Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
184

Hrabia Monte Christo i matematyczny model ucieczki

         Italo Calvino (1923−1985) nie na darmo bywa nazywany literackim kameleonem. O ile w przypadku większości pisarzy ich czytelnicy przyzwyczajeni są do pewnej stabilności tematycznej i estetycznej, a oczekując kolejnego tytułu cenionego autora, wiedzą mniej więcej czego mogą się spodziewać z tematycznego, gatunkowego, formalnego (i często tego właśnie oczekują) punktu widzenia, o tyle w przypadku Calvino nie jest to możliwe. Każdy jego kolejny tytuł był dla publiczności i krytyki zupełną niespodzianką, zarówno co do wyboru problematyki, jak i co kształtu artystycznego. Pełna loteria!

         Mimo, że Calvino jest pisarzem w Polsce obecnym od lat (m.in. „Baron drzewołaz”), chętnie przekładanym, to przecież jego publiczność była i jest raczej niszowa, ekskluzywna, niejednokrotnie rekrutująca się z czytelników „Literatury na świecie”, zatem wypada przy tej okazji przypomnieć krótko jego literacką sylwetkę. Twórczość Calvina odznacza się elegancją stylu i precyzją myśli. Debiutował „Ścieżką pajęczych gniazd” (1947), pikarejską opowieścią przesyconą baśniowością i fantastyką, które naznaczyły jego pisarstwo. W tej samej tonacji utrzymane są zbiory opowiadań: „Ultimo viene il corvo” (1949, Kruk przybywa ostatni), „L’entrata in guerra(1954, Przystąpienie do wojny). W latach pięćdziesiątych opublikował powiastki filozoficzne zebrane później w tomie „Nasi przodkowie(Wicehrabia przepołowiony, Baron drzewołaz,Rycerz nieistniejący). Napisał cykl opowieści fantastycznych, opartych raczej na modelach matematycznych niż na wzorcach science fiction: „Opowieści kosmikomiczne” i „Jeśli t = zero”. Owocem fascynacji literaturą eksperymentalno-kombinatoryczną, n.p. Borgesem są powieści „Zamek krzyżujących się losów”, „Niewidzialne miastaczy „Jeśli zimową nocą podróżny”. Pośmiertnie ukazały się „Wykłady amerykańskie(1988). Swoje eseje zebrał w tomach: „Una pietra sopra(1980, Sprawa zamknięta) i „Collezione di sabbia” (1984, Kolekcja piasku). W 1995 roku wydano jego zbiór szkiców „Po co czytać klasyków.

          Tom „Jeśli t = zero” został opublikowany w oryginale w roku 1967 i stał się punktem granicznym twórczości Calvina: między nurtem prozy fantastyczno-naukowej a literaturą eksperymentalno-kombinatoryczną. Stanowi zbiór jedenastu opowiadań w trzech autonomicznych częściach. Pierwsza ma za przedmiot mitologię naukowych hipotez; narracja drugiej części prowadzona jest według zasad fizyki kwantowej, gdzie każdy odcinek czasu rozwidla się i stanowi zapowiedź alternatywnych wariantów; część ostatnia ma charakter dedukcyjny. Istota eksperymentu Calvino, jakim jest „Jeżeli t = 0” (już sam tytuł zawiera w sobie ideę tej prozy – matematyzację, technologizację opisu rzeczywistości) polega na konwersji tradycyjnej, realistycznej często banalnej,warstwy fabularnej na język nauk ścisłych czy przyrodniczych. W opowiadaniu „Mitoza” opisuje proces ewolucji stanu zakochania jako proces podziału jądra komórkowego. W opowiadaniu „Mejoza” jako analogiczny proces genetyczny opisane są relacje narratora z niejaką Priscillą. W tytułowym opowiadaniu „Jeżeli t = 0” moment ataku lwa na człowieka, który próbuje wystrzelić w jego stronę strzałę z łuku, opisany jest jako studium matematyczno-geometryczne dotyczące m.in. natury trajektorii ruchu i najeżone jest znakami algebraicznymi jak uniwersytecki podręcznik, skrypt do matematyki. Podobnie, językiem rozprawy matematyczno-geometrycznej, w opowiadaniu „Pościg”, opisana jest banalna w ramach gatunku gangstersko-kryminalnego sytuacja pościgu aut (n.p. „Bullit”). Najbardziej spektakularne jako przykład metody Calvino jest opowiadanie „Hrabia Monte Christo”. Przynależąca do najpopularniejszych mitów kultury popularnej wszechczasów, romantyczna w duchu i nastroju, przygodowa w narracji historia hrabiego Monte Christo ukazana w powieści Aleksandra Dumasa-ojca, opisana jest (tylko we fragmencie związanym z uwięzieniem d’Antesa i księdza Farii w zamku na wyspie If) jako konfrontacja dwóch metod naukowych, mających posłużyć ucieczce z „koncentrycznej” twierdzy i konfrontacja dwóch koncepcji poznania. „Faria zamierza utorować sobie drogę metodą prób i błędów, przewiercając mury i kpiąc tunele. D’Antés odwołuje się do abstrakcji i matematyki, do rachunku prawdopodobieństwa”. D’Antés opisując swoją pracę myślową w twierdzy pisze, że „każdy segment zamienia w foremną figurę, układam z nich ściany bryły, wielościany lub hiperwielościany, wpisuję te wielościany w kule lub w hiperkule i tym sposobem im bardziej domykam kształt twierdzy, tym bardziej go upraszczam, wpisuję w raport liczbowy lub we wzór z algebry”.

        Co do mnie, lubię takie eksperymenty, które przecież w końcu nie są skutkiem czystego wymysłu, ale opierają się na rzeczywistości, potwierdzonej przez naukę, choć niedostępnej naszej bezpośredniej percepcji. Koncept Calvino wydaje się bardzo inspirujący dla wyobraźni. Wyobraźmy sobie n.p. dowolne dzieło literackie, w którym  bieg zdarzeń, psychologia bohaterów i relacje między nimi opisane są w oparciu o model matematyczny czy geometryczny lub według mechanizmów biologicznych. N.p. historia miłości Romea i Julii pokazana jako procesy mitozy i mejozy, wyobrażenia i zachowania Don Kichota jako rezultat procesów biochemicznych zachodzących w mózgu, czy relacje Fausta z Mefistofelesem jako realizacja stosownego modelu matematycznego. W czym jest to mniej realistyczne niż tradycyjny model opowieści? Mnie taka literatura intryguje.

Italo Calvino – „Jeżeli t=0”, przekład i posłowie Anna Wasilewska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 252, ISBN 978-83-8196-322-0

Filip II, kolekcjoner Hieronima Boscha

         Filip II – król Neapolu i Sycylii w latach 1554–1598, władca Niderlandów w latach 1555–1598, król Hiszpanii w latach 1556–1598 i Portugalii w latach 1580–1598 jako Filip I, z dynastii Habsburgów. Syn Karola V Habsburga oraz Izabelli Aviz nie należał do „szeregowych” królów, jakich było wielu. Nie był władcą tylko „lokalnym”, ot, królem Hiszpanii i tyle. Przez 42 lata był władcą imperium, tak jak jego ojciec, cesarz Karol V. Nazywano go „najtęższym umysłem na świecie” i „najpotężniejszym monarchą chrześcijaństwa”, co – jeśli potraktować to określenie poważnie – wystawia jak najgorsze świadectwo moralne nie tylko samemu Filipowi II, ale też chrześcijaństwu jako takiemu. Twarz Filipa II jako twarz chrześcijaństwa, to twarz potwornej Gorgony czyli Meduzy. Twarz odnowiciela krucjat, ale już nie przeciw „niewiernym”, lecz przeciw chrześcijanom, których wizja wiary, i nie tylko wiary, była inna od jego wizji. Nie pozbawiony rysów geniuszu politycznego, lokator ponurych labiryntów madryckiego Alkazaru i Escurialu był jednocześnie  monstrualnym okrutnikiem, a cechę tę łączył z patologiczną, fanatyczną, ultrakatolicką dewocją. Był potężną, ekspansywną osobowością, krańcowy w zachowaniach, teatralny, ekspresyjny, psychologicznie nie miał nic z króla-biurokraty, choć realnie przy biurku wykonywał katorżniczą pracę. Jego postać w „Don Karlosie” Friedricha Schillera jest zarysowana tak silnie, tak sugestywnie, że majoryzuje tytułowego bohatera, jego syna. A czy nie mówi bardzo wiele o osobowości Filipa II Habsburga fakt, że kolekcjonował (w tamtych czasach!) ekstremalne i nowatorskie malarstwo Hieronima Boscha?

         I na koniec bardzo ważna uwaga dla tych, którzy nie tylko interesują się postacią Filipa II, ale są posiadaczami pierwszego polskiego wydania biografii autorstwa Geoffreya Parkera (1978), największego znawcy epoki Filipa II, które ukazało się w 1985 roku nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w tej samej serii „Biografii Sławnych Ludzi”, od wzoru graficznego okładki nazywanej „marmurkową”. Otóż najnowsza, omówiona wyżej biografia autorstwa tego samego Parkera nie jest wydaniem drugim tego samego tekstu, lecz na nowo napisaną biografią. Oto bowiem dopiero w 1987 roku ujrzały światło dzienne notatki Filipa II. Pokazały one jego postać w na tyle nowym świetle, że nie tylko zasadne, ale konieczne stało się napisanie jego biografii na nowo. Ukończył ją i wydał Parker w roku 2014. Ale na tym nie koniec. Gdy Parker finalizował swoją nową biografię, w roku 2012, w hiszpańskim archiwum w Nowym Jorku odkryto kolejne zapiski monarchy, nie rozpieczętowane od 1598 roku. I to nowe odkrycie uwzględnił Parker w swojej nowej biografii. Kto jednak zagwarantuje, że nie dojdzie do odkrycia kolejnych dokumentów i sam Geoffrey Parker lub jakiś jego następca nie będzie musiał napisać kolejnej biografii Filipa II? Za tym nie żyjącym od 423 lat monarchą nie sposób nadążyć. Nawet z grobu wpływa na obraz historii.

Geoffrey Parker – „Filip II”, przekł. Klaudyna Michałowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 568, ISBN 978-83-8196-331-2

Na orbicie Borgesa

Proza Jorge Luisa Borgesa (1986-1986) nie przynosi ani pokrzepienia, ani przygnębienia, nie odwołuje się ani do emocji, ani do zdrowego rozsądku, czy do poczucia realizmu. Nie jest też utylitarna i usługowa jako nośnik treści. Proza Borgesa angażuje nietypowe, niebanalne strefy czytelniczej percepcji, głównie intelektualne i estetyczne. Borges opowiada historie paradoksalne, zaskakujące, tajemnicze, często słabo podlegające deszyfrowaniu. To co łączy wszystkie niemal nowele przynależące do zbioru Borgesa, to zestawienie banalności, nawet nijakości sytuacji wyjściowej z narastającą zdanie po zdaniu niezwykłością, która czasem pojawia się niepostrzeżenie, a czasem sygnalizuje się jakimś zaskakującym artefaktem, znakiem, tropem. Zwykłość zostaje przełamana przez tajemniczość i nieoczywistość.

„Raport Brodiego”, zbiór jedenastu opowiadań argentyńskiego mistrza krótkich form, „wielkiego ślepca” – autora „Fikcji”, „Alefa”, „Twórcy”, które wznowił właśnie PIW – pochodzi z ostatniego okresu jego twórczości, ukazał się w 1970 r. Uwodzi pozornym realizmem, który z wiadomych względów można nazwać magicznym, bo autor uważany jest za jednego z praojców gatunku. Borges wprowadza na karty swoich opowiadań tak zwanych zwykłych ludzi, którzy opowiadają swoje życie w szynkach, barach i antykwariatach. Ale z nie mniejszą satysfakcją opowiadają też historie, które zasłyszeli w różnych miejscach bądź w różnych okresach swego życia. Sam zaś pisarz tworzy de facto przypowieść o tym, jak tworzy się literatura” – czytamy w nocie wydawniczej.

Owe tajemnice pojawiają się zazwyczaj niespodziewanie, deus ex machina. To proza, w której programowo nie ma głównego bohatera, a postacie są skryte za przestrzenią zdarzeń. Borges nie imituje życia. Zaprasza do przestrzeni przez siebie wymyślonej, autonomicznej, jedynej w swoim rodzaju. Ta literatura to wyprawa do niewyrażalnego, ale takiego które nie udaje realizmu, przeciwnie, przypomina że jest grą literacką, fikcją. Nie czyta się Borgesa łatwo, ponieważ w głowie tego pisarza nigdy nawet nie postała myśl, by cokolwiek czytelnikowi ułatwić. Tego rodzaju motywacja jest odległa od tego twórcy o lata świetlne. Do krainy swej prozy zaprasza on tych, którzy chcą, mogą, potrafią wniknąć samodzielnie w świat jego wyobraźni. Nie daje im nawet łopatki do wykopania sobie ścieżki. Zostawia ich w dżungli swojej wyobraźni samych, ze wskazaniem – radźcie sobie, jeśli potraficie. Nie robi tego jednak z sadyzmu czy złośliwości, lecz dlatego,że na tym tym oparta jest żelazna zasada jego pisarstwa. Pisarstwo Borgesa, to „sztuka dla sztuki”, nie mająca nic wspólnego z utylitaryzmem i świadczeniem literackich usług. Kto lubi literaturę w stanie czystym, ten będzie jak zawsze prozą Borgesa usatysfakcjonowany. Kto takiej literatury nie lubi, powinien ten tom omijać szerokim łukiem.

Jorge Luis Borges – „Raport Brodiego”, przekład i przypisy Andrzej Sobol-Jurczykowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 189, ISBN 978-83-8196-114-1

Udręki kontrrewolucjonisty

Nie całkiem jest jasne o co chodzi z tą tytułową „kontrrewolucją”? Czy jest nią kampania obrony „tradycyjnych wartości” konserwatywnych, religii, rodziny, „świętości życia”, itd., prowadzona przeciw nowoczesności i postępowi przez środowiska bliskie Pawłowi Lisickiemu? Czy może – przeciwnie – jest nią cywilizacja antychrześcijańska, lewacko-liberalna cywilizacja śmierci” walcząca przeciwko „rewolucji moralnej” toczonej pod wodzą katolicyzmu. Metafora „kontrrewolucji” jest zatem niezupełnie czytelna.

Zbiór swoich szkiców poprzedził Lisicki, redaktor naczelny prawicowego tygodnika „Do rzeczy”, zwierzeniem człowieka żyjącego w nieustannym zaprzeczeniu. Zwierzenie to podane zostało w stylistyce poniekąd anegdotycznej. Lisicki, który należał w PRL stanu wojennego i lat osiemdziesiątych do zbuntowanej, „antykomunistycznej” młodzieży, do jej konserwatywnego, katolickiego skrzydła, już wtedy, zanim nastał oczekiwany „świt zbawienia” i zanim przyszło rozczarowanie III Rzeczpospolitą zbudowaną na sojuszu „czerwonych” i „różowych” elit zawiązanym przy Okrągłym Stole, doznał rozczarowania stanem ducha we własnych szeregach. W 1984 roku, gdy podekscytowany przybył na spotkanie z guru, z autorytetem moralnym i duchowym zbuntowanej ówczesnej młodzieży Zbigniewa Herberta, twórcy cogitowskiego wezwania „Bądź wierny, idź”, odkrył że przekaz poety daleki jest od chrześcijańskiego, w gruncie rzeczy jest łagodnie nihilistyczny, sceptyczny wobec tradycyjnego przekazu religijnego. Zwątpił wtedy Lisicki w możliwość zbudowania z takimi ludźmi „królestwa Bożego” na polskiej ziemi. Kolejne rozczarowanie przyszło w 1989 roku wraz z nadejściem III RP, „republiki ex-esbeków i michnikowszczyzny”. Było jednak jeszcze jedno źródło rozczarowania – mityczny, przez kilka generacji Polaków upragniony Zachód. Gdy Polska wreszcie do niego, w pewnym zakresie, politycznie, dołączyła, był on już – zdaniem Lisickiego jemu podobnych – tylko cieniem samego siebie, zgangrenowany przez nihilizm, niewiarę w przyszłość kontynentu, konsumizm, pusty duchowo. Generalnej przyczyny wszystkich tych okropnych zdarzeń dopatrzył się Lisicki w odejściu od religii, w laicyzacji, sekularyzacji, jego zdaniem nieuchronnie prowadzącej do nihilizmu i upadku.

Z tego bólu i poczucia życia w zaprzeczeniu zrodził się późniejszy publicysta Lisicki. Jego sprzeciw wobec wizji Boga kreowanego przez człowieka wyraził się w afirmacji Boga nie-ludzkiego, czyli nie stworzonego przez człowieka w jego pysze. Dlatego większość szkiców z tego obszernego zbioru ma charakter rozważań teologicznych, w których Bóg nie opuszcza ani jednej linijki. Dla człowieka dalekiego od religii, ateisty czy agnostyka jest trudny w lekturze ten nadmiar aktywności i pracowitości w tworzeniu ockhamowskich bytów ponad potrzebę. Jednak źródła udręczeń Lisickiego zdają się nie kończyć. Ów zgangrenowany Zachód, próbuje narzucić Polsce swoje miazmaty, zarazić ją zgnilizną, poprzez akceptację LGBT, ideologii „gender”, aborcji, antykoncepcji, rozwodów, praw kobiet i innych plag i co gorsza, wygląda na to, że „cnotliwa” Polska nie zdoła przeciwstawić się temu „gwałceniu jej przez uszy”

Dopiero w końcowej części zbioru dochodzi Lisickiego dochodzą do głosu realia współczesności, zamiast religijnej mistyfikacji. Lisicki jest erudytą, ma imponującą wiedzę filozoficzną, więc trochę szkoda, że zużył tyle energii twórczej na macerowanie religijnej fikcji i na łamaniu ockhamowskiej zasady, by nie mnożyć bytów ponad potrzebę, a Boga w swym zbiorze namnożył jak wirusa w laboratorium.

Paweł Lisicki – „Kontrrewolucja. Eseje i szkice”, Fronda, Warszawa 2021, str. 894, ISBN 978-83-8079-613-3

Nic dodać, nic ując: każdy miał swój PRL

Zetknąłem się ze wspomnieniami Jolanty Czartoryskiej dzięki reakcji na nią ze strony redaktora Andrzeja Dryszela i jego wrażeniom po lekturze wyrażonym w artykule własnym. Czartoryska (rocznik 1954) napisała bardzo interesujące wspomnienia z czasów dzieciństwa i młodości „dziecka PRL”. Okazało się, że generacyjna bliskość nie sprawiła, by ich doświadczenia z tych czasów były podobne. Wręcz przeciwnie – będąc bez mała rówieśnikami, przeżyli dziecięcy i młodzieńczy czas PRL zupełnie odmiennie, nie tylko z racji odmienności płci i miejsc życia, ale także z racji ekonomicznych. Bo PRL wbrew mitowi równości i urawniłowki charakteryzował się całkiem sporym zróżnicowaniem klasowo-społecznym. Lektura wspomnień Czartoryskiej dodatkowo utwierdziła mnie w przekonaniu co do trafności tytułu jej książki. Bo i ja, porównując swoje doświadczenia, wspomnienia i oceny z ich doświadczeniami, wspomnieniami i ocenami uznałem, że rzeczywiście „każdy miał swój PRL”, jako że mój punkt widzenia inny jest i od tego –  Czartoryskiej, i od tego – Dryszela. Prowadzi mnie to do wniosku, że gdyby rozpisany został konkurs na wspomnienia z czasów PRL, to wizja tych czasów byłaby bardzo wielobarwna, jako że ocenę determinuje wiele czynników, jak n.p. ekonomiczno-kulturowy status środowiska pochodzenia, miejsce życia (miasto, duże miasto, miasteczko, wieść), płeć (modus życia dziewcząt i chłopców był w tamtych czasach jeszcze bardziej odmienny i wzajemnie izolowany niż dziś, a bardziej odmienne także ich role w środowisku),  ale także czynniki indywidualne, psychologiczne, temperamentalne, sposób wychowania, zainteresowania własne, rodzaj szkoły, etc. w tym także n.p. stosunek do kościoła czy do władzy politycznej, w przypadku osób młodych będący na ogół odbiciem opinii zasłyszanych w środowisku rodzinnym (osobiście znałem zarówno dziesięcioletnich „antykomunistów”, jak i „apologetów” panującego ustroju).

Jolanta Czartoryska przeżyła swój PRL w kilku miejscach, m.in. w Jarosławiu, żyła w konkretnym środowisku, które umownie i bez wdawania się detale można określić jako inteligenckie, Andrzej Dryszel (jak wynika z jego nawiązań) wychował się na warszawskiej Woli w niezamożnej rodzinie robotniczej, a piszący te słowa – w rodzinie (także bez wdawania się w szczegóły) inteligenckiej w Lublinie. Nietrudno sobie jednak wyobrazić zupełnie innego obrazu pamięciowego wyniesionego z czasów peerelowskiego dzieciństwa i młodości w PRL w wykonaniu niegdysiejszego dziecka tzw. inicjatywy prywatnej, czyli środowiska, jak na tamte czasy bardzo bogatego i prowadzącego tryb życia, materialnie i kulturowo, dalece odróżniający się od „szarego tłumu”, kogoś pochodzącego ze środowiska partyjnej nomenklatury, artystycznego, naukowego, a na przeciwległym krańcu – wiejskiego, małomiasteczkowego, ale także choćby od sposobu życia tzw. marginesu społecznego, bardzo naówczas zauważalnego (chyba na ogół znacznie intensywniej niż dziś), na ogół bardzo dokuczliwie, w życiu społecznym.

Wspomnienia Jolanty Czartoryskiej przeczytałem z ogromnym zainteresowaniem, śledząc podobieństwa (relatywnie niewiele) i różnice (tych znacznie więcej) z obrazem mojego życia, z przyjemnością konstatowałem fakt oglądania przez autorkę tych samych „programów” telewizyjnych, czytania niektórych tych samych książek, doznawania podobnych spostrzeżeń „ulicznych” (żyliśmy przecież w tym samym świecie kultury materialnej). Jednak obok satysfakcji z lektury stale towarzyszyła mi myśl: więcej takich wspomnień, więcej takich kawałków tworzących mozaikowy obraz czasów naszego dzieciństwa i młodości w epoce PRL. Tylko skąd wziąć owe kawałki do mozaiki, skoro za „pióro” chwyta garstka przedstawicieli tego pokolenia? A przecież czasy były, z rożnych powodów, fascynujące, unikalne, jedyne w swoim rodzaju.

Jolanta Czartoryska – „Każdy miał swój PRL. Opowiadania nostalgiczne”, Fundacja Wspierania Edukacji, rozpisani.pl, 2021, str. 132, ISBN 978-83-958570-0-3

Po dezintegracji – integracja

         Nazwisko Kazimierza Dąbrowskiego i pojęcie „dezintegracji pozytywnej” pamiętam z zamierzchłych czasów moich studiów psychologicznych na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. Jednak tylko tylko nazwisko i określenie, będące jednocześnie tytułem jego książki, bo ani autor ani jego dzieło nie było tematem żadnego wykładu ani ćwiczeń. A może było, ale nie pamiętam, bo inne wtedy zajmowały mnie sprawy. Zapamiętałem jednak, że jeden z profesorów wypowiadał słowo „dezintegracja” przez ygrek, czyli jako „dezyntegracja”, manierą przedwojenną, która przetrwała jeszcze kilkanaście lat po 1945 roku. Był listopad 1980 roku, byłem  mniej więcej pośrodku czasu studiów, ale albo nie odnotowałem wtedy faktu śmierci Dąbrowskiego, albo odnotowałem, ale było mi to kompletnie obojętne, jak wtedy większość spraw tego świata. Zresztą uwagę ogólną zajęły wtedy pierwsze, burzliwe miesiące posierpniowe, a moją osobistą – sprawy prywatne. Dlaczego zresztą miała interesować jakaś tam „dezintegracja pozytywna” młodego, zdrowego i na ogół dość z siebie zadowolonego (choć nie wolnego od życiowych kłopotów) bęcwała? Z tego powodu mam potrzebę nadrobienia tej ignorancji i odnotowania, w skrócie, najważniejszych faktów z życia Kazimierza Dąbrowskiego. Urodzony w podlubelskim Klarowie 26 listopada 1902 roku Dąbrowski, po ukończeniu lubelskiego gimnazjum imienia Stefana Batorego, gdzie jednym z jego nauczycieli był późniejszy wielki filozof Roman Ingarden, rozpoczął i ukończył studia polonistyczne na KUL, a następnie medyczne na Uniwersytecie Warszawskim i psychologiczne w Poznaniu. Był uczniem m.in. Floriana Znanieckiego. Studia kontynuował w Genewie jako asystent słynnych psychologów Jeana Piageta i Edouarda Claparéde’a, zdobywając ogromną wiedzę w dziedzinie psychiatrii, psychologii klinicznej, psychopatologii, neurologii i neuropsychiatrii.  Jeszcze podczas pobytu w Szwajcarii sformułował pierwszy zarys teorii dezintegracji pozytywnej i kontynuował ją po powrocie do kraju w 1929 roku. Zajmował się też higieną psychiczną i jako dyrektor Instytutu Higieny Psychicznej korzystał z pomocy Fundacji Rockefellera. Odbywał też podróże naukowe do Austrii i USA. Podczas okupacji kontynuował swoją działalność w konspiracji i m.in. ratował żydowskie dzieci z warszawskiego getta. Po wojnie pracę naukową podjął na Uniwersytecie Wrocławskim. Odbył też kolej nestaże naukowe w USA i Paryżu. Koncentrował się wtedy na psychiatrii dziecięcej. Nie mogąc kontynuować swojej pracy w okresie stalinowskim, kiedy to zlikwidowano kierunek psychologiczny na uniwersytetach, pracował jako lekarz w sanatorium dla dzieci w Rabce i jako psychiatra w szpitalach. W latach 60-tych Abraham Maslow, guru psychologii i psychiatrii humanistycznej zaproponował mu profesurę w USA, ale nie doszło do realizacji pomysłu. Dąbrowski opracował ideę „dwóch esencji”, na które składają się właściwości ludzkie, społeczne i indywidualne, w tym umiejętności i talenty. Esencję człowieka uważał za ważniejszą niż egzystencja. W tym sensie był antyegzystencjalistą, jako że wyznawcy filozofii egzystencjalistycznej hołdowali formule, zgodnie z która „egzystencja poprzedza esencję”, czyli najpierw trzeba żyć, a dopiero później nadawać życiu sens. Jednak najważniejszym dokonaniem Dąbrowskiego była teoria dezintegracji pozytywnej, sformułowana na kartach niewielkiej, stukilkudziesięciostronicowej książeczki. Lektura nie jest łatwa dla czytelnika nieobeznanego z terminologią psychologiczną. W największym skrócie i w daleko idącym uproszczeniu dezintegrację pozytywną można określić powtarzający się proces psychiczny, emocjonalny, świadomościowy, którego doświadcza wielu ludzi. Pod wpływem rozmaitych czynników o charakterze cywilizacyjnym człowiek przeżywa proces przewartościowywania dotychczasowego systemu pojęć i wartości. W pierwszej fazie dokonuje się dezintegracja, czyli rozpad dotychczasowych pojęć, wartości, nawyków, imperatywów itd. Niejednokrotnie wiąże się to z kryzysem psychicznym, nawet z depresją. Jednak w tej fazie, która przynosi często wiele cierpienia i wewnętrznego chaosu, dokonuje się, często niezauważalnie, proces oswajania się z nową sytuacją, a następnie powolny zazwyczaj ruch w kierunku przełamania kryzysu, nowego początku, nowej integracji. Jeśli z tego kryzysu dezintegracyjnego człowiek wychodzi obronną ręką, a tym bardziej, jeśli w nowej fazie życia wchodzi na wyższy poziom osobistego rozwoju, to można powiedzieć, że przeżyta dezintegracja przyniosła dobre, pozytywne rezultaty. Warto przeczytać tę książkę, dla refleksji, choć nie zawiera ona żadnych gotowych recept jak radzić sobie z kryzysami psychicznymi, duchowymi, moralnymi.

Kazimierz Dąbrowski – „Dezintegracja pozytywna”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 159, ISBN 978-83-8196-286-5

Hłasko spalony słońcem

         „Jedna z czterech powieści Marka Hłaski napisanych pod wpływem izraelskich, bliskowschodnich doświadczeń. Osnowę stanowi postać Rosjanina, Abakarowa. Ten na trzy lata pozbawiony licencji pilota, ma znów zacząć latać, ale to nie perspektywa powrotu do zawodu trzyma go przy życiu, lecz możliwość dokonania przygotowanej z zimną premedytacją zemsty. Mszcząc śmierć przyjaciela, ma powtórzyć czyn tamtego, a tym samym „przedłużyć” jego życie i nadać mu sens. Kiedy w życiu Abakarowa pojawia się kobieta – walcząca z alkoholizmem i widmem starzenia się gwiazda filmowa – na pozór rodzi się dla niego szansa wyjścia z kręgu zła – zła, które rodzi kolejne zło. Problem w tym, czy bohater jest jeszcze w stanie wybierać. (…) ta książka jest jak wiersz; jak dobry wiersz – to, co zawiera, musiało być wyrażone tak i tylko tak” – napisał krytyk Bogdan Rudnicki. Gdy czyta się „niepolską” prozę Hłaski, siłą rzeczy nasuwa się pytanie czy jego emigracyjna proza jest lepsza czy gorsza od polskiej, od „Bazy Sokołowskiej”, „Sonaty marymonckiej”, „Pętli”, „Pierwszego kroku w chmurach”, „Ósmego dnia tygodnia”, czy „Pięknych dwudziestoletnich”. Radykalnie gorsza nie jest, ale lepsza też nie. Może Hłasko zatrzymał się jako pisarz, utkwił na mieliźnie, w miejscu, może przestał się jako pisarz, w złych dla niego okolicznościach, rozwijać? Na pewno obce otoczenie nie wpłynęło inspirująco na pisarza. Warszawa i Wrocław były jego naturalnym środowiskiem, czuł się w nim jak ryba w wodzie, na warszawskiej Woli, wśród żuli i szoferaków z bazy Sokołowskiej. W Izraelu, pośród palm, w gorącym klimacie elan vital pisarski Hłaski osłabł. Spalony słońcem krajobraz izraelski, bliskowschodni wewnętrznie także go wypalał. Daremnie było szukać tu miłości, namiętności czy przyjaźni. Czyta się „Brudne czyny” z poczuciem, że choć niezła to proza, to jednak „nie to co dawniej”. Tak chętnie opuszczając Polskę nie spodziewał się zapewne Hłasko, że nie jest stworzony do emigracji, że obcość nie kręci go, lecz osłabia, wydrąża. Że zabije go nostalgia za Warszawą.  Ta powieść pozbawiona jest wigoru językowego z okresu polskiego, tamtego łobuzerskiego temperamentu. Są natomiast w „Brudnych czynach” echa jego własnego położenia emocjonalnego, w postaci zgorzkniałej artystki mającej już za sobą okres największej świetności, czy pilota walczącego o możliwość uprawiania pasji latania. Kto zna los Hłaski, jego przedwczesną, być może samobójczą śmierć w Wiesbaden (1969), ten w gorzkim tonie „Brudnych czynów” może odnaleźć przeczucie tego, co miało się stać. Także w „Palcie ryż każdego dnia”, „Nawróconym w Jaffie”. Czuję się ten nastrój w lekturze. Choć rzeczywistość polska powojenna była siermiężna, groźna, ponura, to w najznakomitszych opowiadaniach Hłaski, jak „Baza Sokołowska” czy „Pierwszy krok w chmurach” czuje się ów swoisty hłaskowski luz, ta rzeczywistość do jego psychiki przylega, współgra z nią. Świat przedstawiony w „Brudnych czynach”, Izrael, Bliski Wschód jest mu obcy, uwiera go, usztywnia, i jako człowieka i jako pisarza. Mimo to trzeba brać Hłaskę z całym „dobrodziejstwem inwentarza”, czytać go jako utalentowanego „łobuza” i jako zgorzkniałego, do bólu sfrustrowanego emigranta. Pisarstwo Marka Hłasko to nie wybór ciastek, lecza zapis zmagań z goryczą życia.

Marek Hłasko – „Brudne czyny”, Iskry, Warszawa 2021, str. 368, ISBN 978-83-244-1096-5

Bliska, tajemnicza Dania

         Skojarzeń z literaturą duńską (a także, szerzej rzec ujmując – kulturą), odbiorca polski, nawet nieźle oczytany, ma zapewne na ogół niewiele. To paradoksalnie dziwny, tajemniczy, słabo w Polsce znany kraj. Paradoksalnie – bo w końcu geograficznie, w kilometrach, Dania nie jest od Polski szczególnie odległa, a wiemy o niej nieporównywalnie mniej niż o tak odległych krajach jak USA, Hiszpania, Wielka Brytania, Kuba czy o niektórych krajach afrykańskich i azjatyckich. Przesławne są na całym świecie od pokoleń baśnie Hansa Christiana Andersena, powieść „Głód” Knuta Hamsuna, laureata Literackiej Nagrody Nobla, by nie wspomnieć o znanych chyba wszystkim, filmowym, komediowym przygodom gangu Olsena. Niektórzy być może pamiętają socrealistyczną powieść Martina Andersena Nexø „Pelle zwycięzca”, a miłośnicy kina artystycznego znają filmy Bille Augusta (który tę powieść zekranizował). Duński Helsinborg (zwany z polska Elsynorem) jest – choć jedynie umowną – scenerią szekspirowskiego „Hamleta, księcia duńskiego”. Jest jednak szansa, między innymi dzięki inicjatywie wydawnictwa Driada i translatorom takim jak Bogusława Sochańska (przetłumaczyła m.in. kapitalne dzienniki Andersena), że Dania, przynajmniej z perspektywy polskiej publiczności czytającej, będzie stawać się krajem coraz mniej tajemniczym, aczkolwiek nie uważam, by tajemniczość jako tak, pojmowana egzystencjalnie, zawsze  była czymś z definicji złym. Wręcz przeciwnie, dodaje życiu „pieprzu”.

         „Chłopiec z tamtych lat” Janiny Katz, obywatelki duńskiej polsko-żydowskiego pochodzenia, „Efekt Susan” thriller futurystyczny Petera Høega, „Departament Q” Jussi-Adler Olsen, powieści Katerine Engberg, „Ulica dzieciństwa” Tove Ditlevsen, powieść Anny Elsebeth „Czaszka z Katynia” (zaskakujący temat, zważywszy że mamy do czynienia z pisarką z kraju odległego od kwestii polskich o lata świetlne), to tylko niektóre z ważnych pozycji literatury duńskiej, po które można już lub można będzie niebawem sięgnąć. Z zakresu literatury dla dzieci i młodzieży, w której Dania, w końcu ojczyzna Andersena, jest szczególnie mocna, warto wymienić „Spectrum” Nany Foss, pierwsze dwa tomy tego cyklu:  „Leonidy” i „Geminidy”, o podróży w czasie nastolatków uciekających przed złymi mocami. Poza tym intrygujący „Andersen dla dorosłych”.

         „Nieprzystosowani” Petera Høega, to, jak czytamy w nocie wydawniczej,  „powieść antysystemowa wybitnego duńskiego pisarza o trojgu dzieci ze społecznego marginesu umieszczonych w ramach eksperymentu społecznego w jednej z kopenhaskich prywatnych szkół na początku lat 70., oraz ich odkryciu, że za praktyką dydaktyczną szkoły i charakteryzującą ją precyzją kryją się jakiś cel i plan. Peter, który opowiada swoją historię – choć już dorosły i wykształcony – nie potrafi uwolnić się od psychicznych skutków okaleczenia w dzieciństwie, co znajduje odzwierciedlenie także w języku powieści”. To proza wysokiej próby, choć ta jedyna lektura to jeszcze za mało, by głębiej wniknąć w klimaty i tematy duńskiej literatury. Czuje się w tej powieści, że jej morfologia artystyczna, duchowa, mentalna jest inna od polskiej. Liczę na kolejne bliskie spotkania z literaturą ojczyzny Andersena.

Peter Høeg – „Nieprzystosowani”, przekład z języka duńskiego Bogusława Sochańska, wyd. Driada, Luboń 2021, str. 266, ISBN 978-83-952131-6-8

Pretty Women

         Julia Roberts pojawiła się na ekranie pod koniec lat osiemdziesiątych jako prawie niezauważalna „brzydula”, „szara myszka”, której nazwiska nawet nie pomieszczono wśród tzw. „napisów”. Jednak w 1990 roku niespodziewaną popularność zdobył film „Pretty Women” z Roberts  w roli głównej. Nie było to wejście w charakterze olśniewającej gwiazdy  typu Rity Hayworth czy Liz Taylor, bo też i uroda Roberts, choć została ona uznana za „ładną” aktorkę, nie miała tego „powalającego” efektu, jaki wywoływały hollywódzkie piękności. Roberts stworzyła i wprowadziła w główny nurt kina aktorski typ „dziewczyny z sąsiedztwa” w roli głównej, podczas gdy do tej pory tego typu „dziewczyny”, choć się pojawiały, to nie na pierwszym planie, nie były wiodącymi gwiazdami i ciągle jeszcze dominujący był typ olśniewającej piękności. Rolą Vivian Ward Julia Roberts przesunęła ten wektor w sam środek kina i to na trwałe.  Kolejne role Roberts m.in. Sara w „Sypiając z wrogiem”, Darby w „Raporcie Pelikana”, Anne Eisenhower w „Prét-á-porter”. Erin Brockovich w „Erin Brockovich” okazały się również sukcesem artystycznym i kasowym. Tym samym Roberts weszła do historii kina. Na uroczystościach 75 jubileuszowej ceremonii wręczania Oscarów w 2003 roku, na którą zaproszono wszystkich dotychczasowych, żyjących laureatów nagrody, Julia Roberts pojawiła się jako jedna z głównych jej bohaterek.

         Magda Patryas opisała życie i karierę Julii Roberts w sposób lekki, maksymalnie komunikatywny, zwięzły, bez wdawania się w nadmiar detali. Zaakcentowała też jej życie jako aktorki i kobiety, która poza wszystkim stała się też ikoną łagodnego feminizmu, „feminizmu-light”, synonimem niezależności współczesnej kobiety, nie tylko amerykańskiej, kobiety żyjącej „na własnych zasadach”. W charakterze Roberts, zarówno prywatnym, jak i w typie jej ról, jest jednak także pewna łagodność, „pastelowość”, natomiast brak dynamicznej drapieżności charakterystycznej dla gwiazd „starego typu”. Zilustrowała całość pakietem interesujących fotografii, zarówno kadrów filmowych, jak i ujęć życia prywatnego Julii Roberts.

         Czy książkowe portrety aktorów, to dobry pomysł, skoro aktorstwo to żywioł wizualny? Można się zastanawiać nad odpowiedzią na to pytanie. Mimo wątpliwości skłaniam się do pozytywnej odpowiedzi na to pytanie? W końcu widzimy obrazami, ale myślimy słowami. Sporo z naszych wrażeń ekranowych krystalizuje się w postaci przemyśleń, często aktorski styl wymaga zdefiniowania go także na poziomie tekstu, na poziomie opisu. Chodzi o to, by  w takim książkowym portrecie zachować właściwe proporcje. By, z jednej strony, nie było zbyt łatwo i zbyt płytko, a z drugiej, by nie było zbyt ciężko, zbyt „intelektualnie”, byt teoretycznie, zbyt abstrakcyjnie, jak to miało miejsce w przypadku jednego z portretów książkowych Ala Pacino.

Magdzie Patryas ta sztuka się udała, napisała książkę sprawnie, potoczyście, barwnie, lekko, bez wygórowanych ambicji, ale też bez całkowitego zlekceważenia aspektów głębszych. Napisałem to ja, widz nie należący do specjalnych fanów aktorstwa Julii Roberts.

         Magda Patryas – „Julia Roberts. Na własnych zasadach”, Axis Mundi, Warszawa 2021, str. 198, ISBN 978-83-66451-18-6

Ex-jezuita, którego kościołem jest jego umysł

         Ten fascynujący wywiad-rzeka w sam raz nadaje się do lektury równoległej z lekturą „Gomory”. O ile we wspólnie napisanej „Gomorze” autorzy opisali choroby współczesnego polskiego i powszechnego kościoła katolickiego, o tyle w rozmowie z Arturem Nowakiem, profesor Stanisław Obirek, antropolog kultury, teolog i historyk i były jezuita opowiada o swoim życiu od najwcześniejszego dzieciństwa w pegeerowskim Narolu, przy czym częścią tej opowieści jest odpowiedź na tytułowe pytanie. Już rozdział „PGR, Kościół i Gombrowicz” pokazuje jak utalentowane dziecię z żywym umysłem „wykluło się” w siermiężnej rzeczywistości PRL-owskiego PGR. I jak żywy musiał być ten umysł, by jeszcze pod niebem Narola przeżyć fascynację pisarstwem i fenomenem Witolda Gombrowicza. Nie mogę się tu powstrzymać od osobistej refleksji, że ze starszym ode mnie o rok zaledwie Stanisławem Obirkiem (rocznik 1956) łączy mnie pewnego rodzaju pokrewieństwo – przy zachowaniu wszelkich proporcji – podobna ścieżka pierwszych intelektualnych wtajemniczeń i fascynacji – na mnie bowiem także lektura Gombrowicza (konkretnie „Transatlantyku”), podsunięta mi wiosną 1977 roku przez literaturoznawczynię z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej, doktor Alinę Kochańczyk, wpłynęła na moje przyszłe losy, a pisarza tego uznaję za pierwszego w moich duchowych mistrzów, choćbym w jego zaprzęgu miał być najostatniejszym ciurą. Cieszy mnie i zaszczyca, że my „obaj z niego” – i profesor Obirek i moja skromna osoba.

         Wróćmy jednak do sedna tematu. Obirek, to jeden z najważniejszych „niepokornych” w polskim katolicyzmie, obok m.in. Tadeusza Bartosia czy Tomasza Polaka (Tomasza Węcławskiego), którzy jak on „rzucili suknię duchowną”, ale także tych, którzy dają dowody odwagi pozostając w tym przyodziewku, jak ksiądz Wojciech Lemański, ojcowie Jacek Prusak i Paweł Gużyński, czy księża Andrzej Kobyliński i Alfred Wierzbicki. Nowakowi opowiada Obirek o studiach w Krakowie, o fascynacji zakonem jezuitów, pontyfikatem Jana Pawła II, o studiach w Rzymie  i o dostrzeżeniu pierwszych pęknięć na murze polskiego katolicyzmu, a następnie o przyjęciu konsekwentnej, nonkoformistycznej postawy wobec instytucji, w której jeszcze jakiś czas wytrwał, by wreszcie ją z ulgą opuścić. Na szereg zagadnień opisanych w „Gomorze”, tym razem Obirek spogląda z indywidualnej perspektywy, niby subiektywnie, od środka ale tak naprawdę zawsze z właściwym sobie obiektywizmem, sine ira et studio, chłodno, rzeczowo, bez egzaltacji. Obirek porusza fascynujące zagadnienia: swoje fascynacje teatralne i studia teatrologiczne na polonistyce, nowicjat i studia filozoficzne, życie we Włoszech, „zimną wojnę” papieża z jezuitami, fenomen jezuityzmu, o lustracji w tym zakonie, czy kwestię teologii wyzwolenia. Mowa jest też o konstrukcie „Polaka-katolika”, o samotności, o coraz głębszym wtajemniczeniu w zło targające kościołem katolickim. Bardzo interesujące są te partie książki, w których Obirek opowiada o personaliach, o swoich przyjaźniach, zażyłościach i kontaktach, z Leszkiem Kołakowskim, Zygmuntem Baumanem, Czesławem Miłoszem, Stanisławem Musiałem, Stanisławem Różewiczem, Stanisławem Lemem, Józefem Tischnerem i bardzo krytyczne uwagi o niektórych hierarchach, jak kardynał Macharski czy arcybiskup Jędraszewski, przy czym trzeba mu przyznać, że jest uważnym obserwatorem i niezłym psychologiem. Warte zauważenia jest też zainteresowanie Obirka Tomaszem Mertonem i jego spuścizną.

         Jako się rzekło na wstępie, dzięki darowi zajmującego opowiadania i formatowi umysłowemu Stanisława Obirka lektura wywiadu z nim jest fascynująca. Formuła wywiadu-rzeki przeżywała już swój rozkwit na początku lat dziewięćdziesiątych i kryzys, by nie rzec upadek, który zaczął się mniej więcej na początku XXI wieku, gdy ukazywało się coraz więcej wywiadów-rzek pustych, jałowych, minoderyjnych, nudnych Wywiad-rzeka z byłym jezuitą przywołuje z pamięci najlepsze dokonania w tym gatunku.

Stanisław Obirek w rozmowie z Arturem Nowakiem – „Wąska ścieżka. Dlaczego odszedłem z Kościoła”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2020, str. 332, ISBN 978-83268-2959-8

Jadowite ciasteczka potwora felietonu

         Nie opuszcza mnie pytanie, czy twórczość prozatorska Jerzego Pilcha (1952-2020) przetrwa próbę czasu i to czy przetrwa na miarę jego renomy w najlepszym okresie pilchowej działalności pisarskiej. Ta wątpliwość bierze się stąd, że pisanie Pilcha, przewybornego stylisty jest właśnie bardzo felietonowe, a ten gatunek ma to do siebie, że na ogół szybko się starzeje, przeterminowuje. Ponadto felietonowe pisanie ma tę cechę, że wpisane jest w językowy kod czasu, a ten także się  dezaktualizuje z powodu zmiany realiów. Dziś trudno czytać większość dawnej felietonistyki, w szczególności tej z okresu PRL, bo nie ma już świata, którego felietony te dotyczyły. Owszem, ciągle nieźle się czyta Krzysztofa Teodora Toeplitza z uwagi na jego erudycję czy Daniela Passenta z uwagi na jego jadowitą złośliwość, a także Hamiltona z uwagi na jego koronkowy styl pełen fenomenalnych skojarzeń, niemal surrealistycznych, ale poza tym niewiele więcej. Już jednak tak chwalony przez dziesięciolecia Stefan Kisielewski właściwie nie nadaje się do normalnej lektury, o ile nie liczyć badaczy i analityków gatunku, bo po pierwsze nie był wyszukanym stylistą, a po drugie jego felietony były bardzo mocno osadzone w konkrecie ustrojowym, który należy już do przeszłości. Zaryzykuję – o ile nie mam pewności co do trwałości prozy powieściowej Pilcha, a tyle paradoksalnie nie mam wątpliwości co do długiej trwałości felietonów. Nigdy nie zapomnę jego kapitalnego felietonu „Ciastko” opublikowanego „Polityce” (na której łamach miał Pilch przez lata stały felieton), sprzed co najmniej kilkunastu laty. Wykpił tam pewnego prawicowo-klerykalnego (nieżyjącego już) felietonisty Pawła Paliwody. Wykorzystał Pilch dość niezgrabne, naiwnie brzmiące sformułowania Paliwody, a jego plebejsko brzmiące nazwisko posłuzyły mu do kpinek w formie mowy dyscyplinującej, pouczającej, jaką „pan” kieruje pod adresem służącego (zwracał się do  niego per „niech Paliwoda”), parodiując sposób zawracania się w dawnych  czasach „panów” do służby. Było to dość brutalne (taka też była felietonistyka Pilcha), ale tak nieodparcie komiczne, że wyciąłem ten felieton z tygodnika i zachowałem jako wzór z Sévres stylistyki i metody felietonowej. Pilch nawet we wstępie do tomu swoich „najjadowitszych” felietonów jest felietonowo złośliwy: „Autor pragnie poinformować Czytelników, iż podczas przygotowywania tekstów nieobce mu były tak podstawowe chwyty, jak: tendencyjny dobór materiału, preparowanie fragmentów, wyrywanie cytatów z macierzystego kontekstu, ogólnie zła wola oraz szereg innych, pomniejszych ekscesów krytycznoliterackich.” Pilch  był złośliwy i uszczypliwy, był czujnym komentatorem absurdów rzeczywistości, tropicielem potknięć nieudolnych kolegów po piórze  potworem pióra siejącym popłoch i bezlitośnie kąsającym, ale jak zawsze robiącym to w znakomitym stylu. Jak czytamy w nocie wydawniczej, „w felietonach zebranych w tym zbiorze czytelnik może znaleźć nieomal wszystko: zielone zęby przewodniczącego Mao, drwiny z grafomańskich powieści komunistycznych aparatczyków, ale też spory o piosenkę Kasi Nosowskiej czy bokserskie potyczki Andrzeja Gołoty. Autor podszczypuje autorytety, bez litości boksuje słabszych twórców, wyśmiewa rodzime bolączki, szuka dziur w rzeczywistości – poszukując przy tym rzeczy ważnych i trwałych”.  Pilch nie żyje, ale jego felietony nie są podobne do czaszki błazna Yorricka, która zamilkła i już nie może zaoferować swoich kpinek. Jego felietony żyją, a Pilch nawet zza grobu jest jadowity. I przez to nieodparcie zabawny.

Jerzy Pilch – „Najjadowitsze felietony”, wyd. Wielka Litera, Warszawa 2020, str. 352, ISBN 9788380326330

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko