Franciszek Czekierda – NAŁKOWSKA I KUCZYŃSKI CZYLI ZŁE SZCZĘŚCIE

0
249


            Zofia Nałkowska była dwukrotnie zamężna, miała również wielu partnerów. W okresach samotności nastawiona była na oczekiwanie uczucia i bliskości fizycznej. Złośliwcy mówili o niej: erotomanka. To trywialne określenie nie jest w pełni uprawnione, choć owszem miała wyższy poziom libida i jak tlenu do życia potrzebowała intymnych relacji z mężczyznami. Łaknęła ich serdeczności i akceptacji. Oczywiście nie mogła tego wszystkiego znaleźć w jednym partnerze.
           W lutym 1934 roku dwudziestosześcioletni Bogusław Kuczyński po raz pierwszy odwiedził ją w mieszkaniu na Marszałkowskiej 4. Przystojny młodzieniec wywarł na niej wrażenie. Dostrzegła w nim także talent literacki. Chłopak wtargnął w jej życie w momencie, gdy Nałkowska wespół z Brunonem Schulzem osiągnęła coś, co nazwała „słodyczą porozumienia, zgodą i wdzięcznością”. Podczas tygodniowego pobytu w Warszawie autora Sklepów cynamonowych nastąpiło między nimi „dopowiedzenie erotyczne”. Pani Zofia cieszyła się jego uwielbieniem, lecz jednocześnie ubolewała, że był „(…) zbyt słaby i delikatny, aby mógł mi być ratunkiem” (Dzienniki, 1 lipca 1933). Niecały rok później pojawił się rosły Bogusław, będący przeciwieństwem drobnego Brunona. Nie wiadomo, czy pani Zofia pisząc o jego słabości i delikatności miała na myśli cechy fizyczne. Nawet jeśli nie, sądzę, że ta kwestia mogła zalegać w jej podświadomości, ponieważ przystojni mężczyźni zawsze sprawiali na niej dużo większe wrażenie.
Po drugiej wizycie Kuczyńskiego Nałkowska zmywała naczynia. Do pomocy przyszła jej matka, Anna, która będąc w swoim pokoju słyszała, jak gość opuścił mieszkanie. Poznała go już wcześniej, podczas pierwszych odwiedzin. Anna odbierała od córki naczynia, wycierała je i stawiała w szafkach kuchennych.
           – Kolejny twój talent? – zapytała matka nie bez cienia ironii.
           – Interesujący, czysty, szlachetny… – pisarka wyliczała zachwycona.
           – Uśmiech miły, lecz twarz chłopska.
           – Mamo, jak możesz! – oburzyła się. – Wygląd nie ma większego znaczenia. Widzę w nim coś niezwykłego. Z jego dużej surowej bryły wydłutuję najlepszy kształt. A z niego wydobędę najlepszą wartość.
           – Moje córy rzeźbiarki – Anna uśmiechnęła się pod nosem. – Hania męczy się z kamieniem i spiżem, a ty dłutujesz żywą materię.
           – Wierzę w jego talent. Jest nieśmiały i dumny, gorzki i chyba władczy.
           – Pamiętasz, jak ci powiedział Dolek Rudnicki, że młode talenty przechodzą przez twoje ręce.
           – Jego słowa nie były złośliwe – zastrzegła Zofia.
           – Raczej były przejawem podziwu. Tylko, Zosiu, nie wpadnij w samozachwyt.
           – Nie grozi mi to. Wiesz, że jestem aż nadto krytyczna wobec siebie. Co do Bogusława, chcę mu pomóc.
           – Proszę cię, uważaj, żeby ta pomoc nie przekształciła się w…
           – Mamo, błagam… – córka przerwała jej gwałtownie. – Zapominasz, ile mam lat.
           – O, Boże, ty w listopadzie skończysz pięćdziesiąt – westchnęła ciężko, gdy uświadomiła sobie, jak wiekową ma córkę.
           – Przestań! – Zofia podniosła głos. – Sama nigdy nie lubiłaś, jak ktoś wypominał ci twój wiek, a teraz robisz to wobec mnie – uroniła łzę. – Tak nie można.
           – Zofijko, przecież sama powiedziałaś o swoich latach. W końcu jesteś moją córką – rzekła podenerwowana. ­– Nie możesz się obrażać.
           – Kocham cię, mamusiu – Zofia nagle objęła ją. – Ale musimy się szanować.

           Wieczorem Nałkowska, „fastrygując” przy pomocy nożyc i szpilek pocięte skrawki rozdziałów powieści Granica, myślała rozkojarzona: „Jeszcze nie wiem, kto to jest. Nie potrafię opowiedzieć go słowami. Intrygujący. Wciąż się rozrasta w moich oczach, odsłania nowe głębiny. Nieśmiały i dumny. Prawie o pokolenie młodszy, choć nie jest to bariera nie do przejścia. Ważne, że mamy wiele płaszczyzn porozumienia. Zresztą między Helą Boguszewską a Kornackim jest podobna różnica. O, właśnie, muszę z nią porozmawiać na ten temat. Moja wewnętrzna busola powoli kieruje się na niego, choć wciąż jest nastawiona na Brunona, który nieustannie obsypuje mnie płatkami czaru, najczulszą delikatnością i adoracją. I ten jego kosmiczny talent… Nie wiem, sama nie wiem… Gdybym była muzą, trwałabym przy nim do końca, by pomóc mu w wypłynięciu cichego geniuszu na światowe wody. Jestem jednak słabą kobietą i pragnę, poza uniesieniami ducha, także mocnych, nawet szorstkich utuleń tego dużego, silnego chłopca. A ten mój mikry, choć kochany drohobyski nauczyciel tego mi nie da”.

            Po stosunkowo krótkim czasie znajomości pani Zofia zaprosiła Bogusława Kuczyńskiego do letniego domku na Górkach (dzisiaj w granicach Wołomina). Był to wyraźny sygnał, że pragnęła z nim nawiązania bliższych relacji. Ale bez pośpiechu. Na razie młody człowiek był poddawany dyskretnej obserwacji, bo Nałkowska nie była jeszcze pewna. Jego i siebie. Chciała i się bała, jak w ludowych przyśpiewkach. Podczas dwudniowego pobytu (w domku przebywała również matka) trwała dziwna próba sił. Bogusław był przekonany, że jeśli został zaproszony na wilegiaturę z noclegiem, to będzie traktowany jako ktoś szczególny. Gdy matka wyszła pielić grządki, Kuczyński wszedł do pokoju pani Zofii. Bez słów objął ją i próbował pocałować. Nałkowska broniła się. Po krótkim mocowaniu się prawie go odepchnęła.
            – Pani jest moim wrogiem – oburzył się.
            – Nie, nie – powiedziała stanowczo. – Po pierwsze: nie i jako mężczyzna proszę się domyślić dlaczego. Po drugie: skoro pana zaprosiłam, jak mogę być wrogiem? To zaskakujące słowa – poczuła się urażona. „Ten jego gniewny głos, nieuzasadnione oburzenie, siła i apodyktyczność przypominają mi Jura” – pomyślała przerażona i natychmiast poczuła silny ból głowy.
            – Nie chodzi mi o wrogość w ogóle, ale w tej konkretnej sytuacji – wycofywał się nieudolnie.
           
            Bruno Schulz wciąż był przekonany, że intymne relacje z panią Zofią są na wznoszącej fali. Miał prawo tak sądzić, ponieważ dostąpił zaszczytu spędzenia z nią nocy. Tylko jednej. Pragnął i pożądał więcej. Nieustannie słał do niej przepełnione czułością listy. Podczas ostatniego spotkania wręczył jej Sklepy cynamonowe, pięknie oprawioną w brązowy jedwab książkę ilustrowaną własnymi rysunkami. Niestety nie zdawał sobie sprawy, że sytuacja uległa zmianie. Pani Zofia czytając z rozrzewnieniem jego ostatni list, zamyśliła się: „Mój drogi, biedny Brunonie, nie ma mnie już w tym miejscu, w którym ty jesteś. Nie chcę cię skrzywdzić, lecz fortuna tak niespodziewanie zakręciła kołem mojego szczęścia, a może nieszczęścia, że oddaliłam się od siebie dawnej. I od ciebie. W Edenie moich nadziei i piekle trosk pojawił się ktoś inny. Wybacz”. Później, gdy Bogusław poczuł się pewniej u boku zauroczonej nim pani Zofii, w przypływie wściekłości i dzikiej zazdrości podarł tę książkę i spalił.
            Nałkowska w sprawie Bogusława postanowiła poradzić się swojej koleżanki i pisarki Heleny Boguszewskiej, której mężem był młodszy o ponad dwadzieścia lat pisarz, Jerzy Kornacki. Panie spotkały się w kawiarni Sztuka i Moda (SIM).
            – Dla mnie największym z uroków świata jest urok człowieka – Nałkowska powiedziała przekonywająco. – Ten czar nie musi tkwić w młodości, która może być zawadą
            – Masz rację, ale jednak lgniemy do młodości. Tak jesteśmy skonstruowani. Ona jest  bardziej pociągająca od innych etapów jestestwa. Tego nie zmienimy.
            – Helu, ale ona udramatycznia sprawę – zauważyła Zofia.
            – Niewątpliwie. Przede wszystkim nas wzbogaca. Ja czuję się przy Jurku o wiele młodsza, niż parę lat temu, gdy z nim nie byłam – Helena uśmiechnęła się zadowolona.
            – Ale czy w obliczu otaczających was ludzi, czasem wrogich oczu, dałaś zgodę na siebie?
            – Tak, lecz nie pełną. Jakiś cień wątpliwości mam. Nieustannie dochodzi we mnie do głosu drugie „ja” radzące, ostrzegające, strofujące… Wiedząc o tym biorę w wyraźny nawias wszelkie wątpliwości i w pełni akceptuję Jerzego i nasz związek.
            – Czyli jakaś niewielka opozycja jest w tobie?
            – Wydaje mi się, że w każdej sprawie, gdy jesteśmy związani z drugą istotą, musi występować la condratiction, bo jeśli wszystko jest cacy, wtedy sytuacja jest sztuczna, nawet podejrzana. Zresztą sama dobrze to wiesz, a nawet, twierdzę, że lepiej ode mnie.
            – Obie trochę znamy życie, lecz twoje doświadczenie w tej kwestii jest dla mnie bezcenne – Nałkowska uśmiechnęła się życzliwie.
            – Jeśli uczucie i intuicja podpowiadają ci „tak”, żadne moje rady, ani doświadczenie nie będą użyteczne.
            – Ta jego młodzieńcza powaga namiętności, entuzjazm połączony z naiwnością… – Nałkowska wyliczała podekscytowana, jakby nie słuchała koleżanki.
            – Widzę, Zofijko, że jesteś zdecydowana.

           Po upływie kilku tygodni od chwili zakończenia pierwszego pobytu Kuczyńskiego na Górkach, Nałkowska ponownie zaprosiła go na wieś. Znając jego kiepską sytuację materialną (zresztą sama również narzekała na rozpaczliwy brak pieniędzy) pozwoliła mu pobyć nieco dłużej. 18 maja 1934 roku zanotowała w Dziennikach: „W tym obrzydliwym piekle ubóstwa i troski wywalczam na próżno trochę wolnego miejsca na moje złe szczęście”. W owym czasie rozpoczęła smakowanie z Bogusławem owego szczęścia. Zofia pragnęła podzielić się swoją radością z Zosią Villaume-Zhartową.
            – Dawno nie widziałam cię tak kwitnącej – zauważyła przyjaciółka.
            – Znów sobie przypomniałam swoje wyznanie wiary: drugi człowiek – Nałkowska była rozpromieniona.
            – Ale człowiek, którego w pełni akceptujesz i który spełnia oczekiwania twego serca.
            – Z drugą częścią twego stwierdzenia zgadzam się w pełni, natomiast co do pierwszego… Czy w pełni go akceptuję? – zastanawiała się. – Widzę jego wady, szorstkość charakteru.
            – W swoich emocjonalnych górkach i dolinkach znajdujesz się na stoku wznoszącym.
            – Ach, te Górki, kochane Górki… – Zofia rozmarzyła się. – To tam odczułam powrót mojej zgody na istnienie.
            – Przepraszam cię, Zofijko, że zapytam o różnicę wieku… – Zosia Villaume rzekła nieśmiało.
            – Właśnie w tej sprawie spotkałam się z Helą Boguszewską.
            – No i…?
            – Gadałyśmy o wszystkim, tylko nie o tym. Może trochę. Ona jest ubogacona młodością Jerzego i niewątpliwie czuje się odmłodzona.
            – Pamiętaj, że żyjemy wśród różnych ludzi… – Zosia wniosła delikatne zastrzeżenie.
           – W oczach osób przeciętnych ta sprawa może być wstydliwa. Jednak tym się nie przejmuję. Zresztą przypomniałam sobie podobne schematy występujące dość często we Francji…
           – Pamiętam. Na przykład młody Jean Jacque Rousseau mający romans z dużo starszą damą. To dzięki niej rozwinął intelektualne skrzydła – weszła jej w słowo Zosia.
           – Czy Madame de Staël, która będąc pięćdziesięcioletnią wdową wyszła za młodszego od siebie o ćwierć wieku oficera Alberta de Rocca. Nie wspomnę o George Sand, czy pannie de Lespinasse.
           – Albo piękna generałowa Zajączkowa z Wojciechem Grzymałą młodszym o czterdzieści lat…, czy Sidonie-Gabrielle Colette, która żyła z szesnastoletnim pasierbem…
           – Akurat ona nie jest dobrym przykładem. To rozpustnica. Różnicę wieku z partnerem można w sobie jakoś przerobić, ale nie da się przerobić starości – pisarka rzekła zasmucona.
           – Nie mów tak, Zofijko – pocieszała ją de Villaume. – Świetnie wyglądasz, a najważniejsze, jesteś młoda duchem. Gdyby tak nie było, młodzi nie lgnęliby do ciebie.
           – Pocieszasz mnie, a ja powoli się kończę. Choroby, menopauza. Co za groteska tej fazy kobiecości. Z tym nie mogę się zdradzić Bogusławowi.
           – Z jednej strony jesteś zadowolona, z drugiej rozpaczasz. Nie graj wyłącznie na czarnych klawiszach, proszę.
           – W moich udrękach przemyka dnem ten sam dreszcz szczęścia, co dawniej.
            – Za dużo masz tych udręk, może nie ulegaj im zbyt łatwo. 
            – Ja zespalam bezwiednie zmartwienia i radości, inaczej nie potrafię. Rozpoczęłam chyba ostatnią miłosną podróż życia – Nałkowska powiedziała niemal uroczyście z dramatyczną wibracją w głosie.
– Faktycznie, owa spójnia sprzeczności układa ci się sama. Zauważ, że w słowie „ostatnia” pobrzmiewa smutek, a „miłosna podróż” rodzi nadzieję.

            Bogusław Kuczyński urodził się w 1907 roku we wsi Zagożdżon koło Radomia. Ojciec był prezesem stowarzyszenia kupców w Siedlcach, dokąd rodzina przeprowadziła się w 1923 roku. Uczęszczał do szkoły kadetów w Modlinie, po maturze studiował na Politechnice Warszawskiej. Po dwóch latach przeniósł się na Uniwersytet Jagielloński na matematykę. W wieku dwudziestu dwóch lat zadebiutował opowiadaniem w Kurierze Literacko-Naukowym. W 1930 roku powrócił do Siedlec, aby po śmierci ojca pomagać rodzinie. Należał do PPS-Lewicy, następnie przeniósł się do Komunistycznej Partii Polski, której był członkiem do jej rozwiązania w 1938 roku. W 1932 roku zamieszkał w stolicy, gdzie wynajmował na poddaszu skromne mieszkanie za 15 zł miesięcznie.
            Kuczyński oficjalnie został sekretarzem Nałkowskiej (ponoć poleconym przez Polę Gojawiczyńską, czemu zaprzeczał). Funkcja ta miała w oczach tradycjonalistycznej opinii zamaskować ich niekonwencjonalny związek, a przynajmniej osłabić obyczajowy dyskomfort. W 1935 roku Bogusław wprowadził się do mieszkania Pani Zofii na Marszałkowskiej. Tu również mieszkała matka pisarki mająca krytyczny stosunek do ich partnerstwa. Kuczyński okazał się dobrym organizatorem około pisarskich aktywności Nałkowskiej oraz jej zatrudnień społecznych. Dzięki temu zapewniał jej niezbędny do pisania spokój. W tym czasie powstała adaptacja sceniczna Niedobrej miłości, słuchowisko Noce Teresy oraz Granica, jej koronne dzieło. Po roku trwania związku pani Zofia wydawała się być szczęśliwa, choć dostrzegała kruchość sytuacji. „To wszystko, co jest między nami wciąż jest niezrozumiałe i zarazem jedyne możliwe, jakby kierowało nami przeznaczenie. Przepełnia mnie radość i równocześnie miłosna zgryzota – myślała, siedząc przy biurku nad zeszytem, nad którym zawisła z piórem w ręku. – Euforia i udręczenie. Ta jego chorobliwa zazdrość i apodyktyczność wywołują we mnie przykre asocjacje z zachowaniem Jura. Przeważa jednak oszałamiająca radość bez żadnej miary. Nurzam się w niej, jak w źródlanej wodzie”.
           
            Imieniny Zofii wypadają 15 maja. W 1935 roku była to środa, dlatego Nałkowska przesunęła przyjęcie imieninowe na niedzielę, 12 maja. Wśród licznych gości byli m.in. ministrowie, konsulowie i generałowie, także pisarze: Tadeusz Boy-Żeleński, Maria Dąbrowska, Kazimierz Wierzyński, Antoni Słonimski, Maria Kuncewiczowa, Jan Parandowski, Ewa Szelburg, Wanda Melcer, Adolf Rudnicki, Witold Gombrowicz oraz znajomi: Braniccy i Zosia Villaume-Zhartowa. W wesołym gwarze rozmów Nałkowska ledwo usłyszała dzwonek telefonu. Podnosząc słuchawkę spojrzała na zegarek, było parę minut po dwudziestej pierwszej. Ktoś przekazał jej informację, że przed chwilą zmarł marszałek Józef Piłsudski. W tłumie gości, przez który trudno było się przecisnąć, pojawiła się zapłakana gospodyni. Zanim do zebranych dotarła smutna wieść, w pokojach i przedpokoju słychać było jeszcze głośne rozmowy, dzwoniące kielichy i brzęk talerzy. Hałas stopniowo ustawał przeistaczając się w grobową ciszę. Goście pośpiesznie się ubierali i zszokowani wychodzili. Niektórzy, w tym Gombrowicz i Rudnicki, poszli pod Belweder (oddalony od mieszkania pisarki o pół kilometra). Bogusława Kuczyńskiego nie było na przyjęciu. Sam zrezygnował, aby w obecności gości z pierwszych stron gazet nie stawiać pani Zofii w dyskomfortowej sytuacji.
           
            Wspomniana powieść Granica ukazała się w połowie 1935 roku. Jesienią pojawiła się lawina entuzjastycznych recenzji. Niektórzy krytycy pisali, że książka jest arcydziełem. Pierwszy nakład trzech tysięcy egzemplarzy rozszedł się błyskawicznie. Pod koniec grudnia autorka otrzymała państwową nagrodę literacką w wysokości pięciu tysięcy złotych. Powieść wywarła tak mocne wrażenie na czytelnikach, że w sali koncertowej Państwowego Konserwatorium Warszawskiego na Okólniku 10 maja 1936 roku zorganizowano inscenizację sądu nad jedną z bohaterek Granicy, Justyną. Została oskarżona o zamach na prezydenta miasta, Zenona Ziembiewicza, którego oślepiła kwasem. W procesie występowali profesjonalni prawnicy, w roli Justyny aktorka Lidia Wysocka, zaś Elżbietę, żonę Ziembiewicza, grała aktorka i reżyserka Maria Wiercińska. O wyroku decydowała „ława przysięgłych”, czyli zgromadzona publiczność, która przeważającą większością głosów uznała Justynę za niewinną.

            Pod finansowym i intelektualnym mecenatem Nałkowskiej Bogusław zaczął wydawać w kwietniu 1936 roku miesięcznik literacki Studio, który przetrwał rok. Drukowali w nim (bez honorariów) m.in. Schulz, Gombrowicz, Witkacy, Irzykowski, Kotarbiński, Miciński, Łaszowski, Melcer, Jerzy Stempowski i oczywiście Nałkowska. Po ukazaniu się pierwszego numeru władze zarządziły rewizję w mieszkaniu na Marszałkowskiej, spodziewając się znalezienia w piśmie radykalnych treści. Kuczyński jako członek KPP był obserwowany przez służby zajmujące się inwigilacją komunistów. Sprawujący władzę nadgorliwi obrońcy prawicowych wartości spowodowali, że policja wtargnęła do mieszkania laureatki nagrody państwowej, co było czynem karygodnym.

            Po dwóch latach partnerstwa z Bogusławem pani Zofia coraz wyraźniej widziała słabe strony związku. Aby uzyskać pocieszenie i poprawić sobie samopoczucie, spotkała się z Zosią Villaume, która w trudnych chwilach była jej niezawodną podporą.
            – Po rocznym pobycie w przedsionku arkadii, znalazłam się teraz w ciemnym pokoju utrapień – żaliła się pisarka.
            – Zofijko, jak zwykle pięknie kreślisz swoje odczucia, lecz powiedz mi, jaka jest główna przyczyna twoich mąk?
            – To jeszcze nie męki. To tylko udręka współistnienia z nim.
            – Trudny charakter? – domyślała się Zosia.
            – Czuły egoista, kochany despota… – Nałkowska wyliczała uśmiechając się na siłę.
            – Jeśli używasz takich aporii, to chyba jeszcze nie jest tak źle.
            – Ostatnio jednak nie wytrzymuję. On żąda prawa do spokoju, a nawet izolacji. Moja mama mu przeszkadza, natomiast ona uważa, że jego kanciaste zachowanie jest wymierzone przeciwko niej, co nie jest prawdą. Ja zaś w tych warunkach męczę się z nową powieścią. A poza tym, Zosiu, coraz częściej choruję – Nałkowska mówiła rozwibrowanym głosem.
            – W jednym czasie nałożyło ci się kilka różnych spraw.
            – No i kończę się na wszystkich planach.
            – Błagam cię, Zofijko, nie uogólniaj – przyjaciółka delikatnie skrytykowała Nałkowską. – Ty, taka precyzyjna pisarka….
            – Mówiłam ci już, że zdrowie mi szwankuje: oczy, stawy, nerki i ciągłe bóle głowy… Ale to minie. Natomiast nie minie wygląd powodujący moje obrzydzenie.
            – Znowu przesadzasz. Może z samego rana nie patrz od razu w lustro – uśmiechnęła się.
            – Ty sobie żartujesz, a mnie czasem nie chce się żyć. Szczególnie po tym, co powiedział mi Gebethner – Zofia uroniła łzę.
            – Zerwał umowę?
            – Przeciwnie. Po sukcesie Granicy chce jak najszybciej wydać moją nową rzecz, pogania mnie. Mam już tytuł: Niecierpliwi.
            – W czym więc problem?
           – Zażądałam zaliczki.
           – I?
           – Odmówił.
           – Nie rozumiem. Jesteś dla niego kurą znoszącą złote jajka.
           – Wiesz, co mi ten ekonom powiedział? „Dam pani zaliczkę, a pani umrze. Po tygodniu o pani zapomną. Ja stracę pieniądze, jak straciłem po śmierci Perzyńskiego”.
           – Prostak, cham.
           – W pełni się z tobą zgadzam.
           – Ta kumulacja trudnych spraw dobija cię. Może byś gdzieś wyjechała? Odległość fizyczna od źródła zgryzoty da ci dystans. Duchowy, myślowy i… w ogóle.
           – Może faktycznie… – Zofia zgodziła się z przyjaciółką.
           W ostatnich dniach lipca 1936 roku Nałkowska wyjechała do zakładu zdrojowo-kąpielowego w Morszynie koło Stryja. W pierwszych dniach pobytu zachorowała na zapalenie oskrzeli, co źle wpłynęło na jej pobyt. Ośrodek był skromny, ale nowocześnie wyposażony. Zachwycała się przyrodą i rusińską ludnością. Jednak opuszczając sanatorium nie czuła się uzdrowiona, ani zadowolona z pisarskiego urobku.
W drugiej połowie tego roku Zofia Nałkowska z matką i Bogusławem przeprowadzili się do tańszego mieszkania przy ulicy Podchorążych 101 (obecnie Gagarina 33) z widokiem na boczne wejście do Łazienek od strony południowej. W grudniu wybuchła wielka kłótnia Bogusława z matką Nałkowskiej, z którą od początku wspólnego zamieszkiwania nie układało mu się. Poszło o panią Zofię; kto ma większe prawo do opiekowania się nią, a raczej kto ma większe prawa do niej. Skutkiem scysji była roztrzaskana szyba w drzwiach do salonu. Po kilkumiesięcznym względnym spokoju Bogusław znowu wywołał piekielną awanturę.
           – Nienawidzę twojej matki, twojej siostruni i szwagra, nienawidzę Żeni Exé [u której niedawno odpoczywała w gospodarstwie rybnym Zawiesiuchy], genialnego kurdupla Schulza, antysemity Łaszowskiego, filosemity Gombrowicza i przystojniaka Rudnickiego, nienawidzę wszystkich twoich przyjaciół! – wydzierał się nie panując nad nerwami.
           Pani Zofia nie odzywała się, ponieważ nie był to jej poziom rozmowy. Wyszła do swojego pokoju, położyła się twarzą na łóżku i zapłakała. „Zerwę z nim i wreszcie będę miała spokój. Jakże mi go brakuje – myślała zrozpaczona. – Jak mogę wyrwać się z tego piekła? Przecież on nieustannie wywołuje w domu zamęt. Mama mu przeszkadza, bo jest przeciwna jemu i naszemu związkowi. Ostatnio na soboty i niedziele przenosi się do Hani. Z drugiej strony… nie dziwię mu się, bo nie wytrzymuje jej wtrącania się we wszystko, wchodzenia do naszego pokoju. Ale dlaczego przeszkadzają mu moi przyjaciele? Nie rozumiem. Swoją drogą wzruszam się, że chce tu być i nawet mnie kochać, chce być w tym smutnym domu starych i schorowanych kobiet. Wytrzymanie z nim jest niemożliwością. Ale z równą słusznością uważam, że poza nim nie ma dla mnie szczęścia. O Boże, znowu wpadłam w kleszcze paradoksów, które chyba nigdy mnie nie opuszczą”.
           W czerwcu 1937 roku Zofia Nałkowska uczestniczyła w kongresie PEN Clubów w Paryżu. W polskiej delegacji byli także Słonimski, Parandowski, Brzechwa, Kuncewiczowa, Przyboś i Łaszowski. Autorka Granicy spotkała się z radcą kulturalnym polskiej ambasady, Janem Lechoniem, który uznawał tę powieść za bolszewicką. Na szczęście nie powiedział jej tego podczas wspólnej herbatki. W lipcu do Paryża dotarł Bogusław Kuczyński, aby uprzyjemnić Nałkowskiej pobyt nad Sekwaną. W Paryżu podjął energiczne starania w jej interesach literackich, zorganizował kilka spotkań z pisarzami, m.in. z dramaturgiem Henri Clerckiem. Jego sztukę pani Zofia przetłumaczyła jesienią tegoż roku i miała ona polską premierę. Po powrocie do kraju i krótkim pobycie w stolicy wyjechała na kilkanaście dni do Zakopanego, gdzie przeżywała brak Szymanowskiego, który zmarł w marcu tego roku. Pisarka skrycie kochała się w nim. W ostatnich dniach wypoczynku przyjechał Bogusław z dobrymi wieściami dotyczącymi podpisanej umowy na sfilmowanie Granicy i nowych wydań. Jednak pieniędzy wciąż brakowało. Rodzina postanowiła sprzedać Górki, a otrzymane dwanaście tysięcy złotych zamierzała ulokować – bez zgody Zofii – w upadającym majątku przyjaciół Hanny. Pisarka w ostatniej chwili zabrała swoją część, lokując pieniądze w banku.
           Drugą nieprzyjemną sprawą, która ją dotknęła, była notatka w dzienniku Bogusława, że jego miłość do niej dobiegła końca. Po przeczytaniu jej Nałkowska wsparła brodę na dłoniach i głęboko się zamyśliła. Nie opanowała jej złość, ani nie pojawiły się w jej oczach łzy, patrzyła zamglonymi oczami na ścianę, na której wisiał jej piękny i pełen smutku portret Witkacego. „A więc stało się to, czego się spodziewałam. Jak mogłam być tak bezdennie naiwna, by wierzyć w jego miłość. Miłość młodzieniaszka do starej kobiety – kpiła z siebie. –  Nie wiem, czy w ogóle mnie kochał. Nie! A może… Lecz jeśli zanotował to dla siebie, chyba trochę mnie kochał. Ten jego szczery zapisek uczuwam, jako wyzwolenie”.
            Pewnego lutowego dnia pani Zofia zauważyła, jak Bogusław po ciemku w służbówce całował służącą Agnieszkę. „Zupełnie tak samo, jak trzydzieści lat temu Rygier. Cóż za fatalne klisze” – pomyślała wściekła i wycofała się nie zauważona do swojego pokoju (Leon Rygier był pierwszym mężem Nałkowskiej).
           Późną wiosną pojechała na trzy dni do Zosi Villaume-Zhartowej do jej nowego domu w Adamowiźnie pod Grodziskiem.
           – On mnie już nie kocha – Nałkowska zwierzyła się zgaszonym głosem. – Przeczytałam to w jego notatkach.
           – To bardzo przykre – Zosia przytuliła pisarkę. – Ale wiesz, że nie powinnaś zaglądać do cudzych zapisków.
           – Zrobiłam to niepotrzebnie, trudno. Powiedziałam mu o tym. I musiałam go jeszcze przepraszać za zaglądanie do notatek. Wyobrażasz sobie? Czułam się winna i prosiłam go o przebaczenie za to, że mnie nie kocha – mówiła podenerwowana.
           – Zofijko, nie mieszaj pojęć. Przepraszałaś go za naruszenie zasad prywatności. Uczucie jest inną kwestią.
           – Wiem, wiem, ale tak to czuję. Poza tym złapałam go, jak dobierał się do służącej.
           – Ooo! Przekroczył dopuszczalne granice – Zhartowa oburzyła się.
           – Gdy mu o tym powiedziałam, zwolnił ją. Szkoda mi Agnieszki, którą tak lubiłam.
           – Pozwalasz mu na zbyt wiele. Widzę, że się szarogęsi w twoim domu.
           – Dałam mu plenipotencję na organizację wszystkich spraw, ja zajmuję się twórczością. Dzięki temu pracuję wydajniej.
           – Ale też nadużywa twojego zaufania – Zosia zwróciła uwagę na słabszą stronę ich relacji.
           – Nieustannie myślę, że jedynym dla mnie ratunkiem wydaje się rozstanie z nim. Jednak przeważają racje przeciwne. Poza jego sprawnym le management opiekuje się mną, bo ostatnio często niedomagam.
           – Nie wiem, czy na dłuższą metę możesz tak żyć.

           Zaraz po przyjeździe Zofii Nałkowskiej z Adamowizny jej matka zamieszkała u młodszej córki i jej męża w ich nowym mieszkaniu w domu Wedla na Puławskiej 28. Miała już dość przebywania pod wspólnym dachem z Kuczyńskim. Dwa dni po opuszczeniu nasłonecznionego pokoju Anny, Bogusław zarządził przeniesienie tam Zofii, mimo jej protestów. Decyzję potraktowała, jako okrucieństwo, jednak nie potrafiła mu się sprzeciwić.
           W środku lata, gdy Bogusława nie było w domu, w pani Zofii ponownie zwyciężyła ciekawość i zajrzała do jego notatek. Znalazła w nich informacje o jego zdradach. Nawet wcześniej widziane obłapianie Agnieszki nie stanowiło dla niej wystarczającego powodu, aby potraktować go, jak drania. Teraz czara goryczy przelała się. Gdy Nałkowska poczuła się lepiej, a Kuczyński wyjechał gdzieś w interesach, pisarka zaprosiła do siebie na kilka dni Zosię Villaume-Zhartową.
            – Nie wierzyłam w to, póki nie znalazłam pisanych dowodów – żaliła się Zofia.
            – Współczuję ci. Ordynarnie cię zdradzał – Villaume, wobec wagi sprawy, nie chciała już komentować nietaktowności zaglądania do cudzych notatek.
            – Kim dla mnie jest ten człowiek? – pisarka mówiła oburzona. – Na własnej piersi wyhodowałam węża, który zatruwa mnie jadem. Odebrał wartość memu życiu. Myślałam realnie o samobójstwie.
            – Nie wolno ci, Zofijko – przyjaciółka przestraszyła się.
            – Unicestwił wszelkie dobro, które jeszcze nie tak dawno było między nami. Ordynus i erotoman – podniosła głos.
            – Zauważyłam, że w jego książce sporo jest erotyzmu, a nawet erotomanii.
            – Otóż to. Zbyt dobrze znam tajniki pisarstwa, by nie wiedzieć skąd na kartach jego powieści wzięły się takie rzeczy. Oczywiście ten erotyczny punkt widzenia literackiego jest raczej zaletą, ale… – zapłakała. – Okazał się cynikiem. A ja mu tyle dałam, tyle mu poświęciłam…
            – Nie obraź się, ale czy twoja sytuacja nie przypomina rzucania pereł przed wieprze – Zosia rzekła niepewnie.
            Pisarka poczuła raptowny ból głowy, jakby ją coś uderzyło w skroń.
            – Zaskoczyłaś mnie tym porównaniem – rzekła po chwili pauzy. – Wiesz, że coś w tym może być. Wyolbrzymiałam jego zasługi na niwie literackiej, a przede wszystkim w naszych relacjach. Byłam mu wdzięczna za jego zdolności organizacyjne, świetne pomysły, za opiekę.
            – A okazał się niegodny ciebie.
            – Nie potrafię natychmiast zerwać, lecz muszę starać się odzwyczaić od niego. Chociaż on wciąż zachowuje się tak, jakby zamierzał być ze mną do końca. Ostatnio kupił mi pierścionek i meble – Zofia uśmiechnęła się przez łzy.
            – Czy nie widzisz, że jest mu z tobą po prostu wygodnie? C’est une petite merde confortable – słowa Zosi Villaume zabrzmiały jak przeszywające trafienie pocisku w środek celu.
Zapadła przejmująca cisza. Panie wyczekująco patrzyły sobie w oczy.
            – Nigdy nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli – Nałkowska zlękła się.
            – Jako osoba stojąca na zewnątrz patrzę na zawiłości twoich spraw z dystansu. Nie muszę cię zapewniać, że pragnę twojego dobra.
            – Jeśli ty tak czujesz… – pisarka powoli godziła się z opinią Zosi. – I tak już od jakiegoś czasu każdy z nas żyje w swojej nocy.

            Na gruzach miłości oboje współpracowali w miarę zgodnie na polu literatury. Pozwalało im to trwać w szorstkim partnerstwie pod jednym dachem. Pani Zofia siedząc nad korektą Starych ludzi, drugą książką Kuczyńskiego, nie mogła się skupić, wciąż myślała o nim, o kochanym niegdyś człowieku, który ją uczuciowo uwznioślił, a następnie zdradził, upokorzył. Nie potrafiła jednak powiedzieć mu tego wprost. Zresztą nie mogła mu zarzucać najgrubszych przewin, szczególnie erotycznych, jeśli zamierzała dalej z nim mieszkać, choć bez wspólnoty łoża.
            – Wciąż odcinasz mnie od ludzi – rzuciła w jego kierunku słowa, nie odrywając wzroku od wydrukowanych luźnych arkuszy książki. ­– Ostatnio, gdy był u mnie z rękopisami Wolica, byłeś wściekły.
            – Zofijko, ja tylko pragnę, żebyś pisała w skupieniu. Uczestnicząc w czczych spotkaniach marnujesz czas i trwonisz swój wielki talent – Kuczyński starał się mówić spokojnie, choć zza jego słów przebijała irytacja. – Już sto razy wałkowaliśmy ten temat.
            – Nie chcąc uderzyć mnie wprost, wyżywasz się na moich przyjaciołach i znajomych. Czy myślisz, że twoje nerwicowe zachowania, twoje żądania absolutnej ciszy pomagają mi w pisaniu? Przecież nie mogę nawet posłuchać radia, bo wpadasz wściekły z drugiego pokoju i je wyłączasz.
            – Ja muszę mieć idealną ciszę. Mówiłem ci nieraz, że przeszkadza mi nawet latająca mucha – Kuczyński pominął milczeniem uwagę o wyżywaniu się na jej przyjaciołach i znajomych, która go zabolała. Pisarka wiedziała, że celne uderzenia najczęściej pozostają bez echa.
            – Bogusław, ustalmy jedno, czy ty roztaczasz nade mną ochronny parasol, bym miała komfort pisania, czy raczej dbasz o siebie? – Nałkowska zdenerwowała się. – Bo odnoszę wrażenie, że bardziej zależy ci na sobie.
            – Nie oskarżaj mnie o egoizm – podniósł głos. – Nie widzisz ile dla ciebie zrobiłem?
            – Widzę. I spowodowałeś też, że mama uciekła do Hani, a mnie wtłoczyłeś do jej pokoju.
            – Nie zgadzam się – zapiszczał rozdrażniony. – Przeniosła się z własnej woli, a tobie stworzyłem lepsze warunki. Przecież narzekałaś na swój ciemny pokój.
            – Wymusiłeś na mnie przeprowadzkę. Nie potrafisz rozmawiać, za to umiesz wydawać polecenia.
            – Dlaczego mnie prowokujesz?  – Bogusław zachrypiał rozpaczliwym głosem. – Nic się nie stało, a wszczynasz kłótnię. Czy znowu zażądasz rozstania? Przecież pogodziliśmy się po tamtej sprawie.
            – Skrzywdziłeś Agnieszkę. To była dobra dziewczyna – Nałkowska mówiła płaczliwie, choć nie uroniła łzy.
            – Zofijko, łączy nas zbyt wiele – starał się szybko zmienić niewygodny temat. – Wzajemnie wspomagamy się. Spójrz, siedzisz nad moją książką – wskazał ręką na rozłożone przed nią płachty wydrukowanych arkuszy. –  Sama powiedziałaś, że ona silnie na ciebie działa.
            – Stworzyłeś ponury, głęboko smutny świat – Zofia nie odrywała oczu od korektorskiego wydruku. – Ale go akceptuję.
            Zapadła uciążliwa cisza. Kuczyński był zdezorientowany. Nie wiedział, czy jej słowa odnosiły się do książki, czy do niego.
– Mam nadzieję, że Starzy ludzie odniosą większy sukces, niż twoja pierwsza książka. Nie wiesz, jak wciąż jest mi przykro, że nikt nie dostrzegł w niej wartości przynależnej pierwszorzędnym dziełom, poza mną i Gombrowiczem.
            – Za to jestem tobie i Witoldowi dozgonnie wdzięczny – rzekł miłym głosem.
            Po wygaśnięciu napięcia Bogusław udał się do swojego pokoju. Nałkowska wciąż ślęczała nad korektą. Wiedziała, że po jej zakończeniu musi ponownie uważnie przeczytać książkę, ponieważ teraz nie była w stanie się skupić. Jej myśli krążyły wokół Bogusława: „On decyduje o moim losie, a ja ulegam jego despotyzmowi, jak kiedyś Jurowi. To patologiczne, nie umiem mu się przeciwstawić. Zaraża mnie swoim przygnębieniem i smutkiem. Po wszystkich straszliwych scenach godzę się, idiotka, na jego pozostanie. Jaki on naprawdę jest? Wiem, że czuje do siebie obrzydzenie, lecz trwa w tym tragicznym układzie. Nie rozumiem go. Godzę się, żeby był ze mną, choć już nie jako kochany i kochanek, lecz jako słaby człowieczek, ja zaś wzmacniam go wspólną pracą. I wspólnymi utrapieniami. O Boże, jakie to wszystko jest skarlałe, potwornie chore” – odłożyła ołówek, zamknęła wilgotne oczy i przechyliła głowę do tyłu.
            W ostatnich dwóch przedwojennych latach Zofia Nałkowska była aktywna; spotykała się ze znajomymi, uczestniczyła w imprezach literackich i rautach dyplomatycznych. Powoli wracała między ludzi, jak po zgonie każdej swojej miłości. Częste wyjścia z domu spowodowane były próbami uśmierzenia trosk. W styczniu 1939 roku ukazała się jej kolejna powieść Niecierpliwi. Publikacja nie przyniosła jej zadowolenia. Krytycy byli wstrzemięźliwi w ocenach, niektórzy nawet zdezorientowani. Brało się to z nowatorstwa powieści, być może autorka wyprzedziła swój czas. Po wojnie tego typu literatura była na fali. Hanna Kirchner widziała jej podobieństwo do nurtu nouveau roman, a nawet do Kafki. Przed wojną jedynie Bruno Schulz i Jarosław Iwaszkiewicz docenili jej wartość. Ten ostatni po dwukrotnym przeczytaniu książki powiedział, że jest to arcydzieło.
             W czerwcu 1939 roku Nałkowska wyjechała do modnego uzdrowiska w Truskawcu koło Drohobycza. Przed wyjazdem uzgodniła z Kuczyńskim, że pobyt w zdroju będzie okazją do ich rozstania. Nie wiadomo kto był inicjatorem tej decyzji, najważniejsze, że wreszcie zapadła. Po przyjeździe do wód leczniczych pani Zofia, o paradoksie!, zachorowała. Znajdując się pod brzemieniem trudnej sytuacji osobistej i choroby, po raz kolejny opanowały ją przykre myśli na temat kobiecej biologii i starości. Gdy poczuła się lepiej Bruno Schulz ze swoją znajomą Gizelą Lessel pomagali jej dojść do siebie tocząc ciekawe rozmowy i chodząc na spacery. Nałkowska odwiedziła dom Schulza w Drohobyczu oraz szyby naftowe w Borysławiu. Po powrocie zawiozła matkę do Adamowizny. Towarzyszył im Bogusław otaczający panią Annę, co dziwne, czułą opieką. Nie odszedł. Nałkowska również się go nie pozbyła, choć po każdej z nim rozmowie była ciężko chora. Trwali z sobą spętani gordyjskim węzłem hassliebe.
Pierwszego września 1939 roku wybuchła wojna. Nastąpił koniec cudownego świata polskiej literatury międzywojnia. Za radą Poli Gojawiczyńskiej, która załatwiła pani Zofii i Bogusławowi miejsca w pociągu ewakuacyjnym, wyjechali na wschód. Kilkadziesiąt kilometrów za Warszawą, na skutek niemieckich bombardowań, opuścili pociąg, nocami przedzierali się w kierunku Łukowa piechotą i chłopską furką. Dotarli do majątku państwa Dmochowskich w Jeleńcu, którzy przygarnęli ich na kilka dni. Zdruzgotana po zajęciu 17 września polskich kresów przez Związek Radziecki, Nałkowska postanowiła, za namową Hanny Chrzanowskiej, córki profesora Ignacego Chrzanowskiego, powrócić do Warszawy. Siódmego października po miesięcznej tułaczce, zatoczywszy koło, znalazła się w swoim mieszkaniu na ulicy Podchorążych.
            Bogusław Kuczyński pod Łukowem zniknął z pola widzenia Nałkowskiej. Prawdopodobnie dotarł do Łukowa, gdzie miał kuzynów. Ich znajomy, wysoki rangą oficer, załatwił Kuczyńskiemu miejsce w autobusie z rodzinami wojskowymi uciekającymi przed armią niemiecką na południowy wschód. Po usłyszeniu, co się stało siedemnastego września, Bogusław (wraz z innymi pasażerami) dotarł do granicy rumuńskiej, którą przekroczył w Zaleszczykach. W Rumunii napisał Pobojowisko, fabularyzowaną relację z ucieczki z Warszawy we wrześniu 1939 roku. Książka została wydana w kilku językach, m.in. włoskim, hiszpańskim i szwedzkim. Autor nareszcie poczuł się doceniony. W 1940 roku przedostał się do Jugosławii, potem do Włoch. Trzy lata później ożenił się z Bernardiną di Bari. Po wojnie przyjechali do Londynu. Tu pracował w ministerstwie oświaty, następnie w polskiej ambasadzie. W 1948 roku zostawił żonę i wrócił do Polski. Spotkał się z Nałkowską w Łodzi, dokąd przeprowadziła się w lutym 1945 roku. Na krótko przygarnęła go do mieszkania, po pewnym czasie załatwił sobie locum kilka pięter wyżej. W grudniu 1950 roku pisarka przeprowadziła się do powracającej do życia Warszawy. Dwa lata później, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, Kuczyński odwiedził ją w mieszkaniu.
            – Ożeniłem się – zakomunikował triumfalnie. – Mirka jest cudowną zdolną dziewczyną.
Była to dwudziestodwuletnia Mirosława Okolska, późniejsza dziennikarka.
            – Jeszcze nie tak dawno w Łodzi zapewniałeś mnie o trwałych uczuciach – Zofia uśmiechnęła się ironicznie. – Byłam dozgonnym obiektem twojego uwielbienia. Pamiętasz te wszystkie swoje piękne listy słane z zagranicy?
Bogusław poczerwieniał ze wstydu. Jej słowa były boleśnie prawdziwe. Nałkowska widząc jego zakłopotanie, rzekła:
            – No, dobrze, stało się. Jakoś będę musiała się pogodzić z losem porzuconej – zażartowała.
            – Cieszę się, że dopisuje ci humor. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś zechciała poznać Mirkę, twoją wielbicielkę. Przeczytała niemal wszystkie twoje powieści.
            – Muszę się zastanowić – odpowiedziała poważnie, choć Bogusław sądził, że wciąż żartowała.
            – Zechciałabyś z nami pójść do „Kameralnej”, albo „Polonii”? Zależy mi na tym – mówił niemal błagalnie.
            – Ale mnie nie bardzo, kochany Bogusławie – odmówiła z nutą złośliwej satysfakcji.
            – Zofijko, nie bądź okrutna. Zrób to dla mnie… – prosił.
            – Twoja propozycja jakoś nie zgadza się z moim stylem.
            – Nalegam. Mogę uklęknąć przed tobą – w tym momencie zaczął klękać – i błagać, całując twoje stopy – mówił podekscytowany, choć wyglądało to żałośnie.
            – Zastanów się! Nie przystoi mi ta rola.
            – Jaka rola? – Kuczyński zdziwił się. Po chwili żałował tego pytania, bo uświadomił sobie, kim przez lata dla niego była.
            – Bogusławie – zgromiła go wzrokiem. – Pytasz, jakbyś nie wiedział jaką rolę odegrałam w twoim życiu.
            Kuczyński zamarł przerażony, zląkł się, że pisarka wygarnie mu prawdę.
– Objaśnię cię więc, mój drogi, że przed tą młodziutką osobą, której tak mi żal, nie odpowiadają mi role… – tu zawiesiła głos – dobrotliwej starszej pani, czy pisarki wyjętej z muzeum. O innych nie wspomnę.
Bogusław odetchnął z ulgą.
– Dlaczego jest ci jej żal?
            – Na to pytanie odpowiedz już sobie sam.

            Bogusław Kuczyński spotkał się jeszcze z panią Zofią w lipcu 1953 roku. Gdy opowiadał o żonie w ciąży, o jej matce (w jego wieku), o skromnym mieszkaniu, o mękach tworzenia, pisarka myślała z ulgą: „Jak dobrze, że uwolniłam się od niego, od obowiązku kochania mnie z samego współczucia. Szczerze martwię się losem jego małżonki, współczuję jej i solidaryzuję się z nią, bo wiem, jak trudno jest żyć z tym człowiekiem”.

            Zofia Nałkowska zmarła 17 grudnia 1954. Kuczyński został członkiem komitetu redakcyjnego edycji jej pism wybranych. Rok przed śmiercią pisarka nie pomyliła się mówiąc mu, że jest jej żal tej dziewczyny. Mirosława Okolska nie wytrzymała z nim długo, rozwiedli się po siedmiu latach. Bogusław po rozpadzie małżeństwa wyjechał w 1960 roku do Włoch, później do Stanów Zjednoczonych, gdzie zamieszkał w Nowym Jorku. Na początku lat siedemdziesiątych zachorował na nowotwór płuc, w 1974 roku odebrał sobie życie.

Franciszek Czekierda

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko