U Marcela Prousta, w jego wielkim dziele – W poszukiwaniu straconego czasu – znajdziemy między innymi taką oto wprowadzającą trafnie w sedno sprawy myśl o interesującej nas tutaj problematyce: …skoro pisarz wprawił nas w ten stan, w którym, jak we wszystkich wewnętrznych stanach, wszelkie wzruszenie jest zdziesięciokrotnione, w którym jego książka wzrusza nas na kształt snu, ale snu jaśniejszego niż ten, który przeżywamy śpiąc, i trwalszego we wspomnieniu, wówczas rozpętują się w jednej godzinie wszelkie możliwe szczęścia i nieszczęścia. W życiu moglibyśmy je nieraz poznawać w ciągu wielu lat; najsilniejsze nigdy by się nam nie uświadomiły, ponieważ powolność z jaką się przejawiają odbiera nam ich poczucie.
Nie bez kozery oczywiście przywołuję tutaj ten mały fragmencik Proustowskiego myślenia o pożytkach i wartościach sztuki pisarskiej w kontekście tych paru luźnych poniższych uwag o sprawach związanych ze współczesnymi zagadnieniami czytelnictwa. Uwag snutych w środku lata, czyli w pełni sezonu kanikularnego. No bo niby dlaczego by nie? Wszak wszyscy my, to znaczy wszyscy czytający książki, a także i interesujący się nie tylko tzw. literaturą piękną w jej rozmaitych wcieleniach, mamy wreszcie trochę czasu wolnego dla siebie i własnych zainteresowań. Zabieramy zatem ze sobą na wakacje te parę bodaj pozycji, które obiecywaliśmy sobie wówczas przeczytać, bo wcześniej to by było raczej trudno. Naturalnie, że bywa z tym różnie, jak ze wszystkimi naszymi zbożnymi postanowieniami, letnimi czy noworocznymi. Bo to chociaż, panie, pogoda latoś piękna, mimo iż nieco (jak chyba prawie wszystko co piękne) bywa burzowo groźna, to – a mówię to na podstawie obserwacji tegorocznych, a i kilku lat wcześniejszych owych kanikularnych wypadów w nasze nadmorskie, mazurskie czy górskie krainy – to nadal mam ochotę „pokrakać” trochę nad stanem, by tak enigmatycznie i po pytyjsku wręcz rzec, wakacyjno-urlopowego czytelnictwa. Którego śladów nieco trudniej dziś się doszukać niż to drzewiej bywało, choćby za plażowymi parawanami na naszych wspaniałych bałtyckich piaskach, czy choćby i w naszych kurortowo-sanatoryjnych bibliotekach – obecnie praktycznie biorąc nieistniejących lub występujących tylko w śladowych postaciach – mocno żenujących znakach minionej świetności…
Tak, po prawdzie, to – podobnie zresztą jak i w innych porach roku naszego żywota, to owemu tak wielkiemu zainteresowaniu książką nic od wielu już lat (a może i dekad) nie sprzyja. Ani – w największym chyba stopniu, zmiana tak zwanego, jak mawiają uczeni socjologowie, paradygmatu kulturowego, czyli mówiąc po ludzku – odchodzenia od tradycyjnych środków przekazu (druku) w stronę wielkiej i stale rosnącej przewagi tych nowych, wszelkich dominujących znanych nam dziś i bezapelacyjnie (?) panoszących się, obnoszących wręcz tryumfalnie ze swoją przewagą, elektronicznych form… Na czym literatura (i sztuka współczesna w ogóle) zyskują najmniej, bo trochę tęż przecież zyskują, np. przez owe książkowe elektroniczne czytniki (jakoś mało raczej u nas popularne). Ani też nie może sprzyjać temu sytuacja braku elementarnej informacji krytycznoliterackiej, dostępnej powszechnie wiedzy o książkach i ich autorach (poprzez np. dość dobrze zadomowiony kiedyś przekaz prasowy czy telewizyjny). Ani też nie sprzyja temu tak zwana polityka kulturalna naszego państwa – i to od paru już dekad! Toteż nieśmiałe nadzieje może budzić ogłoszony teraz, tuż przed sezonem wakacyjnym, państwowy projekt wielkiego, także finansowego, wsparcia dla rzwoju czytelnictwa w Polsce. Oby, cóż, pożyjemy, zobaczymy…
Tymczasem wiadomo powszechnie, że aura wokół książek i sytuacja czytelnictwa w ogóle – w całym cywilizowanym świecie przecież – nie jest od dawna dobra i napawająca optymizmem. Oto, już w 1958 roku Jerzy Stempowski mieszkający na emigracji w Szwajcarii wybitny eseista, znawca literatury i jej funkcjonowania w świecie rozwijającej się tryumfalnie masowej kultury, zauważył był, że szanse spotkania czytelnika z książką mogącą dlań mieć inne skutki prócz spędzenia czasu, zdają się w tych warunkach maleć z każdym rokiem. Istotnie, dodać do tego można smętnie, iż nadal rośnie także wielka dezorientacja odbiorców literatury, gdy rynek zalewany jest książkową produkcją przeznaczoną do jednorazowego użytku (znaleźć je może potem każdy wszędzie, nawet w blokowych zsypach śmieciowych!).
A przecież pojawiają się nowe czytelnicze zniechęcenia wynikające przede wszystkim między innymi z nadmiernej – kosztem książki – fascynacji możliwościami cywilizacyjno-technicznymi (skądinąd wspaniałymi, na przykład rozmaitymi zaletami internetowej cyberprzestrzeni dla rozwoju nauki!). Wiadomo też jednak, że nie wszystkie książki są dla wszystkich, nie wszyscy musimy czytać te same dzieła; wszak mamy rozmaite poglądy, gusta, zainteresowania i potrzeby. Ale wiadomo także, że w przepastnych światowych zasobach piśmiennictwa (w tym rzecz jasna i polskiego) istnieją pozycje szczególnie ważne, które wpłynęły na stan naszej wiedzy o świecie i ludzkiej naturze czy też na nasz ogólny poziom wrażliwości etycznej i estetycznej. I które „dają się czytać” z pożytkiem niemałym i dziś – bez taryfy ulgowej. Takie, których nie znać po prostu nie wypada człowiekowi kulturalnemu (dziś bywa to, jak wiemy, nie powód do „kulturowego wstydu”, a wręcz „dumy” – pośród niestety i tych nawet absolwentów wyższych uczelni mieniących się „elitą narodu”!). Są przecież dzieła kultury i literatury, z którymi koniecznie trzeba i warto się zmierzyć – i może nawet zaprzyjaźnić się na dłużej. Bo jak pisał wybitny poeta Ezra Pound:
Literatura to wiadomości, które się nie s t a r z e j ą.
Wtórował mu sugestywnie – w powieści Głos Pana (1968) – Stanisław Lem:
Dziecięctwem naszej cywilizacji był stan, w którym czytać i pisać umiały tylko osoby wybrane, rzetelnie wykształcone, i podobne kryterium działało tuż po wynalezieniu druku, a jeśli nawet wydawano dzieła głupców (czego uniknąć całkowicie chyba niepodobna), to ich liczba ogólna nie była astronomiczna, jak dzisiaj. Obecnie w zalewie tandety tonąć muszą publikacje cenne, ponieważ łatwiej jest odnaleźć książkę wartościową wśród dziesięciu kiepskich, anieli ich tysiąc w milionie…
Jest więc nad czym „pokrakać”. Nie tylko w środku lata.
J.T.