Wiesław Łuka – NINKA o magicznym czarodzieju

1
373

     Będzie najpierw o wybitnej polonistce siedleckich liceów, która kilkanaście lat potem osiągnęła poziom równie wybitej, lokalnej malarki. A cały czas, do tych chwil, pozostaje moją wielce przyjazną duszą.

Ojciec – germanista, po Uniwersytecie Jagiellońskim, profesor Stanisław Osiak, brał siedemdziesiąt kilka lat temu, sześcioletnią wówczas Ninkę, na kolana i zachęcał ją, by się przyglądała wybitnym obrazom z malarskich albumów. Łagodnym tonem pytał, co jest tu namalowane, a co jest tu – co jest tak skomponowane, a co jest tak… Dyskutowali, jak dwoje krytyków malarstwa.  

Ninka Osiakówna chętnie opisywała i opisuje malowidła o górach, lasach i trawach; o wodospadach i piaskach; o ludziach, koniach i bocianach; o słońcu, chmurach i mgłach.  Wtenczas profesor liceów, germanista, nie nalegał, by córka brała do ręki kolorowe ołówki, a tym bardziej pędzelki i naśladowała dzieła z albumów wybitnych Europejczyków różnych epok. Nikt w tym domu z ładnym ogródkiem, na rogu ulic Janowskiej i Żaboklickiej nie zmuszał jej do malowania, ale czuła zazdrość, gdy niektórzy rówieśnicy z podstawówki a potem z liceum rysowali i malowali dość wprawnymi rękami. Sama zaś wtedy i wiele lat później nie potrafiła narysować lalki czy kotka, gdy już dwie jej córki o to prosiły. Na pierwszym, samodzielnym obrazie  (1994), gdy wzięła po raz pierwszy pędzel do ręki, wykreowała syfon na płótnie około dwadzieścia lat temu, w kółku plastycznym siedleckiego Uniwersytetu III Wieku. Rozbawiła nim wszystkich seniorów, „kółkowiczów”, bo farba rozlała się tak, że syfon miał cztery kraniki – po jednym z każdej strony; koledzy i koleżanki nagrodzili twórczynię oklaskami.

Przyjazna dusza, Janina, moja sąsiadka ze wschodniego przedmieścia Siedlec, koleżanka z miejscowego przedszkola w pierwszych dwóch latach  po wojnie, zadziwiała dziewczynki haftami na chusteczkach. Potem przodowała w nauce w podstawowej „Siódemce”. Prefekt, ksiądz Branik, nazwał ją Nonką, a wychowawczyni, pani Chilińska, wołała na przodownicę  Janinka. Przywołuję lata, gdy ja byłem wołany przez wychowawczynię „drewniana piła”. Dziś Ninka zapewnia, że „piła” to dlatego, że nauczycielom ciągle zadawałem jakieś pytania; że drążyłem tematy… Po podstawówce, w latach jeszcze „stalinowskich”, los nas rozdzielił, ale tylko na cztery wiosny. Ninka zdawała maturę w żeńskim liceum im. Królowej Jadwigi, ja u Hetmana Żółkiewskiego. Ona znowu przodowała w nauce i grze na skrzypcach w „Domu Harcerza”, ja w tejże orkiestrze brzdąkałem na gitarze jako analfabeta nut. Zanim trafiliśmy na warszawską, uniwersytecką polonistykę (1959-1964), dwójka naszych licealnych profesorów, polonistów, wałkowała nas różnie; pan Bronisław Głuchowski z Królówki zamiast przybliżać dziewczynom literaturę i inne sztuki, to na lekcjach nieustannie wracał z opowieścią o kłopotach z wychowaniem swego syna, który lubił dużo jeść.

Janina Jankowska

W takich warunkach licealna edukacja Ninki z języka polskiego odbywała się na zasadzie samokształcenia. Opowiada: – Na szczęście miałam takie możliwości, bo nie musiałam wykonywać w domu żadnych obowiązków poza szkolnymi. Miałam dużą bibliotekę i bardzo lubiłam czytać. Tak poznałam utwory Mickiewicza, bo na Gwiazdkę w 1956 r. dostałam zbiorowe,16-tomowe, wydanie dzieł poety przygotowane przez profesorów Wacława Borowego i Eugeniusza Sawrymowicza z okazji 100. rocznicy śmierci Wieszcza.

Natomiast moja polonistka z Żółkiewskiego, Natalia Zbucka, równoważyła przekazywanie wiedzy humanistycznej z obrażaniem uczniów, szczególnie dziewczyn. Drwiła z ich loków na głowie, a ja przykładowo usłyszałem: „…Jesteś Wiesiem z pozłotą, a gdy ona ci opada, to pozostaje ci świńska skóra…”.

W obydwu liceach wałkowano nas różnie, jednak oboje dostaliśmy się na warszawską polonistykę. Po jej ukończeniu Ninka wróciła do Siedlec i w dwóch liceach w ciągu czterdziestu lat zapracowała na miano wybitnej nauczycielki. Ja zostałem w stolicy i jako reportażysta dorobiłem się prawie dwudziestu książek. Zrecenzowali mnie niedawno na osiemdziesięciolecie: „… Zamieszcza swoje opowieści, komentarze i przemyślenia na temat codzienności, polityki, sławy, inspiracji filmowych, religii. Pisze zwięźle, czytelnie – i ciekawie…”

Ma być jednak o Nince, o rok młodszej. Wypuściła spod skrzydeł kilka tysięcy siedleckich maturzystów, zanim zakochała się w malarstwie. Jeszcze nie trafiła na studia w lokalnym Uniwersytecie trzeciego wieku, a już „pędzelkowała” farbami na płótnie i drzewie. Dość daleko od podlaskich Siedlec, w Kanadzie i USA, dzięki kuzynowi męża, Henryka, – nad jeziorem Ontario zauroczyły ją pierwszy raz w życiu oglądane owadziki  świecące nocą i baraszkujące w czarnej  przestrzeni. Ona za to zauroczyła tamtych polonusów podczas kilku zorganizowanych spotkań swoją wiedzą historycznoliteracką i aktualną społeczną. Natomiast w Kanionie Kolorado przytłoczyły ją czerwonawe skały potężniejsze niż wszystko inne, co do tej pory widziała podczas wielu wycieczek po świecie. Do dziś z pewnym trudem potrafi znaleźć określenia potęgi wodospadów Niagary. A w Toronto, podczas drugiej podróży za Atlantyk, znalazła się wśród grupy miejscowej Polonii cztery czy pięć dni po katastrofie smoleńskiej. Zadrżała ze strachu, gdyż ci rodacy już „wiedzieli”, że samolot z prezydentem „został zestrzelony przez zdrajców” Polski. Podjęła z nimi dyskusję; przekonywała, że samolot się roztrzaskał, bo próbował lądować we mgle o gęstości mleka. Z obydwu, paromiesięcznych pobytów za oceanem przywiozła kilka pierwszych obrazków.  

Janina Jankowska

     Inna przygoda Ninki: dwa lata później znalazła się na wschodzie, w Baranowiczach, obecnie białoruskich. Zaprosiła ją tam Polka, która kraj rodzinny opuściła w wieku lat dziesięciu, a teraz liczyła sobie lat około 90. Dwie panie – emerytki – łączyła miłość do Polski. Ninka, jako wolontariuszka, dwukrotnie przygotowywała (2012 – 2013) młodzieżową grupę do matury z języka polskiego. Ci młodzi świetnie prezentowali się w tańcu i polskich przyśpiewkach, dużo gorzej szło im poznawanie języka dziadków. A chcieli go podreperować, bo polska matura zdawana w konsulacie umożliwiała studia między Bugiem i Odrą. Starsi starali się o tzw. „Kartę Polaka”.  Wjazd z wizą do Baranowicz nie nastręczał polonistce kłopotów, ale powrót do Siedlec już tak. Okazało się, że wolontariuszka szybko znalazła się w kręgu zainteresowań białoruskich służb specjalnych. Śledzono ją tygodniami, a na kilka godzin przed powrotem do kraju zatrzymali ją i ponad cztery godziny przesłuchiwali. Podsunęli do podpisania ponad dwudziestostronicowy protokół w języku białoruskim. Wolontariuszka nic nie podpisała i – o dziwo – wypuszczono ją „na wolność”, ale dyrekcja szkoły musiała zapłacić karę za „mylnie wpisany adres zamieszkania” wolontariuszki.

 Z dwu wyjazdów za wschodnią granicę Nina przywiozła również kilka obrazków.  

O swojej mentorce – mówi Maria Krasowska, również polonistka, przyjaciółka. Kilkanaście lat temu wpadła w popłoch, bo została poproszona o wygłoszenie laudacji przed jednym z pierwszych wernisaży Niny w salach dawnego Kina Podlasie. Tytuł wernisażu: Radość malowania. Czytam więc i cytuję fragmenty tamtej laudacji: „… Janina, to człowiek renesansu w wydaniu XXI wieku… Wszechstronnie uzdolniona, wykształcona, interesująca się wieloma dziedzinami, bardzo często od siebie różnymi…  Już jako emerytka postanowiła sprawdzić siebie jako lokalny organizator i reformator siedleckiej oświaty. Wraz z przyjaciółką założyła jedyne w mieście niepubliczne liceum im. ks. Józefa Tischnera… Starała się, z dobrym skutkiem, by w programie liceum znalazły się takie przedmioty jak kultura języka i filozofia. Ta koncepcja programowo-edukacyjna zakładała kształcenie wrażliwości i wyzwalała potrzebę poznawania… Ten swój pogram  lansowała już kilka lat wcześniej – w Kanadzie i Baranowiczach… Potrafi w wykładach na bieżąco, bez kartki, niby improwizować, ale wiem, że to, co mówi, jest wcześniej gruntownie przygotowane… Szczególnie cieszy się, gdy widzi, że nawet na piaszczystej ziemi coś rośnie… Można słuchać godzinami jej różnych opowieści o przyrodzie… Kilka lat pielęgnowała matkę, która umierała jako roślinka, a wówczas słynny jezuita tę opiekę nazwał modlitwą dla Stwórcy donioślejszą niż powtarzanie zdrowasiek…. Gdy Nina trafiła na Uniwersytet Trzeciego Wieku, rozwinęła skrzydła – nie tylko uczestniczy we wszystkich wykładach, chodzi na zajęcia gimnastyczne i basen… Dzieli się z innymi „studentami” swoją wiedzą o literaturze, sprawnie inicjuje i prowadzi o niej uniwersyteckie dyskusje. Gdy odkrywa meandry literatury – cytuje z pamięci utwory polskie i zagraniczne, poetyckie i prozatorskie… W  tej atmosferze zapisała się do sekcji malarskie…”

Dalszy ciąg jednej z laudacji – autorstwa Marii Krasowskiej, teraz określa: „…Następuje część subiektywna, bo na malarstwie to ja się nie znam…”  Zatem cytuję fragmenty opinii koleżanki polonistki: „…Obrazy naszej artystki tworzą atmosferę z połączenia Arystotelewskiej zasady mimesis z impresjonistycznym oddaniem zmysłowych, ulotnych momentów – złapania uciekających chwil… Uderza różnorodność tematyczna obrazów. Pejzaże liryczne oddają czar Mazowsza i Podlasia, a także dalekiej Kanady… Obrazy Ninki to dla mnie metafora zagubionego człowieka, próbującego odkryć to, co niezbadane… Ninka przypomina poetkę, która zamieniła pióro na pędzel, a tusz na pastele i farby… Dzięki połączeniu techniki i wrażliwości dostrzega urodę świta w jego nostalgicznym kolorycie…”

Janina Jankowska

 Autorka laudacji przywołuje anonimowo na zakończenie swojej laudacji krytyka sztuki: „Nie próbujmy więc uchwycić obrazu, lecz raczej pozwólmy, by to on nas uchwycił.”  

Ninka namalowała kilkaset płócien wystawianych na kilkunastu wernisażach – między innymi w Siedlcach, w Warszawie oraz w innych miastach. Kilkadziesiąt z nich sprzedała, a trzy razy tyle rozdała w formie prezentów. I ciągle rozdaje.

Znów głos malarki: Tym razem przywołuję jej filozofię na temat zjawiska światła. Ciemność, to niby brak światła, ale w rozmaitych odcieniach pełni taką samą rolę jak jasność.  I z podobną siłą oddziałuje na twórcę i odbiorcę. Tak jest w malarstwie, ale nie tylko w tej sztuce. Nina nazywa światło „magicznym czarodziejem”, który podpowiada artystom, jak widzieć świat i jak go przenosić na obraz. „Czarodziej” oddziałuje w różnym stopniu na prozaików i poetów, reżyserów i aktorów, a nawet muzyków. Wschód i zachód słońca, księżyca, a nawet gwiazd działa na postrzeganie wszystkiego, co żyje i nie żyje. Dlatego już w pierwszym akapicie Biblii czytamy o Stwórcy, który uznał za ważne oddzielenie światła od ciemności. Nina nazywa i przekonuje, że te dwa zjawiska są najważniejszymi „reżyserami” wszelkiego działania. To zjawiska wieloznaczne o przebogatej symbolice. Potrafią rodzić radość życia, odczuwać powodzenie, sprawiedliwość, prawość, dobroć, a także wszystkie swoje przeciwieństwa.

Który to już wernisaż? W siedleckim Kinie Podlasie niedawno oglądałem kilkadziesiąt obrazów powstałych techniką nową dla autorki – techniką pouring; to tworzenie obrazów metodą rozlewania farb. Przez wiele lat przenosiła na płótno lub drewno tradycyjnie to, co zobaczyła i jak po swojemu zobaczyła. Teraz jej obrazy nie odbijają rzeczywistości, bo farby układają się w abstrakcyjne plamy. Owszem – one czasami coś przypominają z realnego świata, ale przeważnie są światem samym w sobie. Dlatego nie dam się wciągnąć w precyzyjne nazywanie tego, co oglądałem – abstrakcyjnej gęstwiny pojęć, znaczeń i ruchów artystki.

 Dla urozmaicenia tej opowieści o wybitnej koleżance, posłużę się cytatami – można je nazwać aforyzmami – które Maria Krasowska wybrała z przebogatej literatury krytyczno-analitycznej: * Malujesz świat inny, niezwyczajny; tobie wolno *Maluj dni siedem błękitem Picassa * Maluj życiem krótkim i biednym, żółtym kolorem słoneczników van Gogha * Maluj ciepło THAITI w palmach płócien Gauguina  * Maluj wirami smutku ciemnym krzykiem natury Muncha * Maluj wielobarwnie, kap farbą kopistów Cybisa * Maluj „Śniadanie na Trawie” zielenią Moneta * Maluj nastrojem muzyki Chopina i Griega * Maluj słowami wszystkich poetów, świat Twórców Zawsze Niedokończony !!!

Janina Jankowska

 …Żeby zakończyć – opowiadamy sobie z Ninką niezwykły film Młyn i krzyż w reżyserii Lecha Majewskiego, w produkcji, polsko-szwedzkiej z 2010 r. Dzieło zachwyca głębią filozoficznej treści i bogactwem pomysłów formalnych. Wybitny reżyser przenosi widza w czasy renesansu. Ożywia bohaterów jednego z obrazów holenderskiego malarza, Pietera Bruegla Starszego. W filmowym powstawaniu tego dzieła też daje o sobie znać mega aktywny „magiczny czarodziej”. Przenosi widza w epokę renesansu. Pokazuje mizerię tamtych tak zwanych zwykłych ludzi, zakłopotanie rodziców i rozbawienie dzieci, pracę właściciela młyna na górze, do którego nikt się nie wdrapie. Pokazuje także „widowiskowe”  barbarzyństwo uśmiercania bliźniego przez szesnastowieczne, katolickie, hiszpańskie służby kościelne i rządowe. Czy jednak tylko hiszpańskie? Obrazy na ekranie łączą w jedność konkret z uniwersum. Dzieło Holendra, jest „naszpikowane” bogactwem tego, co widzialne w przebiegu ekranowej akcji i tego, co artystycznie ukryte; co w domyśle. Końcowy obraz ukrzyżowania i śmierci Boga-Człowieka każe nam pamiętać o odwiecznej i chyba już zawsze w przyszłości niezanikającej, uniwersalnej bezradności człowieczego istnienia.

Dzieło Majewskiego stanowi wspaniałą syntezę ludzkich spraw.

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko