Wiersze tygodnia – Andrzej Saj

0
610
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


Albo rzecz, albo obraz

Tam, gdzie spływają obrazy *
by oczyścić się z nawarstwień błędów
tego świata; z obcych widoków, wspomnień,
właśnie-wspomnień i cnych powtórzeń
tego wszystkiego co obarczone widzialnością
zalega w nas i w naszej poza-pamięci,
także nalotu słów , osadzających się
i  mgłą opadających  – jak bielmo – na oczy.

Czy można coś jeszcze odjąć od zera
by  różnica nie ciążyła ku zmysłom,
nie spływała w rozstępy wyobraźni,
skąd wydostać się można sposobem
 kontemplacji albo w natchnieniu.

Właśnie,  w natchnieniu  tkwiąca
czysta wyobraźnio , która zbierasz obrazy
ze świata i rzucasz przez ścianę niemego
zachwytu – gdzie powiela  je w sobie,
według boskiego zamysłu ten, który dodaje
do wyobrażonego składu wszelkich rzeczy,
wszelkich niezmiennych relacji
i powtórzeń , które przysparzają dzieł
w zwodniczym naśladownictwie natury;

albo przeciwnie – w świadomości  stania
wbrew jej rutynie i  bezwzględności,
w znikomej snów wyobraźni
przypisanej być może tylko nam,
tylko przez nas wyśnionej
jakby sen był zaprzeczeniem chaosu.

Tylko w wyobraźni pokutują rzeczy,
które nie odbijają się obrazami
w matowych lustrach przeszłości
i nie schodzą do granic piekła…

z  Dantego :  „Czyściec” (Boska komedia)


* * *

Do C. K. Wiliamsa

obraz  taczki w deszczu…
ten obraz wyświetla się z tyłu głowy
na ekranie domysłu
żaden malarz nie osiągnie
tej zwinności słowa które wnika
które się w sobie zapada i wyjaśnia
jak śnieg na białym pióropuszu drzewa
jak klocki nocy czarno ułożone
ciasno – wokół spojrzenia
żadne słowo nie zapali tej iskry
biegnącej od oka do dłoni malarza
gdy ten rozpłomieni  obraz nieba

krążą  krople poezji  w mżeniu
widzę i płaczę
we łzach czerwieni się litera
na taczce nierozpoznania

* * *
jakiś wiersz powierzony komuś
kiełkuje w ustach; plotka
jakiś wiersz zasiany w nocy
rośnie w macicy : dziecko
jakiś wiersz porzucony na ulicy
zasłuchany w stukot: pochód
jakiś wiersz spętany myślą
jest jak sztylet : trafia w sedno


 *  *  *

Co jakiś  czas – przywołać czas
do spowiednika i rozgrzeszyć
za to wszystko co czynił nam
ale także za to co zaniechał
              Co jakiś czas – zmusić czas
by się tłumaczył nam za siebie
że nas traktuje jak niewolnych
którym  stale narzuca cel
             I stale zabiera cenne chwile
             i się marnuje w swym zacięciu
             niech  się wreszcie  zamknie w sobie
             ten czas niechętny wobec nas

 
                     ***

 Z  M. Marle – Ponty’ego  

 malarz wnosi swoje ciało – mówi
filozof wczytany w klęskę widzenia
malarz  wnosi swój krzyk i widzi
jak jego obraz w sobie pęcznieje
pod naporem siły pożądania

malarz  ryje pędzlem i szpachlą
ślady młodości spamiętane
jakby wodził palcem po kształtach
pisanej mu formy przeznaczenia
i niepomny skutku – przekraczał ramę…

malarz wnosi się cały w obraz
jakby niósł przed sobą swą twarz
i nie dostrzegał innego odbicia
bo znów pobłądził w trosce
o czystość – o kompozycję i kolor…

bo sięgnął oka wewnętrznego
a ono się rozlało barwą tęczy
i zgasło jak gaśnie każdy płomień:
ćmiący – w bólu – skrawek żaru
w popiele intencji przysypany
malarz wnosi swą mroczną duszę
czule świecący ogarek zmysłów
i kładzie ją centralnie w głębi
obrazu skąd świeci prosto w oczy;
ciemny znicz wiecznego niepokoju

którego ogień może sparzyć
tego kto dotknie go nieuważnie
nieczuły na ból i na jego kolor
ślepy jak kret wyrzucony nagle
na powierzchnię uświadomienia


Do „Krzyku” Muncha

                       *  *  *

Malarz malujący obłoki bez kołnierzy
i  jasne oczy tych, którzy żyją w  mroku;
taki  malarz  jest  częściowo zamknięty,
w  części już wyciśnięty z tuby swej jaźni
i rozmazany po płótnie jak  w marszu muchy

Malarz – ten żuk widoczności i cudu
ułudy, której służy jako sługa wierny
do końca, do szczytu swej niepojętej mocy,
gdy wyciska z siebie krwawo kładzione  poty,
a potem zaciska swe rozognione powieki
i śni martwo i żali się wymownie cicho,
bo rzecz już się stała i ruszą obłoki i ziemia
się droczy ze swym powidokiem z marszu,
gdy mijają późne godziny, a wczesna noc
obmacuje to co się zaczęło i trwać będzie
 w szaleńczym wieczności kołowrocie i gna
i się zapętla w gorzkim roztańczeniu pędzla,
w formach nieobecnych w świecie, jednak
równo ze snu wywiedzionego jak dzieci
na wycieczkę do muzeum, gdzie cuda,
gdzie w naoczności spotkać można
całą trwałą widzialność tego świata,
którzy się malarzowi w tajemnicy wy-daje.

Gdy maluje na białej tablicy twarzy
podbijając oczy, rzęsy, kreską znaczy,
włosy rozpuszczone i ten gest wiary
w swe powołanie: malarza  krzyku
na moście przerzuconym w wieczność cienia,
skąd lęk spływa krwawą łuną widoczności.


              *  *  *

nie pytaj poety – skąd wiersz
bierze  swą  siłę i zadziwienie
skąd  bije blask  ciemnych  słów
w  jego ognisku  rozjarzonych

nie dyktuj stronom pytań
i  nie zapisuj odpowiedzi
w księdze skarg  i  życzeń
gdyby taką  podrzucił Bóg

stojący za ladą wieczno-sklepu
z półkami pełnymi tego co jest
niewypowiedziane  a tak proste
bo  piękno  ich jest  niewidoczne

nie  pytaj  dlaczego  Bóg
albo  owo  źródło  wszystkiego
bije się o słowa  bijące
w sercu poety – gdzie wiersz

tyka jak bomba odbezpieczona
z zapalnikiem   bólu  doznania
a  to znaczy że za tę krawędź
przenika  tylko lęk poety


 Z cyklu:  W drodze


*   *  *

W karcie urodzenia:  pierwszy krzyk
bólu na brzegu jego ujawnienia,
potem sen dziecka rozbujany ramionami
matki, która już przed spełnieniem
płynęła  wraz  po bezmiarze troski,
wprost do oceanu marzeń, gdzie jej syn
będzie królem wód wolności i korsarzem
bogactwa – opromieniony chwałą
zwycięstw nad sobą i nad pokoleniem
takich jak on bezbronnych czcicieli
niemowlęcego kwilenia za mlekiem 
i oznakami czułości; którymi się wpisuje
matka w białe pieluchy tej Księgi;
wypełnionej od początku do śmierci
drobnym ściegiem wątłej nitki ust,
złożonej na główce niemowlęcia.

                                                        Z cyklu : Reinkarnacje
                                                         
Cud nad Wisłą

 
                                                        (Z obrazu Jerzego Kossaka)


To ja wtedy strzeliłem z okopu,  wychylony
na ułamek strachu i ta kula błądząc wzrokiem
Boga pomknęła ku skroni kogoś, kto się wywyższył
przypadkiem nad tłum nacierający i potem spojrzałem:
to był ich kapłan celujący w nas krzyżem;
na pohybel, na nasze zatracenie w tej doczesności.

Co ja wtedy wiedziałem: komisarz myślał –
ja wykonywałem proste rozkazy, bo władza, bo bóg
nie istniał w tej plątaninie ciał i nakazów.
Miałem to wychylenie na zawsze w sumieniu,
nosiłem je w sobie zamknięte, bo cudem umknąłem
spod dźgnięcia bagnetem w ramię, w krwi pióropuszu
schroniłem się, jak w pąku bólu i zaskoczenia, że żyję,
że niosę się już do kolejnego snu jakiegoś wodza,
który za nic ma moje życie, moje marzenia, mój sen,
 za nic ma nasze ludzkie cierpienia bo walczy,
 jak wielu walczy, za wyższą sprawę – w zniewoleniu
ideologii, zaprzedanej, jak ten kapłan wybiegający
 z ciemności , wprost na tarczę mojego widzenia. 

Czy żałuję celności ?  Czy żałuję przypadku, który był ?
Teraz w nowym wydaniu tamtej pamięci, spisuję
pamiętnik i go jednocześnie na nigdy zapominam,
a świst tego pocisku drąży tunel w mojej głowie
 i czuję jak pędzi, jak wwierca się w przestrzeń,
otwierając ją ku wybaczalności mojej winy.

                                                                                                                 
Il   Campo


W Sienie, w niecce żaru
rozbuchanego tętentem myśli
wzdłuż kolein turystów
błąka się poeta  idący mozolnie
góra, dół – potem w głąb aż
wypali się do cna cyrograf wiersza
i lżejsze od oddechu płatki sadzy
osiądą na białych ścianach dnia
w którym poeta spotyka
bratnią dłoń obosieczną
uzbrojoną  w nadzieję
potem obaj zapatrzeni w czas
usychający jak pragnienie
zasną i będą śnić
zwycięstwo


Z cyklu : Bracia wzajemni

Inny


Ktoś  powiedział, że każdy z nas ma Innego,
że każdy w sobie nosi  swego brata  –
wzajemnie przysługującego naszej świadomości
i poczuciu obowiązku wobec wspólnego Boga.

Mój wsobny utracjusz siedzi sam nad brzegiem
ciemnej rzeki,  po której niosą się fale przypadków,
niczym ryby wpisane w nurt, a słowa  złapane
na  wędkę  języka , upominają się o wolność.

Każdy ze swoim bratem tułaczy się wiecznie
po tym świecie bezdomnej prawdy i czczej wiary.
Jednemu się uda dom zbudować, innemu szałas,
jeszcze inni włóczą się po dzikich wertepach mowy.

Tako rzece ciemny do brata swego jasnego,
a echo powtarza swoje zwierciadlane żale:
troskę zakochanego w poezji starego pisarza,
czułego na słowa – z wzajemnością ślepca.

Inny brata się z nieznajomym – obaj płaczą.
Modlitwy kartka wciśnięta w ścianę pamięci
butwieje od spojrzeń oczywistego słońca, a noc
kusi kurtyną, z której spływa  twarz  Innego. 

Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko