Wyjazd do Berkeley
Nadeszła wreszcie upragniona i tak długo oczekiwana wrześniowa sobota, ta, która miała tak dużo w życiu Stacha zmienić na lepsze. Wrzesień to najpiękniejszy miesiąc w San Francisco i teraz te spotkanie, w ten łagodny, piękny i ciepły wieczór. Chłopak sporo zainwestował nadziei w coś, co sam nie wiedział, co to jest lub może być, miał cichą nadzieję, że nie przeinwestował się. Zaczęło się dobrze, po raz pierwszy miał okazję jechać BART, czyli lokalną kolejką podziemną pod dnem oceanu z jednej strony Zatoki San Francisco na drugą. Miał szanse zobaczyć na własne oczy kolej pod dnem oceanu. Bardzo to mu się podobało, już samo myślenie o ludziach pod oceanem drążący tunel sprawiało, że czuł się dziwnie dobrze. Do kolejki wchodziło się prosto z ulicy w dół, prowadziły do niej ruchome schody, mini zjechał robiło na nim jak najlepsze wrażenie. Pędzący pociąg pod dnem oceanu, stukot kół, jasno oświetlone i czyste przedziały, czyste stacje, na których prawie bezszelestnie zatrzymywały się wagony pociągu. Nastawiony bardzo optymistycznie do spotkania z ludźmi, których nie znał, o których nic praktycznie nie wiedział. Liczył na to, że oni, ci nie znajomi coś mu doradzą, odpowiedzią o swoim pięknym życiu, a nawet domyślą się sami i zapytają go o prace, wtedy on nieśmiało odpowie, że jest w trakcie poszukiwania pracy, a oni w połowie zdania przerwą mu mówiąc; już nie szukaj, coś mamy dla ciebie, taki mój znajomy itp., itd. Nadzieje miał ogromne o jakimś lepszym świecie, nie może czarów marów, ale w świecie, gdzie wszystko jest normalne. Liczył, że jakieś światło spłynie na niego i oświeci go, że wróci do San Francisco, jako człowiek oświecony, że dozna czegoś, czego doznał święty Paweł w drodze do Damaszku. Z tą różnica, że to nie on prześladował Amerykę, ale ona jego, że to ona przyzna jemu rację da mu w prezencie pracę. Oczywiście nie stanie się tak z dnia na dzień, ale przemiana będzie owocem długo tak bardzo wyczekiwanym.
Krzysztof przez cały czas drogi coś do niego mówił, coś mu tam tłumaczył, objaśniał, tworzył po raz kolejny zupełnie bez sensu własne, jemu tylko potrzebne teorie i filozofie o Ameryce, aby się oszukiwać na własne życzenie, ale on nie zwracał na niego uwagi. Miał go serdecznie dość, zdawał sobie z tego sprawę, że psychika Krzysztof jest wypaczona, że on już do końca życia będzie szukał wymówek, a raczej usprawiedliwiania się, ale na swój sposób lubił go i rozumiał. Wpatrywał się w swoje odbicie w mroku okna, jakby chciał coś więcej w nim dostrzec niż widział. Chciał przeniknąć wzrokiem mrok i zobaczyć siebie z drugiej strony szyby. Ta druga strona miała być odpowiedzią na wszystkie nurtujące go pytania z tej strony.
Od stacji metra do domu na osiedlu, na którym mieszkali znajomi Krzysztofa było ponad trzy kilometry i jakieś tam autobusy chyba nawet jeździły, ale im było szkoda pieniędzy na bilety. Woleli się pójść na nogach, tym bardziej, że był ciepły jesienny wieczór i miło było przejść się. Pieniądze na bilety autobusowe przeznaczyli na kwiaty dla pani domu, trzy czerwone róże kupione po drodze. Zresztą, co to jest trzy kilometry, skoro chodzili dziennie po dziesięć ot tak bez celu po ulicach San Francisco. Po niecałej pół godzinie byli już na dużym nowo wybudowanym osiedlu domów stojących bardzo blisko siebie na magicznym wzgórzu Grizzly Peak z zachodzącym słońcem nad Złotym Mostem i Zatoką San Francisco. Dom znajomych był jednym z tych, co nie różniły się od siebie, wszystkie były pomalowane na ciemno niebieski kolor z białymi okiennicami. Architektura taka sama, drzwi wejściowe, garaż, podjazd do garażu, wszystko było takie same. Działki nie były ogrodzone, szerokie chodniki i nikogo na ulicy nawet aut, bo każdy parkował na wjeździe lub w garażu. Domy zaplanowane przez jednego człowieka, albo firmę architektoniczną tak samo miały na parterze kuchnię, jadalnię i salon a na pierwszym piętrze cztery duże pokoje pomalowane na biały czysty kolor, tak przynajmniej wyglądało mieszkanie Krystyny, która oprowadzając gości po nim opowiadała jednocześnie o osiedlu.
Małżeństwo urządziło swoje mieszkanko z gustem i smakiem w prawdziwym kalifornijskim stylu, mocno to podkreślali mówiąc w kalifornijskim stylu, kilka razy. Bez ciężkich mebli; szaf, kanap, foteli, bez wiszących żyrandoli, ale za to z lampami rozstawionymi po rogach pokoi. Bez obrazów na ścianach, ale za to z małymi rzeźbami zwierząt z kamienia ustawionych na specjalnie do tego zrobionej półce zawieszonej w living room. W apartamencie było około dwudziestu osób, jak się okazało sami emigranci, ładnie, czysto i gustownie ubrani. Wśród nich: małżeństwo Czechów, Rosjanie, Meksykanie, Hindusi, Kanadyjczycy, dla nich wszystkich Ameryka była i miała być tym samym; spełnieniem marzę, wolnością w sensie materialnym, samorealizacją planów i życiowych aspiracji. Gdyby zapytać ich, po co do Ameryki przyjechali, każdy z nich, choć w innym języku odpowiedziałby tak samo: Ameryka stwarza ludzi na nowo, kto potrafi to wykorzystać, może prowadzić podwójne życie nowo narodzonego ze świadomością przeszłości. Taki się sens i cel Ameryki, bez tego przecież jej by nie było.
Zaproszeni goście to znajomi Bogdana i Krystyny byli współpracownicy z różnych ich wcześniejszych prac, bo tutaj trzeba cały czas być czujnym, i dobrze jest mieć znajomych, których się już poznało i którzy was znają. Amerykanie nie planuje pracy w jednym biurze do końca życia, ich życie polega na ciągłym ruchu, tym bardziej emigranci, oni zawsze muszą w ruchu zanim zapuszczą korzenie na stare lata. Nic nie jest im dane na zawsze, tym bardziej, jeśli są młodzi, ledwo, co przed lub po trzydziestym rokiem życia. W każdej chwili mogą znaleźć lepiej płatną pracę, lub zostać z niej wyrzuceni, w każdym z tych przypadków znajomości są na wagę złota. Przyjaźnie biznesowe opłacają się i nie raz już tak było, że dzięki nim było na opłacenie rachunków za dom czy mieszkanie, samochód i jedzenie w lodówce. Praca i znajomości decydowały o wszystkim łącznie z życiem, bo bez pracy nie ma życia pulsującego energią.
Krystyna i Bogdan mieli też zaprzyjaźnionych z nimi Polacy, którzy jak i oni wyjechali z Polski przed stanem wojennym a później przeszli przez obozy dla uchodźców w Europie zanim przyjechali do upragnionej Ameryki. Co tutaj robili? Czy byli szczęśliwi? Czy im się podobało w Ameryce? Jak ich Ameryka przywitała? Czy po tylu miesiącach pobytu tutaj a nawet latach spełniła ich oczekiwania? Pytania jak sobie radzą inni dręczyły Stacha długo nie tylko od tygodni, ale i miesięcy. Były dla niego tak ważne, że nie wahał się zadawać je w luźni prowadzonych rozmowach, trzymając serek na wykałaczce i piwo w ręce. Próbował używać wszystkich tricków grzecznościowych, aby z rozmówców wydobyć jak najwięcej, to, czego od nich oczekiwał. Inaczej rozmawiał z obcokrajowcami, inną taktykę przyjął do rozmów z rodakami. Obcych przez ogródek, pytał, dlaczego tutaj przyjechali i jaki jest ich cel. Większości z nich mówiła też bez ogródek, taki sam jak twój, a co ty sobie myślałeś, że przejechałem tutaj czytać książki, czy chodzić do opery, co weekend, nie przyjechałem po pracę, ja i moja rodziną są tutaj dla pracy. Ci, co nie chcieli mówić prosto w oczy, drążyli temat mówią, że Ameryka to najlepszy kraj do życia, w którym człowiek czuje się najlepiej, naprawdę był się i sam sobie niedowierzał i w duszy się uśmiechał, a jednak, Ameryka im się podobała. Cieszył się bardzo z tego, bo jemu też się Ameryka podobała, i decyzja, aby Barbara z córka jak najszybciej tutaj przyjechała, była jak najbardziej słuszna.
W rozmowach z rodakami powierzchownie tylko dotykał tematów związanych z Polską, odniósł wrażenie, że Polska jakby dla nich nie istniała. O żadnej polityce nie było mowy, bo ona nikogo tutaj nie interesowała, a podjęcie rozmowy o niej, było równoznaczne z zobaczeniem pleców swojego rozmówcy. Polska istniała w umysłach rodaków, ale oni nie chcieli ani o tym mówić, ani do tego się przyznawać. A on nie wiedzieć, dlaczego chciał zobaczyć w twarzach rodaków cierpienie, ale słowo cierpienie jest za dużym słowem, więc chociażby tęsknotę, nawet nostalgię. Jeśli nawet nie tęsknotę, to jakąś sympatię dla ojczyzny, ale oni mówi takim samym głosem i z wyrazem twarzy o ojczyźnie jak o meksykańskim pikantnym sosie do chrupek z ziemniaka. To go drażniło i odpychało od nich, ale chęć rozmowy była większa niż niechęć, więc rozmawiał z nimi z bólem w sercu i piekącymi go ustami.
Zauważył to Krzysztof kręcący się jak pszczoła, ale bacznie mu się przyglądał wiedział, co Stach czuje i myśli, podjął decyzje, ze nadeszła pora, aby oficjalnie przedstawić kolegę, i zrobił to najprościej jak tylko można było; wskoczył na taborek kuchenny krzycząc po angielsku: Ladies and, Gentelmen may I have your attention. I would like to introduce a friend of my, who is real hero. He is, tutaj (powiedział po polsku), ale szybko się poprawił here, he was a prisoner of general Jaruzelski, nabrał powietrza i po polsku dokończył swoją myśl, Jaruzelski wypuścił go, ale pod warunkiem, że nigdy do kraju już nie wróci, bo dostał bilet w jedną stronę tylko. Tłumaczenia reszty słów dokonał gospodarz spotkania, Bogdan. Nastała ciszy, ludzie rozmawiali ze sobą szeptem, a Stachu zaskoczony obrotem sprawy, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, chciał się schować w kuchni, ale Krzysztof pociągnął go za ręka na środek pokoju. Teraz do zebranych dotarło to, co Krzysztof powiedział, zaczęli klaskać, a Stachu mimowolnie zaczął się kłaniać. Zebrani głośno zaczęli skandować słowo Solidarność. Solidarność, Solidarność, Solidarność… Pierwszy podszedł do niego Czech z zapytaniem, jak się czuje człowiek na wolności ze świadomością, że siedział za słuszną sprawę. Zebrani jakby ucichli a oczy ich zatrzymały się na Stachu, ten długo szukał słów, myśli zanim powiedział, że nie wie. Nie wiedział, od czego zacząć, opuścił oczy i wolno po angielsku mówił: I do not feel free, yet, because my wife and douther are still in Poland. I missed them so much, there are my heroes, and I am sure that I am not theirs. I love my family so much than I cannot even talk about them right now. Zerwała się burza oklasków i wszyscy razem raz jeszcze zaczęli głośno wołać Solidarność, Solidarność, Solidarność.
Mężczyźni podchodzili do niego z wyciągniętymi rękami, gratulując wyboru Ameryki życząc wszystkiego najlepszego, co tylko może go tutaj spotkać. How do you like here? Do you like San Francisco? Odpowiadał, dziesiątki razy: fine, thank you, fine, thank you. Jednak nikt nie zapytał się go, z czego żyje, i czy ma pracę. Niektórzy dłużej przetrzymali jego dłoń mówiąc; it is a great pleasure to meet you, good luck in America, I am honered to talk to you. Long live for Solidarnosc, good luck to you. I dziwił się Stach, jak oni wszyscy wysoko cenią sobie polską Solidarność i to wszystko, co się dzieje w Polsce, i poczuł się dumnym, że jest Polakiem. Po raz pierwszy od wielu, wielu miesięcy czuł się dobrze i szczęśliwie. Łzy same napłynęły mu do oczu a jednocześnie był wdzięczny, że pytają się go o to jak było w więzieniu, albo czy bito więźniów, al.bo, kiedy upadnie komunizm, lub kiedy zwycięży Solidarność.
Pani domu, Krystyna zaproponowała zrobienia wspólnego zdjęcia z bohaterem, tak go publicznie określiła – na pamiątkę dla dzieci, wnuków, i wszystkich tych, którym Solidarność otworzyła drogę na Zachód, nie tylko Polakom, bo wiadomo, jeśli w Polsce zacznie się coś dziać, w pozostałych państwach bloku, wcześniej czy później będzie się też coś działo. Mąż pani domu robił zdjęcia ze Stachem wszystkim tym, co tylko chcieli je mieć z bohaterem, i po raz pierwszy w życiu pozował do zdjęć z obcymi sobie ludźmi.
Czuł się dziwnie, ale pozował, po raz pierwszy odniósł wrażenie, że w Kalifornii rodacy dobrze się czują, z dala od ojczyzny i jej problemów, a dlaczego mieliby źle się czuć – sam siebie zapytał? Jest im tutaj dobrze to i dobrze się czują. Jak dobrze nie potrafiłby powiedzieć, ale twarze mają wesołe, życzliwie i przyjaźnie do siebie się zwracają. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest im tutaj naprawdę dobrze. Czy brakuje im ojczyzny, chyba nie, ale, po jakiego diabła wciąż myślę o ojczyźnie – strofował się – skoro oni się śmieją, żartują i mają cudowne plany na najbliższą przyszłość. Czy nie jestem takim samym masochistą jak Krzysztof? Tak, jestem szybko sam sobie odpowiedział. Z butelką piwa i wyszedł na taras. To, co zobaczył zaparło mu oddech w piersiach; miasto San Francisco tonęło światłami w zatoce. Most Golden Gate oświetlony robił wrażenie wielkiego robaczka świętojańskiego mrugającego milionem światełek. Usłyszał w oddali cichy pomruk oceanu, ciemno – granatowe niebo na zatoką niczym zasłona teatralna przykryła powierzchnię oceanu wyciszając wszystko dookoła. Jaki to piękny widok – pomyślał – jak na pocztówce, którą wysłał Barbarze kilka dni temu.
Noc była spokojna, powietrze czyste, wrześniowy wiatr wiał mu prosto w twarz robiąc nieopisaną przyjemność i od dawna nieodczuwaną radości. Tak jestem wolny, nikt i nic nie jest w stanie zabrać mi mojej wolność, gorączkowo myślał. Potrzebuję tylko trochę czasu, aby udowodnić sobie, że Ameryka to nie sen o szczęściu, ale najprawdziwsza rzeczywistość, po którą wystarczy wyciągnąć tylko rękę. Jego pragnieniem było stać tej chwili Barbarę przy jej boku, objąć ją i razem tak stać, patrzeć na most, ogrzewając się ciepłem własnych ciał aż do końca świata. Parę razy zamykał oczy, mocno je zaciskał, aby siłą woli w jakiś nadprzyrodzony sposób przyciągnąć Barbarę do siebie. Gdy nagle i niespodziewanie usłyszał za sobą głos Krystyny:
– Założę się, że patrząc tak przed siebie myślisz o kobiecie?
Wolno jak tylko mógł najwolniej na pięcie obrócił się w jej stronę. Stała na wprost niego z tacą koreczków sera i czarnych oliwek. Nie wiedział, co ma jej opowiedzieć, nie wiadomo, dlaczego w pierwszej chwili zawstydził się, że odgadła jego myśli nie było przecież żadnym wstydem. Myślał o swojej własnej żonie i o tym jak bardzo w tym momencie mu jej brakuje.
– Tak zgadłaś droga Krysiu – powiedział wolno -myślałem o kobiecie, o własnej żonie, i o tym jak bardzo ją kocham, i bardzo tęsknie za nią. Nie masz pojęcia, jaka jesteś szczęśliwa mając tutaj swojego męża i dwie wspaniałe córki. Nie masz pojęcia, schował twarz w dłoniach i się rozpłakał. Krystyna widząc, co się stało bez słowa postawiła tacę na małym szklanym stoliku i prawie biegiem wybiegła z tarasu w głąb mieszkania.
Goście jedli mało i mało pili alkoholu, choć w kuchni na specjalnym do tego stoliku na kółkach stały butelki z alkoholem i sodami. Dominowały wina białe i czerwone, które według niektórych gości były najlepsze na świecie, o wiele lepsze niż np. francuskie czy włoskie. Nie pito kawy ani herbaty tylko sody, dużo palili papierosów. Dym papierosowy chmurą wisiał pod sufitem, chociaż okna były pootwierane. Jedzenia w polskim znaczeniu nie było, czyli wędlin, ale było dużo talerzy- półmisków a na nich owoców i warzyw: pokrajane banany, winogrona, kawałków marchwi, kalafiora, korki z serem i kawałkami ryby lub oliwek, meksykańskich i hinduskich przypraw i sosów słodkich i pikantnych, o nazwy, których przybysz z północy nawet się nie troszczył, aby je poznać, a w których maczano wszelkiego rodzaju chrupki i czipsy tak kruche, że same się w palcach łamały. Rozmawiali ze sobą po angielsku, nawet Bogdan do Krystyny zwracał się po angielsku, gdy prosił ją do telefonu.
Stach po wypłakaniu się pełen złości na samego siebie za ten sentymentalizm i nadpobudliwość, zdecydował się pójść do łazienki, chciał przemyć twarz, ale trafił do pokoju dziewczynek, córek gospodarzy. Pokój pomalowany na jasno żółty kolor na ścianach miał ponaklejane wycinanki, bohaterów z bajek Walta Disneya. Zabawki rozrzucone po podłodze i na dwóch łóżeczkach, tak dużo ich było. Pokój spodobał mu się, postanowił troszkę w nich odpocząć, nasycić jego widokiem swoje oczy, uradować serce, po prostu nie chciał z niego wyjść. Trwało to dłuższą chwilę zanim raz jeszcze zdecydował się poszukać toalety. Gdy do niej trafił drzwi były lekko uchylone pchnął je i w tej samej chwili kątem oka zobaczył kobietę stającą na wprost lustra poprawiającą swój makijaż odruchowo powiedział przepraszam, chciał się wycofać, ale Krystyna złapała go za marynarkę i wciągnęła go do środka. Poddał się jej szarpnięciu wpadając prosto na nią, ale ona jakby tylko na to czekała, nim zdążył cokolwiek powiedzieć pocałowała go prosto w usta. Wariatka, wariatka, powtarzał sobie w myślach, ale namiętnie oddawał jej pocałunek. Stali tak w objęciu przez chwilę i dopiero dzwonek do drzwi wejściowych spowodował, że raptownie odepchnęła go od siebie, wybiega. Wariatka, raz jeszcze powiedział sam do siebie w myślach, gdy odkręcał kurek z zimną wodą. Powoli i starannie wycierał twarz w papierowy ręcznik, co to się stało zastanawiał się? Jak mogło do takiego czegoś dojść? Żałował, że się jej nie wyrwał, że oddał je pocałunek. Palcem zmoczonym w zimnej wodzie mocno tarł usta, próbując zetrzeć ciepło ust Krystyny. Nie wiadomo skąd znowu same łzy napłynęły mu do oczu. Kapiąc na policzki. Ta wariatka wszystko zepsuła, wszystko zniszczyła mamrotał pod nosem, wszystko zniszczyła.
Po wyjściu z łazienki odszukał Krzysztofa, stanął obok niego dotrzymując mu towarzystwa, ponieważ ten nie za bardzo wiedział, co ma ze sobą zrobić. Angielskiego nie znał i poza gospodarzami mieszkania z nikim się nie przyjaźnił, jak sam stwierdził rozmowa z rodakami jakoś mu się nie kleiła. Nie wiedział, o czym ma z nimi rozmawiać, oni żyli w zupełnie innym świecie niż on i mieli zupełnie inne problemy i obowiązki niż on. Ich nie interesowała jego fatalistyczno-masochistyczna teoria o emigracji i emigrantach. Oni byli ludźmi sukcesu, dlatego czuł się nieswojo w ich towarzystwie i przebąkiwał o powrocie do domu, do San Francisco. Wypił sobie więcej niż pozostali, więc język trochę mu się plątał, ale zachowywał się poprawnie, był jedynym podpitym gościem na przyjęciu.
Stach o sugestii Krzysztofa o powrocie do San Francisco nie chciał nawet słyszeć, cóż dopiero zgodzić się. Po pierwsze było jeszcze za wcześnie. Po drugie to on był organizatorem wycieczki, czyli płacił za przejazd kolegi. Po trzecie, po to tutaj przyjechał, aby rozprężyć się wśród tych ludzi, naładować swoje zbiorniki energii ich energią i optymizmem. Przejechał, aby posłuchać ludzi, którzy nie są masochistami, którzy nie przeklinają swojego losu w Ameryce, i nie pracują jak niewolnicy za najniższe stawki. Nie żyją jakimiś tam mrzonkami, że wrócą i kiedyś tam nad Wisłą wszystko im się zwróci z nawiązką, za te poniżenie tutaj. Ich język nie był lepki od narzekań i utyskiwań nad sobą i swoim losem, ich Ameryka nie przyszpiliła do tekturowej ścianki gabloty jak motyla.
Po chwili odszedł od Krzysztofa, bo nie chciał oddychać tym samym tlenem co on i patrzeć w jego psie oczy, pełne litości, zabierz mnie stąd. Wolał wejść do pomieszczenia gdzie goście z butelką piwa w ręce przez długi czas krążą po pokojach, pomiędzy kuchnią a tarasem zatrzymując się w salonie niby przypadkiem dodając jakieś słowo lub zdanie do rozmowy napotkanych ludzi stojących w grupkach, po dwie, trzy osoby. Stoją, rozmawiają na luzie, o polityce Reagana, o cenie mieszkań, słynnej drużynie basebolowej 49 ers, o jedzeniu egzotycznym, nawet o emigrantach i ich pracy dla amerykańskich firm, bezlitości wykorzystujących ich. Jeden z gości stwierdził, że amerykański inżynier, czy naukowiec za takie pieniądze, jakie płaci się emigrantom w życiu by nie pracował, a emigrant musi. – Wcale nie musi- odezwał się Stach, jeśli zgodziłeś się na taką stawkę, jaką masz, to się ciesz, że masz pracę. Inni nie mają żadnej i poszliby cokolwiek robić za każde pieniądze. Na przykład ja, odkąd przyleciałem do San Francisco nie pracuję, żyję z zasiłku, wy Państwo więcej przez dwa dni wydajecie niż ja dostaję na miesiąc. Proszę popatrzeć na Amerykę w ten sposób i się uśmiechnąć, wiem, że każdy się ceni, że każdy ma ambicje, że każdy myśli, że zasługuje na więcej. Wiem, że chodzi o pieniądze, a nie pracę, ani co robicie, tylko rozmawiamy o pieniądzach, a ich jest zawsze mało, ile byśmy nie mieli, zawsze będzie ich mało.
Gdy skończył mówić, ludzie jakby na komendę rozeszli się po pokojach patrząc pod swoje nogi a nie w twarze. Do Stacha podszedł pewien długowłosy mężczyzna, o dużej głowie, wąskiej twarzy i gęstych brwiach, ubrany w podniszczony frak, wyciągnął rękę mówiąc: pan pozwoli, że się przedstawię jestem muzykiem nazywam się Adam Majchrzak, ale Amerykanów jestem Adam Chapman. Amerykanie nie wypowiedzią mojego nazwiska, a moi pseudonim artystyczny wymyśliła moja żona, Chapman od czapkowania, bo jej się wydaję, że bez czapkowania w Ameryce człowiek, niczego nie osiągnie, co nie jest oczywiście do końca prawdą, bo czapkowanie, jest od momentu, w którym narodziło się życie, nawet w tej najprostszej formie. Tworzę muzykę komputerową, symfonie i kilku sekundowe reklamy, jeśli się udać coś złapać i zarobić dodatkowo. Mieszkam wraz żoną w Palo Alto, a pracuję na tamtejszym college w swoim zawodzie. Jestem szczęśliwy a moja żona, malarka wciąż jest studentką w miejscowym college studiuje grafikę komputerową, z wykształcenia jest malarką po wrocławskiej Akademii. Goście powoli znowu zaczeli się gromadzić wokół nich, a on popatrzył na swoją żonę, a ta zmrużyła swoje brązowe oczy – jakby zbierała myśli – nadęła policzki i niczym mała dziewczynka włożyła palec do ust, spojrzała spłoszonym wzrokiem po zebranych, którzy bezustannie byli w ruchu, przerwali swe rozmowy i zainteresowaniem patrzyli na nią. –
Brzydko wyglądasz kochanie z tym palcem w buzi powiedział muzyk. Dlaczego tak się zachowujesz? Dziewczyna popatrzyła na niego wyjęła palec z buzi i powiedziała: ja ciebie nie lubię, i tych twoich bzdetów, co robisz, dlaczego nie chcesz zostać grajkiem ulicznym, chociażby czyścibutem, tylko kimś ważnym. Na miłość boską, dlaczego? Wykrzyknęła te słowa i szybkim krokiem oddaliła się na balkon.
– Proszę nie zwracać uwagi na to, co powiedział muzyk – ona zawsze chciała uchodzić na oryginalną osobę, nudzi się, więc wymyśla sobie takie … tutaj zwolnił swoją myśl, jakby szukał słów, tak po chwili dodał wymyśla, aby szokować, kiedyś na innym przyjęciu powiedziała, abym został dziadkiem klozetowym, ale w Ameryce nie ma dziadków klozetowych. To też taka bardzo oryginalna myśl, i głośno się roześmiał się na cały głos, ale niewiele osób do jego śmiechu dołączyło. Po chwili dodał, jest wciekła na mnie, bo chciała, abym wszystko rzucił i tylko się z nią kochał, dniem i nocą, nie obchodzą ją pieniądze, skąd weźmiemy na opłacenie rachunków. Czuje się w Ameryce samotna, w wielkim domu z sześcioma pokojami jest samotna, tak samotna, że gotowa jest rzucić wszystko i z tej wstrętniej Ameryki wrócić do Legnicy, do mamy na niecałe pięćdziesiąt metrów kwadratowych w blokach z lat siedemdziesiątych.
Przestań już o tym mówić przerwał mu gospodarz domu, kogo to interesuje, upiła się i robi rachunek sumienia, Ameryka ma na nią zły wpływ, dlatego wkłada palec do buzi, chce się wyrzygać, ale jakoś nie może. Sama siebie dręczy i wszystkich wokół. Nie ma pomysłu na Amerykę, ale na piekło. Jest w depresji, bo nie ma problemów, jej problem to ona sama. Za dużo na czasu na rozmyślenia o tym jak bardzo jest nieszczęśliwa. Ty jesteś gaśnicą, co gasi jej pragnienia zostanie gospodynią domową, żoną, matką, za dużo zarabiasz, stać cię na dom, którego nawet Amerykanie ci zazdroszczą. Dobrze tutaj czapkujesz panie Chapman. Ameryka pępek świata, dusi nowo narodzenie dzieci ich własną pępowiną, nawet te jak mówi amerykańskie przysłowie, które urodziły się ze srebrną łyżeczką w buzi.
Pięknie powiedziane panie Bogdanie, ładnie pan mówi, podziwiał go głośno Stach. Co za wieczór, wciąż się dziwił, nigdy wcześniej nie poznałem tylu ludzi z Dolnego Śląska, teraz ci ludzie są zadowolenie z Ameryki, cieszę się, że tutaj się znalazłem. Chciałem tobie i Krystynie podziękować za tak miłe przyjęcie, za ciepłe słowa o Solidarności, i proszę pamiętajcie, nie jestem żadnym bohaterem. Mam wiele przykrych słów w sobie, bo na dzień dzisiejszy jestem rozczarowany Ameryką, ale moje rozczarowanie jest zupełnie inne niż wasze. Być może kiedyś spotkamy się w lepszych okolicznościach, gdy nie będzie we mnie tyle żółci, gdy nie będę się do Ameryki dobijał kuchennymi drzwi, i wejdę do niej do strony ogrodu i salonu.
Tego ci życzymy drogi kolego – powiedział Bogdan szczerze uradowany tym, co usłyszał. Wszyscy tego ci życzymy, chociaż nasze pragnienia są pełne sprzeczności, my sami jesteśmy chodzącymi sprzecznościami, uśmiechnij się i głowa go góry będzie dobrze.
Masz rację odezwała się blondynka, która do tej pory rozmawiała tylko z Krystyną, nie ma, co się zamartwiać, trzeba żyć, bo życie ma sens, nawet, jeśli w danej chwili nie ma pracy. Wszyscy to znamy i my emigranci i Amerykanie też. Czasy są ciężkie i miejmy nadzieję, że Reagan coś na lepsze zmieni. Po jej słowach zebrani kolejny raz rozeszli się po pokojach, ci, co znali angielski przetłumaczyli swoim znajomy, to, co powiedziała blondynka. Banał goni banał – pomyślał Stach-, ale co zrobić, ale nasze życie jest banałem, jedni połykają pigułki na uspokojenie, inni sztukują ukojenia w whisky. Po raz ostatni wyciągnął rękę po kawałek sera nabitego na wykałaczkę, rozejrzał się po mieszkaniu, obszedł je po raz kolejny z tarasu spojrzał na wieże złotego mostu oświetlone lampkami. Szukał Krystyny chciał się z nią pożegnać, osobiście podziękować za zaproszenie, domu jej nie było, ale przez okno w kuchni zauważył, że stoi z blondynką przed domem, skierował kroki w ich stronę. Nieśmiało wyciągnął rękę i w jej stronę mówiąc; Krysiu uciekamy, już pora na nas, dziękujemy za zaproszenie.
– O tak szybko nie uciekajcie, zostańcie jeszcze chwilkę, porozmawiaj z Grażynką, a ja pożegnam Czechów i Rosjan, oni musza już jechać, mieszkają na dalekich przedmieściach San Francisco. Grażyna, chciał cię już wcześniej poznać, ale nie miała odwagi podejść do ciebie.
– Aby rozmawiać ze mą nie potrzeba odwagi pani Grażyno, jestem zwykłym człowiekiem, któremu los próbuje rzuć kłody pod nogi. Los przebrał się za komunistów, ale teraz, gdy jestem, daleko od nich w Ameryce, to los znowu przebrał się za kapitalistów i też rzuca mi kłody pod nogi, i takie jest moje życie. Dziewczyna uśmiechnęła się rozbawiana słowami Stacha, wyciągnęła rękę w jego stronie mówiąc; no to witamy w kapitalistycznym świecie, w którym wszystko jest możliwe, nawet można przekupić swój los, albo zamienić na lepszy. Stach podaj jej rękę patrząc prosto w oczy spytał; a jak to zrobić? Wystarczy podać mi swój telefon, i się ze mną umówić, wtedy wszystko na spokojnie wyjaśnię. Nie mam telefonu – odpowiedział Stach, nie stać mnie na niego, ale zawsze w niedzielę jestem w kościele, tam możemy się spotkać którejś niedzieli.
– Niestety nie chodzę do kościoła, pracuję w każdą niedzielę, jestem pielęgniarką w Geneneral Hospital tutaj w San Francisco i tak jakoś dziwnie się składa, że od kilku miesięcy mam dyżury właśnie w niedzielę, ale dzięki za zaproszenie do kościoła. Muszę się już z panem pożegnać, moi znajomi, chyba za chwilę będą wychodzić, a chciałam z nimi zamienić kilka słów. Po tych słowach Grażyny, Stach pożegnał się z gośćmi i gospodarzami i wraz z Krzysztofem poszli na nogach do kolejki podziemnej. Nad nim jaśniało gwiaździste kalifornijskie niebo.
Cdn.
Adam Lizakowski