowzoru (tu trzeba zaznaczyć, że wielki wpływ na celuloidowy kształt powieści miały komunistyczne czasy. To im „zawdzięczamy”, że dzieło o przemianie Borowieckiego z zimnego drania we wrażliwca, zostało zmienione w marksistowską agitkę o złych kapitalistach, strajku i strzelaniu do robotników).

Z powodzeniem mogłaby zostać napisana dzisiaj. Dlatego, jak sądzę, byłoby dobrze pokusić się o jej ponowną ekranizację. Zwłaszcza teraz, gdy poznawanie obowiązkowych utworów literackich należy do rzadkości.

*

Główny temat powieści Stanisława Reymonta nie zawiera się w posępnym opisie dziewiętnastowiecznej Łodzi. Nie tylko jest prozatorskim odtwarzaniem narodzin żarłocznego kapitalizmu, konfrontacją nędzy z bogactwem, zobrazowaniem tryumfującej bezwzględności, intryg i złodziejskich planów kasty fabrykantów. Główny jej temat, to przemiana moralna.

W ostatnim rozdziale „Ziemi obiecanej” Karol Borowiecki, reprezentant nowego pokolenia fabrykantów, pozytywista, dorobkiewiczowski reprezentant „ludzi interesu”, generacji wstępującej na biznesowe areny Łodzi, stwierdza, że urojeniowa mania wielkości, chciwość osiągnięcia finansowego sukcesu, pogarda i deptanie po cudzych uczuciach, zjawiska te doprowadziły go na skraj emocjonalnego urwiska. Do miejsca uzmysłowienia sobie, co stracił bezpowrotnie. A więc zaprzepaścił wewnętrzny spokój. Równowagę ducha postradaną przez wyrzeczenie się narzeczonej Hanki, przyjaciół, sielankowych wspomnień z Knurowa.

Następuje przeobrażenie wyrachowanego i bezwzględnego przemysłowca, Karola Borowieckiego, we wrażliwą istotę, która w ostatnich słowach dzieła wyznaje: przegrałem własne szczęście; trzeba je stwarzać dla innych!

*

Borowiecki, Polak, inżynier i zrujnowany szlachcic, wychowany na patriotycznych ideałach, żyjący w otoczeniu wspomnień o przemijającej świetności rodu, przesiąknięty tradycyjnymi pojęciami na temat honoru i uczciwości, zaczyna dostrzegać, że w świecie, w którym przyszło mu żyć, obowiązują inne zasady i że nie pasują one do powstających, cynicznych czasów.

A były to czasy drapieżne. Rodziły się przemysły i fabryki. Z dnia na dzień i z niczego, wyrastały wielkie fortuny, a niektóre ginęły bezpowrotnie. Lecz znikały nie te, które powinny: zdobyte w sposób niezgodny z kupieckim poczuciem uczciwości. Przeciwnie: zostawały tylko te, co opierały się na oszustwach i umiejętnym lawirowaniu pośród cwaniackich norm.

*

Wchodzę w niesympatyczną atmosferę opisywanych wydarzeń i mam wrażenie, jakby ich ilustratorem był Balzak, najlepszy ilustrator mechanizmów kiełkującego kapitalizmu. Podobieństwa narzucają się od razu. Jak bohaterzy Balzaka, tak postaci Reymonta – tracą złudzenia i od naiwnego entuzjazmu przechodzą w stan ostrego rozczarowania; ogarnia ich pesymistyczny nastrój zwątpienia we własne możliwości.

Cynizm i sceptycyzm są ich nową naturą: chcieli podbić świat, lecz zamiast tego gnębi ich poczucie doznanej klęski. Klęska zaś jest wyznacznikiem ich żałosnego tryumfu. Tak u Reymonta, jak u Balzaka, upadek dotyka słabych, bo naiwnych, a na placu boju pozostają kanalie, dla których szlam i moralne bagno są naturalnym środowiskiem.

Karol Borowiecki przegrał batalię o szczęście, ponieważ – wbrew pozorom – chciał się wzbogacić na robieniu uczciwych interesów. Na nieobniżaniu jakości i niezawyżaniu cen produkowanego towaru. Co by było ogromnym zagrożeniem dla dochodów uzyskiwanych przez szubrawców.

W powieści Reymonta przewija się istna kawalkada biznesowych kondotierów. Począwszy od Żydów i Niemców, a na Polaku skończywszy, autor przedstawia czytelnikom plastyczne portrety mieszkańców, charakterologiczną galerię postaci owej „Ziemi obiecanej”.

Ale Borowiecki nazywa ją – ziemią przeklętą. Przeklętą, ponieważ wyssała z niego wszystkie soki, spustoszyła przyświecające mu wartości, których niepotrzebnie się zaparł, a tracąc je, tak jak przeputał swoją miłość, zrozumiał, że zniweczył sens dotychczasowego istnienia.

Tego w filmowej adaptacji nie ma. Jest za to bezpodstawny i pesymistyczny widoczek Borowieckiego nakazującego strzelanie do robotników. Czego się nie uświadczy w powieści.

Panuje moda na nonszalanckie niezapoznawanie się z całością książki, zadowalanie się jej namiastką, jaką stanowi ekranizacja. Jeżeli moda na wariacyjne potraktowanie dzieła dotyczy książki spoza lekturowego kanonu, „szkodliwość społeczna” jest nieduża. Lecz jeżeli już ma zastąpić lekturę szkolną, niech przynajmniej będzie zgodna z intencjami autora. Inaczej za parę lat wyjdą z naszych szkół nowe pokolenia abiturientów wyedukowane na obrazkach, natomiast nie znające powieści. Przekonane, iż Borowiecki to szuja, i że jest to sylwetka doskonałe odzwierciedlająca zamysły autora.

3

Ojciec Beli, zakochany w sobie utracjusz, kompletnie wyzuty z rozumienia czegokolwiek,  żył w marzycielskiej pewności, że jest człowiekiem zamożnym. Niestety, pewność ta należała tylko do niego, albowiem wierzyciele mieli odmienne zdanie i zbiorowo nałazili mu dom wymachując niezapłaconymi wekslami. Przed nieuchronną ruiną i całkowitym bankructwem obronił go kupiec galanteryjny Wokulski, przeszło czterdziestoletni wdowiec, człowiek czynu, syberyjski zesłaniec, niemiłosiernie bogaty i na dokładkę – filantrop, który dorobił się na dostawach dla wojska, który zamierzał utworzyć w Warszawie spółkę do handlu z Rosją i miał to nieszczęście, że ośmielił się zadurzyć w jego córce. Pan Łęcki traktował pana Stanisława jak prywatne ratunkowe koło do udzielania pieniężnej pomocy i finansowego zbawcę.

Pan Stanisław, wychowany na lekturach Mickiewiczów, nie umiał odnaleźć się w świecie pragmatycznym i wytrzebionym z empatii. Nie był przysposobiony do poruszania się w krainach ukształtowanych przez wysublimowaną poezję nakazującą stawiać kobietę na piedestałach. Był Mężczyzną żyjącym na pograniczu dwóch epok. Odchodzącej, zwanej – romantyczną, i nadciągającej, pozytywistycznej: w połowie tu, w połowie tam. Wśród czasu, w którym przyszło mu borykać się z chłodem codzienności. Z jej sprzecznymi dezyderatami. 

Poezja romantyczna w wydaniu polskim, zdominowana przez wizerunek bóstwa do kochania, kobiety wiotkiej i uduchowionej, kobiety o kształtach anioła, kobiety, do której można tylko wzdychać, wielbić ją i tęsknić, stała się przyczyną jego klęski, a pozorem zwycięstwa Izabeli Łęckiej, tytułowej Lalki Bolesława Prusa.

Literatura westchnień, nakazująca mężczyznom manifestowanie sztucznych afektów, podniosłych i histeryczno – łzawych nastrojów, wyrządzała im więcej szkody, niż przynosiła pożytku. Czołobitne i nabożne traktowanie kobiet uniemożliwiało im dokonywanie trafnego wyboru, gdyż, w myśl obowiązującej reguły, wszystkie kobiety były IDEAŁAMI. Niezależnie od przywar, których im nie brakowało, należało je czcić.

Lecz nie tylko mężczyźni poddawali się czarom romantycznej poezji. Ofiarami jej czytania były również kobiety. Im także wmówiono wyjątkowość; one też żyły w mylnym przeświadczeniu, że są doskonałe i przysługują im wszelkiego typu admiracje i czołobitności.

Panna Izabela, produkt zakłamania, hipokryzji i przekonań o wyższości szlacheckiego pochodzenia nad stanem kupieckim, również tęskniła za miłością. Za pięknym księciem z czarownej bajki. Z tym, że jej wygórowane oczekiwania i nierealne nadzieje na miłość, zawężone były do kasty, w której przebywała. 

Spokrewniona z arystokracją, przyzwyczajona do bywania na wielkopańskich salonach, próżna, manieryczna, snobka i estetka, wyobrażała sobie, że jest dobrą partią, podczas gdy w istocie należała do rodu podupadłego. Nosząc dumną główkę powyżej kapryśnego nosa, traktowała imć Wokulskiego, jak niechciane konkury sklepikarza, przykre urozmaicenia nudy w dni wolne od przyjęć lub teatralnych wizyt. Mówiła, że był liczykrupą. Zarzucała mu, że jest dorobkiewiczem; kupcem o prymitywnej strukturze moralnej. Nie dostrzegała w nim pobudek szlachetnych, tego, że był jednym z ostatnich romantyków traktujących miłość do kobiet w sposób zgodny z duchem przemijających czasów.

*

Kim był dla niej? Z początku budził odrazę i przerażenie. Bała się jego odmrożonych rąk. Czuła, że ją osacza, że wszelkimi sposobami stara się do niej zbliżyć. Raz chciała, by był zabawką, nakręcanym przez nią pajacykiem, to znów, innym razem – poczciwiną, totumfackim, uczuciową spluwaczką do pokornego wysłuchiwania jej zwierzeń. Rodzajem zausznika, wiernego psa, kamerdynera dopuszczonego do konfidencji, czymś na kształt eunucha, któremu łaskawie powierzałaby swoje najintymniejsze sekrety. A potem, gdy już oswoiła się z jego natrętną obecnością, gdy zdecydowała się na przyjęcie roli jego narzeczonej, gdy już zdecydowała się na popełnienie mezaliansu, dopuściła się wobec niego zdrady.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko