Na te czasy
nie ma dobrych wierszy.
Niby komu poezja doda skrzydeł,
skoro słowa zamienia w ołów?
Z ciężkim sercem oglądam wojnę w TV
i nie mogę pomóc. Cała naprzód… chcę…
a trzyma mnie Putina fiks i fałd reklamy.
W zerojedynkowej przestrzeni anioł nie przytula.
Miłość wolna od sapania. Jajeczka umierają z kobietami
a sperma wysycha zmarnowana.
Na te czasy nic.
Najlepsi są sami.
Ostre cięcie
Widzę: nie umywając rąk
świat się czai. Już trzy razy w nowiu
wzszedł zakryty księżyc. Wdowa łzawi,
cień owija rany, belka z okna w zrąb uderza jawy.
Świat się czai…
Niezłomni wyszli naprzeciw zła. Wojna
od wschodu prze. Bóg opuścił Kreml i wrzód
rozlewa się krwawy.
Kto pojmie
człowieka bez człowieczeństwa?
Jaki mózg pozwala wbijać w serce nóż?
Świat się czai a musi odciąć ręce, zgiąć lufy w szmelc.
Oko za oko
Oko za oko uczyni tylko cały świat ślepym.
Mahatma Ghandi
I świat oślepnie. A po omacku trudno
trafić strzałą w czyjeś serce. Grot przypadkiem
omsknie się o tętnicę zwapniałą
i ostatni kłos zetnie.
Zakochani z uporem trzymają się za ręce,
ich wędrowanie przez noc
przypomina opętanie ciem
zagubionych w świetle.
I nic więcej zdarzyć się nie może.
Ociemniali dotrą do swoich przystani
tuż za urwiskiem, gdzie krzyk
zdaje się wyrywać z oniemiałej ziemi.
Za sprawę… Historie powtarzalne…
…czytałem na chłodno i w gorączce – o
pióropuszach wojny i płonącej lawie.
Życia zaledwie ćwierć włosa na nich
a wszystko: śmierć!
Organiczne wsiąknęło, reszta w pył zmieniona,
niby dym przenikający strop. Nie widziałem,
żeby gwiazdy płakały
na orbitach sił.
Wie, kto w imię boga wojny drugiego zabił, że
cień sławy Bonapartego legł
w śniegach brzóz. Nic tam,
tylko wiór biały.
A wiatr, co w żagiel utracjusza dmie i zmysły czuli,
nie odróżnia winnych od niewinnych.
Niedorzeczną barkę w collapsar pcha
przez morza boleści.
Ryba na płask
Jednym okiem patrzy…
oniemiała
Srebrne łuski gasną
podobne biżuterii na wisielczej szyi
Ryba na desce niedorzecznej
przez ocean wszeteczny płynie
Po raz ostatni
Uwolniona z haka
Nieprzyzwoita rzecz
W samej istocie poezji jest coś nieprzystojnego:
powstaje z nas rzecz, o której nie wiedzieliśmy, że w nas jest.
Czesław Miłosz
Sfermentowane strzępy kapusty nie mają w sobie
nic z poetyckiej sublimacji. Nimfy Dionizosa
adorowały kipiącym moszczem a wpędzały w obłęd.
Obie zdrożności utknęły w mrocznej bramie:
rozsądek jednym pstryknięciem zakrył słońce.
Teraz gołe litery wbiegają na firmament.
Ugniatam na miazgę, co kiełkuje i zamiera,
kiszę i czekam na strugę ożywczego soku.
Wytrysnę wersem, choćbym wyjałowiał.
Zaskoczyło mnie, że podczas trzęsienia
wydostałem z jaskini cudownym sposobem
bezpióre sikoreczki a kraba z gwiazdozbioru Byka.
Nie chcę czułego narratora
Żeby bolał
Broczył
Dłońmi moczył plecy
Żeby oczy kładł na szkła korekcyjne
wzroku, którym próbuję zatamować
Żeby kolana obejmował i palec ssał
Mówię mu, że się ślini błyszczy rozstawia
łóżko ignorując światło,
które upokarza samotność
Rozpad (analiza)
Wreszcie z-
rozum-miałem Picassa: trójkątne oko
zapowiadało rozpad.
Ciało w obrysie tułowia oddzielone od
klawiatury poddało się odwilży.
Ułamki lodu lgną
do.
Serca nie czuję – niebieski puls barwi przegub
a karminowe usta zamilkły o miłości. Złoty deszcz
spada na ciemnoróżową brodawkę
Danae.
Na skrzyżowaniach blizn
rozrzuconych w kosmosie
żywe ekstrema schną
– niby chusty
– niby chwasty
– niby poezja.
Serdeczny palec z przykurczem Dupuytrena
skraca struna – lewa strona zakręcona
gra, prawej powierzam los wiersza.
Zegary Dalego odmierzają czas
tkanki zwisającej z krawędzi.
Przepołowiony nos
węszy krew.
Ból skroni eksplodował wieki temu,
odwieczny Syriusz lśni jaskrawo i przepływa
fala za falą roztrwonionym ciałem.
To, co było a już nie ma,
staje się niedostatkiem w chwilach intymności.
Daremne żale, podobne do jazdy po śniegu,
który na stoki zapomnienia sypie sen.
Wyje pies w studni
Sam siebie zgaszę, aby się nie wypalić.
Friedrich Nietzsche
Pustka
dudni
W otchłań
bez wody
głębia zwodzi
Nikt nie ujrzy
próżnego dzbana
w agonii
Na cembrowinie stanąłem
Z wyczerpania
niczego nie zaczerpnąłem
Widząc obraz „Róg stołu” Henri Fantina-Latour (1872, Musée d’Orsay, Paryż)
W poprzednim rozdziale piłem wódkę
z niezliczonych kieliszków. Dochodziłem
do sedna prędzej przed poranną zorzą.
W natłoku łbów międzygwiezdny pył
ścieśniał i gmatwał. Ocalałem gniazdo planety,
nade mną rósł dym.
Wlot tunelu. Czysta zaciemniała obraz
bardziej niż okna ogarnięte kołataniem nocy.
Jeszcze jeden i przyjaciele majaczyli zgodnie.
Byłem spójny z uwolnionym wierszem,
który slalomem się toczył po stole
potrącając obcych.
Czułość parowała łagodnie. Ani cala
wojny. Tak osobno napity i napalony
dostąpiłem nirwany
olśniony.
Przerwa.
Następny.
Oprócz wszystkiego…
Wiele słów naraz
w rzeczywistości
opisuje nagrobek
Wiersz pisany jest zawsze
od wewnątrz do wewnątrz.
Poeta omija wyboje
nieświadomie
zabliźniony własną przędzą.
W listopadzie zamiast liści
wiersz
ogrzewa serce.
Ze światem jest coś tak
Świat jest teatrem, aktorami ludzie,
Którzy kolejno wchodzą i znikają.
Wiliam Szekspir
Zwyczajność nie niepokoi,
jeszcze drzewo stoi,
fala bawi się słonym piaskiem brzegu,
wiatr najczęściej wieje z bliskiego zachodu.
Kosmyk włosów Olga zdmuchuje znad oczu,
ani to źdźbło ani średniowieczna belka,
lakierowany paznokieć zarysowuje szkło smartfonu,
Harlem Shake z frontmanem tańczy hetka-pętelka.
Niezmienna jest pora na śniegi i pora na powodzie,
pora na miłość i zrywanie więzi,
w kremowym pokoju umiera księżyc,
z księżycem lunatyk umiera w niemocy.
Coś nie tak jest w miejskim przegubowcu:
silni wypychają słabych.
Słabi stają na rękach i całują ślady,
które pozostawia męka.
Zanim opadnie prozą na półkę
Poeta przechodzi ogień.
Pozwala sercu miotać.
Z n/n nocuje w kojcu Plejad.
Zsunąć podkolanówki harcerza, ulać mleka młokosa.
Krawat odwiesić na bark.
Postawić żagiel wprost do Itaki.
Na rafach utonęły Syreny.
Statek pijany trzeźwieje na dnie. Zawirowany.
O jaki haust walczyć?
O jedno mgnienie słowa w najkrótszym tekście.
O związek dwóch, co trzecią rodzą postać.
Dopóki wojna nie zatrzaśnie wieka w oku – tutaj pozostać.
Zagwożdżeni
Było tak miękko ‒ w swetrach
usnęliśmy.
Liść spadł i wiatr go zwiał ‒ fakt
niezauważony. Prawie.
Był lekki!
Nie czuliśmy mgły na skroniach.
Chłód letniej wody spadał ‒
namakało.
W śnie nad brzegiem Gangesu
podobnym do nektaru,
krwi z dłoni
roiliśmy i roniliśmy.
Scaliło nas żelazo, nakarmiła rdza.
Los oderwałem od dna.
Odszedłem wprost i ona szła…
zrośnięci w swej agonii.
Opuszczony
Ubyło rzeczy.
Zmielono popękane buty z naturalnej skóry,
do pieca wrzucono spróchniały stół i klepki,
pióro wypadło z ręki i chyboce na uciekającej fali.
Zapomniałem o szalu ukrytym przed zimą
za Bramą do Laponii śnieg spadł i pozostał
a szczenię skamle za milczącą ścianą.
Ubyło zwierząt.
Jedne odfrunęły by świętować za polarnym kołem
inne nie zrozumiały czego chce od nich człowiek.
Moje psy umarły na starość i na raka,
kot na wątrobę. Myśliwi zastrzelili stada i watahy,
pożarliśmy kebaby i mielone. Smętne krowy
na pampasach skubią ostatnią trawę.
Ubyło was.
Odzywam się a od niemych szyb powraca echo.
Opustoszały ławki w moim ogrodzie.
Przyjaciół zabiła przeszłość, wrogowie śnią
o bitwach o kawałek zimnej stali w głowie.
Coraz mniej ocalałych przychodzi, więcej
roztrzaskanych słowem na nagich poboczach.
Ubyło mnie.
Nie odbiorę energii wydanej na rozród.
Wypłukała mnie woda, skruszyło powietrze,
odpłynęły soki, zwiało ze mnie osłonę.
Myśli spętane metaforą tracą się w poematach,
uprościłem smutek a radość zwątlała.
Mogę czy nie ‒ żyć w kraju niedorzecznym?
Koło się kręci
być morze, bez-sen
Krzysztof Gąsiorowski
I pałeczki uderzają w werbel
nieprzerwanie
Podobne sercu
lecz ono nie jest skazane
na nieśmiertelność
Krzysztof G. wystąpił przeciw niej
ale nie
przeciw pałeczkom swoich rąk
Na wszelki wypadek bo
gdyby jednak
uskładał liter na elaborat
trwalszy od człowieka
zwany poezją to ‒
Koło kręci się jak zegar
w prawo ‒ dalej, dalej…
Wspak, to tylko metafora
o nieprzemijaniu
—-
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl