(odeszła 05 kwietnia 2003 roku)
Wspomnienia są naszym słodkim pokarmem… bawią śmieszą, tłumią i wyostrzają pamięć, czasem przez mgłę przestraszają…
Takie wspomnienia o niezwykłej poetce Mariannie Bocian, eseistce, „Ikonie Podlasia” – twórczyni, uprawiającej także poezję konkretną, pozostały mi przede wszystkim dziś, jako szczery uśmiech… To ja nazwałem Mariannę Bocian Ikoną Podlasia, już na I Sympozium w wypowiedzi do kamery reżysera Jerzego Zaleskiego, który wtedy kręcił i obecnie „robi” film o poetce, mówiłem o tym w eseju o niej jako przyjaciel, o Jej twórczości – Wszystko na Sympozium zorganizowanym przez Tadeusza Sławeckiego w Czemiernickim Gimnazjum, odbyło się to(przy ul. Kockiej) w I rocznicę Jej odejścia – Przywiozłem wtedy na to spotkanie Jej portret popiersie wykonane z piaskowca, fundowane przez moją Fundacją Artystyczną – Pamiętam zleciłem je kamieniarzowi w Strzegomiu i przybyłem na dzień przed wyjazdem do pracowni kamieniarza Zbigniewa Kulasa, żeby je odebrać, jednakże okazało się, że Marianna nie jest do siebie podobna, a przecież dałem kamieniarzowi fotografie, a nawet duży mój szkic z wyrysem twarzy. Tyle, że to nie artysta! – Zatem szybko, tam w jego pracowni, chwyciłem za mały przecinak i młotek i przefasonowałem twarz poetki, po prostu znałem dobrze każdą Jej zmarszczkę na twarzy i mimikę…
– Poetkę poznałem w roku 1980 w „Kalamburze” studenckim przy Uniwersytecie Wrocławskim, a później widywaliśmy się często, zwłaszcza w tej kawiarni artystycznej, co najmniej dwa trzy razy w tygodniu. Wracając do portretu – popiersia – twarz Marianny ukazała mi się w piaskowcu bardzo podobna! – Zabrałem je do Czemiernik, gdzie miało odbyć się Sympozium Jej twórczości. Przed spotkaniem zostało wtedy uroczyście poświęcone w kościele parafialnym w Czemiernikach, gdzie 60 lat wstecz poetka była chrzczona. Przybyła oprócz poetów cała Rodzina, rzeźba została przemieszczona do budynku Gimnazium przy ul. Kockiej po mszy w Jej intencji, gdzie stoi do dziś na piętrze.
Mariannę wspominam słodko – To były lata malinowe, pełne przygód i spotkań nie tylko we Wrocławiu, można powiedzieć metaforycznie czas pełen emocji i wyjazdów… Jak sięgam daleko wstecz, to wspominanie o kobiecie, która dzieliła rok na pół, przebywając od wiosny w swoim Bełczącu – do późnego lata, gdzie pracowała do jesieni u brata na roli, a później egzystowała w środowisku wrocławskim. Te Jej przemieszczanie dawało jej taki pokarm do pisania, mnie mogło bawić – Ponieważ tam w jej rodzinnej wsi Bełcząc bywałem także – Tak kiedy patrzę wstecz jak przez mgłę, bo wiele się wtedy działo tam u niej i tutaj we Wrocławiu – właśnie ta pamięć dziś może tłumić pewne rzeczy… twórcze, ale i nieco łzawić, może nawet zaskakiwać… Były spotkania w środowisku, przeplatane naszymi kontaktami prywatnymi, czasem bardzo osobiste spotkania na wezwanie telefoniczne, u niej w domu na ul. Ścinawskiej lub na wsi w Bełczącu na Podlasiu, gdzie na Jej zaproszenie, zdarzyło się nam, z moją Grażką, co jakiś czas bywać…
Marianna uwielbiała Grażkę i takie babskie pogaduchy z nią o kwiatach o ziołach leczniczych, o wiejskim jedzeniu, o grzybkach, etc. W Jej wsi bywaliśmy np. na zbieraniu ziemniaków i ich kopcowaniu jesieniami, czasem zajeżdżaliśmy i w lecie celowo przejazdem z Warszawy (zatrudnieni na kontrakcie w Canal +) – We Wrocławiu spotykałem się z Marianną Bocian z przyjemnością wspomnę, tamten czas lata do 80-go – był czasem nadziei. Proszę wybaczyć, ale przy wspomnieniach jedynie te najważniejsze fakty się pamięta i to długo – Pamiętamy czas, który nas wyminął zawieruchą i wrzawą stanu wojennego – chwile serdeczne, choć chaotycznie, jednak tkwią w nas bardzo głęboko. Nagłe spotkania i dyskusje… Zatem przez umysł przemierzają takie fazy, wybuchające groźbami z zewnątrz… To zaciskało naszą przyjaźń opartą na zaufaniu i nadziei, kiedy opowiedziała ze łzami w oczach, jak przyszła po nią esbecja.
Popiersie poetki ufundowane Sympozium z wyrzeźbioną przeze mnie twarzą poetki
Co się tyczyportretu rzeźbionego poetki. Powstało ono na impulsie zapisu pamięci poetki, gdyż od dawna nikt taki na tej ziemi się nie urodził, to poetka z dużym 20 książkowym dorobkiem, to portret na którym widać zuchwałą uprawę słowa, pracę oraz wielki stosunek do natury, sacrum i patriotyzm. Jestem pewien, że udało mi się włożyć w ten portret serce i Jej charakter. Jest tu ukazany klimat życia i pochodzenie… Właśnie mija w tym roku 18 lat od Jej nagłego odejścia w kwietniu 2003r. Oczywiście, poetka przeszła już dawno swoje katharsis, (jak każdy z odchodzących twórców) wiele napisano o Niej i wydano kilka książek oraz zaległe projekty, przy pomocy merytorycznej Jej przyjaciela profesora Stefana Bednarka z U Wr. Ogłoszono tym samym to czego nie zdążyła sama wydać. Marianna Bocian jest uznaną poetką mieszczącą się w Koronie Poetów „Nowej Fali” (68’), Jak sie okazało jest jedną z 10-ciu czołowych postaci tego nurtu, który wówczas sprzeciwił się „wybrykom i językowi” ówczesnej władzy komunistów… trwały wtedy jak wiemy „Idy Marcowe” pośród młodzieży na Uniwersytetach polskich.
Otóż, ja po prostu przyznam się dziś, nie zdawałem sobie sprawy, chociaż wiedziałem, zajmując się także krytyką artystyczną, że jest Marianna Bocian bardzo ważnym twórczynią i że pisze o rzeczach powszechnych inaczej, z uwzględnieniem wartości patriotycznych czyli bardziej zaangażowanie, że jest stale obecne w jej „twórstwie” jak mawiała, także sacrum. Poetka widzi trud i pracę ludzi w swej wsi, mówi i zauważa to czego inni poeci nie dostrzegali, lub nie chcieli – Ona pisała całą sobą, czasem stawiała słowa przeciw słowom, nastarczając czytelnikowi pewnego kłopotu myślowego. Nie zapominała nigdy o naturze, gdzie homo sapiens odgrywa ważną rolę, napomykała podskórnie o patriotyzmie do miejsca urodzenia… Przez to pozostaje dziś poetką odważna i niezwykłą…
Ale adrem! – Było to piątego kwietnia 2003 roku – Jest spokojny wieczór: dzwoni telefon na moim biurku – podnoszę – w słuchawce złamany męski głos: – ” Dobry wieczór – ale chyba raczej niedobry – czy to pan Zbyszek? – to pan pisał wstęp do książki „Przebudzeni do życia” Marianny Bocian? – (dysząc chwilami z takim niedomówieniem) – Tak, tak! – to ja pisałem na Jej wyraźne życzenie i za Jej pozwoleniem, i u niej tekst adiustowałem – odpowiadam – „Z tej strony Tadeusz Sławecki – oznajmiam panu, że nasza Maniuśka nie żyje… odeszła wczoraj w Szpitalu w Radzyniu Podlaskim…” – Ja wiedziałem, że Tadeusz Sławecki jest spowinowacony z Rodziną Bocianów, poczuł się w obowiązku, powiadamiać wszystkich przyjaciół poetki, i tych z okolic woj. wrocławskiego, o fakcie – Zaniemówiłem – chwilę milczymy, a za chwilę głos dalej: ” … odeszła wcześnie wczoraj rano… Pogotowie wzięło ją prosto z pola poprzedniego wieczora…i nic z Nią nie robili – Ja tylko domyślam się – zobaczyli kobietę z pola po roboczemu z brudnymi nogami i rękami i w takim odzieniu… zamiast od razu wziąć ją na stół operacyjny? – no to położyli w korytarzu w szpitalu – dalej już nic nie wiem – To się stało tak nagle… po prostu nie doczekała poranka…” – kontynuował „…no i co ja teraz powiem tu w Bełczącu ludziom? – a oni Ją tak bardzo uwielbiali…”
Znieruchomiały usiadłem z dreszczem na plecach … łapałem głęboki oddech … Zdałem sobie sprawę co się stało… Wiadomość tym bardziej bolesna, bo zabiera się w tę bezsensowną wędrówkę KTOŚ dla mnie bardzo Bliski – Marianna! – A taką mi była, pełna witalności i nadziei, często entuzjastyczna i pełna sensu życia… wybuchająca śmiechem, czasem buńczuczną złością, innym razem uśmiechnięta do całego świata, nigdy nie okazała bezsiły, zawsze bił z Niej jakiś gest podszyty błyskiem ócz…
Zatem nie potrafię po tych latach malinowych wysnuć z mego wspomnienia jakiejś chronologii – będę zatem podążał śladami, które przeplatają drogę Wrocław – Czemierniki – Bełcząc… Jakie miejsca nas łączyły? : Jej mieszkanie, Kawiarnia Artystyczna „Kalambur”, Klubokawiarnia Związków Twórczych na piętrze na Rynku wrocławskim, nasze mieszkanie na Sępolnie, Galeria BWA na Wita Stwosza… A przecież kilka dni przed tą nagłą wiadomością od Tadeusza zadzwoniłem do Bełcząca na telefon stacjonarny brata Jana – rozmawiałem z Marianną, ponieważ w połowie marca (2003) Wydawca ATUT- u Witold Podedworny prosił mnie o to, żebym skontaktował się z autorką celem wyrażenia zgody, czy on może, jako wydawca, podać książkę tyczącą się cząsteczkowego rozbioru „Traktatu teologicznego” Czesława Miłosza na Konkurs „ciekawych” wydawnictw?. Treścią jest tu „rozmowa artystyczna” Marianny z zaprzyjaźnioną poetką Joanną Salamon z Krakowa – (to książka – żółta miękka okładka, format A-5, 200 s. 1998 r.) – Otóż ja to wydanie inicjowałem wraz z Marianną, odwiedzając wydawcę z ATUT-u, jeszcze poprzedniej jesieni, (gdyż Ona go nie znała). Jeszcze teraz słyszę Jej głos w słuchawce: „Tak, oczywiście Zbyszku – tak! – Przekaż, że oczywiście jak najbardziej zgadzam się, pozdrawiaj bardzo mocno ode mnie pana Witolda” – Marianno – a kiedy wracasz? – co teraz robisz, jak się czujesz? – spytałem; „Wracam 7-go kwietnia i zaraz będę u Was, jestem zdrowa! – ale co tam słychać wokół o mej książce, o „Traktacie” Miłoszowym ? – pewnie burczą – co? – jakie są echa? – mów! … niech no tylko On się odezwie!… to ja mu wyczytam – Marianno! – opowiem Ci jak będziesz u nas w domu na łazankach” – No to do zobaczenia – Odłożyła słuchawkę.
Bardzo słodko wspomniałem ów fakt? – nie wiem, nie wiem do dziś dlaczego chciała „dołożyć” Miłoszowi za Jego pewne niesubordynacje(?) w „Traktacie teologicznym” – chciała koniecznie, żeby zareagował osobiście, mawiała; jakoś się nie rozliczył z kwestii ambicjonalnych użytych, w „Traktacie teologicznym” nie wyjaśnił: pochodzenie, wiary, dlaczego twierdzi, że chrześcijaństwa Litwinów uczyli Krzyżacy i Polacy?… A mam jeszcze innych kilka smacznych pytań…„ – Z tego co mi wiadomo Miłosz dostał był tę książkę -1999 – mówiła po czasie, i że o to sama już zadbała. Natomiast po powrocie odwiedzała nasz dom na obiadach i pogaduchach o czym zawsze uprzedzała telefonicznie. A w ostatnich latach życia, właśnie wtedy, gdy powstała ta książka, w chwilach tych schorowanych, kontaktowaliśmy się dość często, kiedy tylko serca wzywały… Grażka zapraszała na pierogi, łazanki, czy kluski z serem… lubiła bardzo domowe swojskie jedzenie… i nasz klimat ogródkowy z drzewami owocowymi z kamiennym stołem. Ale przywołam czas wcześniejszy; kiedy pojechaliśmy (1998) z Grażką na kontrakt do Warszawy (w Canał +) dzwoniliśmy do siebie dość regularnie i pisaliśmy do siebie listy. Pisała do mnie, o dziwo, długie listy z przeróżnymi wiadomościami, które zachowałem (czasem zapominała o dacie i podpisie) – właściwie był to jeden długi list jak rzeka, dzielony na raty – zapisywałem zaraz datę i Jej inicjały, gdy zapominała wkładając do teczki… w wyczekiwaniu na następny odpis … A po naszym powrocie w 2002 roku, nic się nie zmieniło z odwiedzinami – przybywała często do nas, czasem z kwiatami – mówiłem: Marianna czego ty kupujesz kwiaty?!, przecież u ciebie, słaby socjal! – „a ja narwałam na klombie, tu nie daleko za zakrętem…” – śmialiśmy się razem z Nią w głos. Czasem przybywała z maleńkim słoiczkiem Aloesu, albo słoiczkiem grzybków, przywiezionych z Bełcząca. Po prostu miała w sobie takie bardzo przyjacielskie gesty i odruchy… A u nas lubiła siedzieć także w kuchni, zwłaszcza zimami, wypalała przez klika godzin paczkę MOCNE, i odprowadzałem ją do tramwaju linii 10 lub 12, szliśmy zadowoleni obok stawku na naszym Sępolnie. Pamiętam, po każdej wizycie kilka dni było dobrze czuć Mariannę. A przez lata poznawałem Jej klimaty i twórcze imaginacje oraz Jej przyjazny stosunek do ludzi – tępiła udawaczy, ale Jej charakter był niezmienny, nie była zgorzkniała… Czasem bywało, że gdzieś pisałem o Niej, podawałem wiersze, np. do PAL- u akademickiego (Kwartalnik Artystyczny) wydawany swego czasu przy Uniwersytecie Toruńskim, ale bywało także, że coś Jej proponowałem gdzieindziej do druku, gdzie współpracowałem… to ją cieszyło i podnosiło na duchu.
Natomiast, warto zawrócić do Kawiarni artystyczno – literackiej studenckiej KALAMBUR przy Uniwersytecie we Wrocławiu w latach przed 80-tych, przybywali tu różni poeci z Polski i wrocławscy, bywali pozamiejscowi, zapraszani, gromadzili się w boksach – Przytulani przez współgospodarzy Państwa Litwińców. Ale czuło się ogólnie, na zewnątrz, że coś wisi w powietrzu – cicho sepleniono, że zostanie wprowadzony stan wojenny – no i rzeczywiście wtedy niedługo cieszyliśmy się z sobą jawną „Solidarnością” – Zebrały się nad nami ”czarne chmury”, a donosili o tym „niektórzy”, ci umocowani bliżej esbecji(?), i to oni szeptali, że będzie zawierucha… Ale to nie przeszkodziło, żeby się nie spotykać razem w tym przeuroczym miejscu. Marianna była zawsze obecna zwłaszcza na wieczorach autorów – Odbywały się tu różne cykle Literackie Spotkań i Konkursów, a później tzw. „Gość z Polski” z poetami opozycyjnymi. Konkurs O kropkę nad „i”, inne spotkania w tym senso – stricte z poezją autorską… Tam też, na zaproszenie Haliny Litwiniec regularnie bywałem. Marianna, w każdej dyskusji, po prezentacji poetyckiej, choćby po jednym wierszu, zabierała pierwsza głos – Wnikliwie wchodząc w dyskurs ze swoją wiedzą filozoficzną i historyczną w image danego poety… testowała autora, „dobierając się do jego skóry… „Nie byłabym Marianną Bocian, gdybym teraz nie zabrała głosu…”.
Później, w „stanie wojennym” wiele spotkań odbywało się nielegalnie, a co gorsze przedłużały się do późna, poza godzinę policyjną. Pamiętam Jak Olek Rosenfeld czytał przetłumaczone przez siebie wiersze Achmatowej, stojąc na środkowym stoliku kawiarnianym, głośno deklamując Achmatowej teksty opozycyjne… Tym bardziej, chcąc zaistnieć, bo właśnie wrócił na stałe do Polski z Izraela „Olek przestań, bo zaraz tu wejdą i nas spałują…” – powtarzała wiele razy, podniesionym głosem, zaniepokojona Halina. Po prezentacji, głos zabierali stali „luminarze” literaccy i krytycy oraz poeci. Czasem siedzieliśmy razem w boksie: Marek Garbala, Robert Gawłowski, Boguś Michnik, Jan Stolarczyk, Bogusław Litwiniec, Józek Łoziński, Kasia Suchcicka, Piotr Cielesz, czasem Wojtek Strugała, bywając gościnnie, Staszek Stabro gościnnie, ale przede wszystkim Marianna, zawsze tropiła, jak to nazywała, „niegodziwości” poetów i pseudo poetów. A była z charakteru nieustępliwa, bezkompromisowa, ganiła wszelki fałsz i pozerstwo : „co ty kolego pierdaczysz? – o czym właściwie to jest?! – Te urocze, ciekawe, spotkania, z głosem Marianny czasem straszyły innym razem bawiły. … Kiedyś Marianna wyartykułowała takie zdanie: „Pamiętajcie – ja to wiem i powiem wam głośno! – uważajcie, bo kto zrywa kwiat, niepokoi gwiazdę, uważajcie co piszecie, zobaczcie co robią niegodziwi brulionowcy…Kto drwi znatury, bluźni z jej boskich duchowych praw, ponosi wielką odpowiedzialność…
Po takich przeciągniętych spotkaniach – wieczorach niejednokrotnie wracaliśmy z Marianną w „stanie wojennym”, godziną policyjną, pustymi ulicami, a oczy i uszy chodziły nam dookoła głowy… Okazało się, że jakoś możemy się uliczkami przemykać… Ja pisywałem wówczas do tzw. „bibuł” pod pseudonimem, później w „Co tydzień” w Regionie, uczestniczyłem w dwóch Almanachach, które wydał Region Solidarności – Natomiast Ją ciągała esbecja i łazili za Nią „stupajki” (tak ich wtedy nazywałem) – Mówiła też na nich „stalinowcy” – Czy to prawda – pytałem przekornie, że wzywana jesteś na przesłuchania – tak! – raz ją zabrali z domu – Ale nie ulegała żadnym propozycjom, nie dała się zastraszyć ich groźbom. Nie poddawała się „stojącym kołnierzom” i innym „łapsom”. Zarzuciła, że w celi brud i syf… Zresztą pod moim domem też czasem stali.
– Miała do nich wrodzony żal – Nota bene – kiedyś wspomniała o swoim domu rodzinnym:
„…Oni, aparatczycy stalinowscy, naprzykrzali się mojej rodzinie w Bełczącu, zwłaszcza ojcu, a on się im nie dawał, grozili nam jak przybywali po „obowiązkowe kradzieże” oficjalnie – wiesz! –zapoczątkowali okupację sowiecką, i powiem, że byli bardziej okrutni niż hitlerowcy, dom nasz stał pod lasem – łatwy cel. Wypytywali… kto tu bywa oprócz nich, pytali z przytupem… podajcie jedynie adresy! – I kto gdzie, miejsca, itp. rzeczy, bo… spalimy dom… Moja RODZINA cała – doznała bardzo wielu upokorzeń – To wszystko, jako podrostek, słyszałam, widziałam i pamiętać będę do końca te wrzawy! – Ci stalinowcy wiele razy przybywali po „obowiązkowe dostawy”, czasem brali ostatniego wieprzka, brali bez pardonu zboże… ziemniaki… A pod koniec wojny przychodzili „Leśni” z AK – inni całkiem ludzie, a czasem i ci z AL wypytując o Akowców też podle strasząc… „
Otóż Marianna wpisywała te doświadczenie i metaforyzowała o tym złym podłym czasie w swej poezji, ale przede wszystkim poszukiwała swej prawdziwej tożsamości w literaturze i w sztuce, lubiła malarstwo i rzeźbę, była prawdziwym koneserem Sztuki.
Nie wiem dlaczego – ale wciąż wracam do spotkań w moim domu, chyba dlatego, że tutaj bardziej się Marianna otwierała wewnętrznie, i ja – dużo mówiła o własnym domu i Rodzinnym życiu… My z Grażką poznaliśmy całe Jej rodzeństwo w Bełczącu, gdyż przyjeżdżali do brata Jana. Wciąż widzę Ją z lufką w ustach jak krząta się po podwórku swego domu, gdy o nim wspomina… Przed domem naszym siedzieliśmy do późna i nie mogło się też obejść bez komentarza o Jej „uprawie” literatury, jak to nazywała, mówiąc o zasadności twórczej, dlaczego taką a nie inne moje „twórstwo”, jak mówiła, dlaczego stosuje takie a nie inne frazy, jakby tłumacząc czas. Ale to po przez nasz dom ogród, kamienny stół, poznawaliśmy się jeszcze bardziej.
Dlatego pokuszę się o taki szerszy zarys o jej poezji, podszytej przecież egzystencją poetki – gdyż trochę byłem, choć nie jedynym, jej spowiednikiem twórczym i naprawdę zaufanym wieloletnim przyjacielem, który m. innymi przeszedł z Nią przez ciężkie stany chorobowe i niedogodności twórcze, doznawane ze środowiska oraz ciężkie chwile wcześniej stanu wojennego – co pogrążyło Ją duchowo, nie okazywała tego, że jest mocno chora.… Jako osoba intelektu przede wszystkim dużo chłonęła z klasyki cennych i szanowanych wg Niej poetów oraz bliskich osób czynnych twórczo… Pisywała do NOWATORA. Najbardziej zawsze przy każdej okazji wspominała Tymoteusza Karpowicza, On był dla niej wzorem niedoścignionym, mawiała: – „…u Niego wiele się nauczyłam z tego, czym jest kompozycja utworu i tomu poetyckiego. Karpowicz uzmysławiał, że poetą jest tylko ten, kto tworzy swoją własną poetykę. Ja nie byłam od początku poetką lingwistyczną, czyli taką od poprawnego języka utrwalonego w literaturze polskiej. Natomiast czasem miałam kłopoty z kompozycją. To fakt, a to całkiem inna bajka…”
– Kiedyś Marianna dzwoni do mnie do Warszawy: „ … Zbyszek katastrofa! – przegapiliśmy, bo ja też jedną ważną dla nas rzecz – wiesz przecież, że był Karpowicz we Wrocławiu? – wiem! – Mogłeś zrobić z nim porządną super „rozmowę artystyczną” do swej książki – widzisz, kur…a mać – to umknęło już bezpowrotnie! – A znam Go dobrze – i być może ułatwiłabym ci to spotkanie…”
– Wspomnę – „robiłem” wtedy książkę (rok 2002) MIĘDZY LOGOS A MYTHOS – „56 rozmów artystycznych” , z wieloma Koryfeuszami Sztuki Polskiej – (książka II tomy „rozmów” powstawała nie zza biurka, lecz w terenie i podróżach, ze słowem wstępnym prof. Stefana Bednarka) – Wtedy Marianna iście miała rację – to była ostatnia wizyta w Polsce niepowetowanego znawcy i twórcy literatury, wielkiego formatu Tymoteusza Karpowicza – Ona Go bardzo znała – On ją drukował w ODRZE, jak był naczelnym, bardzo uwielbiała z nim rozmawiać o rzeczach wg Niej „bliskich i koniecznych” – jak z nikim…. Można się domyślić, czytając Jej poezje – że czerpała zarówno z twórczości Karpowicza, jak i kilku poetów poznawała także wiedzę o tzw. „poezji konkretnej” u Staszka Dróżdza, a także czerpała z Andrzeja Partuma, Krzysztofa Bednarskiego (dygresja – powiedziała mi kiedyś u siebie w domu, pokazując na obraz, który wisiał nad jej spaniem, że kiedyś była w nim zakochana), czytała Mariana Grześczaka, innych pochodnych. Posługiwała się w takim duchu konceptualistów, budując utwór używała tzw. konkretyzmów, czasem synonimów, czasem innych skrótów myślowych, czasem były to „słowa wytrychy”(?) uprawiała metaworyzm, brała jakby z abstrakcyjnych lub autonomicznych znaków, uważała że jest właśnie czas na to, żeby użyć tych rzeczy, ale zawsze trzeba to robić UWAGA! w duchu lingwistów, jak dodawała, czyniąc taki czytelny choć abstrakcyjny system, choć czasem czyniła to z takim odniesieniem nieufności do tego co się dzieje, i jest niepotrzebnie nadużywane i wyoblane… Walczyła przeciwko językowi ohydnie zapisanemu mówiąc o „spotwarzaniu” mowy i sensu w poezji – To Jej słowo, walczyła o to, żeby nie używać takich czy innych słów, przy sporządzaniu tekstów krytycznych, które to słowa bywają czasem narzędziem bardzo różnych manipulacji, (takich jak teksty ówczesnych „brulionowców”) – Tępiła czasopismo „Brulion” – Ważne dla niej było „Jak istnieje język?”, co określa głębiej i jaśniej, czasem bardziej konkretniej, patrzyła także na ukryte sacrum…
Otóż jak wiadomo koncepcja ta potwierdza się na poziomie strukturalnym konkretnych prac Bocian. Wystarczy sięgnąć do Jej „twórstwa” – Kiedyś wyartykułowała taką prostą kwestię: „ Każdy człek literacko kraje, jak mu ducha i wiedzy staje… Pisanie i rozmawianie o poezji, wartościowanie jej jest zdradliwe, wielokroć, gdy czynią to przeróżni konktatorzy, i inni impertynenci nie znający estetyki, historii nawet samej polskiej kultury, filozofii. Jan Tomkowski ma dobrze opanowane, nie tylko dzieje literackiej mistyki europejskiej, ale i współczesne pisarstwo”, które dopiero powstaje…”
– Zanotowałem to i użyłem tej wypowiedzi, zapraszając właśnie Mariannę do swej książki „rozmów artystycznych” (pierwszy tom), dotowanej w 2005 roku przez „Samorząd” Wrocławia pt. „Między logos a mythos”. Tutaj w swej „rozmowie artystycznej” (nie wywiadzie) Marianna zawiera całe Credo swejtwórczości. (warto sięgnąć do tej rozmowy autoryzowanej) – Marianna uprawiała poezję afirmacji życia, poezję często stricte „zaangażowaną”(?) i bywało, że podświadomie bywając w treści historycznej i danej wartości czasowej, dlatego Jej poezję trudno było klasyfikować, omawiać krytycznie, ale były to teksty szczere i zawsze na serio, zawsze przeciwko tym „spotwarzaczom publicznym”, jak ich zwała – przeciw nękaniu Świętości Ducha, i głównie przeciw mowie wszelkich przemówień komunistów, którzy spaczali język swoimi niegramatycznymi ex-wywodami, była przeciwna językowi gazetowemu… Innym razem – mówiła:
„ … Jeżeli dalej tak pójdzie, to może przy tak już przestrojonym genetycznie środowisku, łańcuchu pokarmowym, dojść do zdziesiątkowania się ludzkości, co miało już miejsce w historii. Już teraz wyraźnie widać, że nastąpił odchył i samowolka od ukonstytuowanego przed milionami lat (kto zna te Kalendarze Kosmosu? – mało kto!) linię toru ewolucji, życia Ziem? – We wszystkich zapisach starożytnych „życie” i „świat” to dwa różne pojęcia. Świat oznaczał pewną fazę kulturowo – cywilizacyjną. W żadnych ogłoszonych przekazach nie ma owej „zagłady życia” – Chrystus, jako Jeden z pierwszych filozofów, nigdy nie mówił o końcu życia, lecz tylko świata, mówił i mówi o jakiejś osobliwej, niejasnej, wstrząsającej przemianie. Niektórzy astrofizycy twierdzą, że ów koniec świata to tzw. przebiegunowanie Ziemi
– Ja znów wynotowałem to z Jej oficjalnej wypowiedzi z mej książce – z mojej z Nią „rozmowy” pomieszczonej w w/w wydaniu, a później pisząc o Jej tomiku poetyckim „Z Czasu Jedni”, ozdobionym na okładkach Jej poezją konkretną, który mi wręczyła kiedyś na ulicy i zaprosiła na kawę do Związków Twórczych w Rynku. Tam pokazała mi notorycznego „esbeka”, który brylował zawsze w tym Klubie – kawiarni…
Nie wiem kiedy to nastąpiło – po prostu, w jakimś niewiadomym czasie, bardzo zachwyciłem się Jej „uprawą” dodatkową, jak nazywała „poezję konkretną”, którą wystawiała czasem u boku Dróżdża – wybitnego artysty z Wrocławia. Bardzo przeżyła Jego odejście. Jak wiadomo odwiedzała Go często, i jak mi kiedyś oznajmiła, chętnie pojmowała Jego cenne uwagi. Marianna znała wielu ludzi intelektualistów: lekarzy i artystów malarzy, znała twórców tzw. innej maści, jak rzeźbiarze, przyjaźniła się z wieloma czynnymi ludźmi Sztuk, ale jednak głównie – myślę, z malarzami: Jerzy Kapłański, Marek Ostaszewski, Krezbi, Krzysztof Bednarski, Andrzej Dudek -Durer, Michał Fostowicz, Tadeusz Teller (architekt) , i jeszcze kilku innych artystów…
– Otóż, dziś dosładzam te moje wspomnienia – cicho myślę – głównie o tym „żywym” kontakcie – o więzi, która jakby „spadła z nieba jak ikona” (jak mawiał zawsze o ikonie klasyk Jerzy Nowosielski) nastąpiła sama! – Dlatego zwierzaliśmy się sobie z bardzo wielu spraw, nawet podtrzymywaliśmy się razem w takim duchu opozycyjnym, w takiej nieokreślonej gotowości?… ale nie były to nigdy jakieś insynuacje lub plotki.
Wobec Marianny Bocian należało być szczerym i naturalnym. A dodam, że doniesiono mi kiedyś – bo ludzie lubią donosić – po jakimś czasie naszego poznania, że wypytywała w środowisku o moje pochodzenie: – kim jestem naprawdę? – bo taka z natury Ona była!, dobierała sobie przyjaciół(?). Pytała czy jestem Żydem?… a może Grekiem? – a może jeszcze Kimś innym? – w jakiej rodzinie rodzony? – I ja wiedziałem o tym, ale przemilczałem, rozumiałem dlaczego – to jest naturalne!. Ona wyczuwała każdy fałsz na odległość, trzeba było mieć „jakąś” wiedzę i pojęcie np.: z literatury, historii sztuki, malarstwa, konserwacji, a przede wszystkim mieć autonomiczny sposób na własną sztukę i traktować tę sztukę serio… wpisywać ją w życie, a nie udawać kogoś.
Pozwolę sobie jeszcze raz na temat Jej poezji krytcznie powiedzieć, że: jest to poezja na tyle oryginalna- jak wskazałem, że trudno jakimiś klasycznymi metodami ją rozeznawać, a co dopiero klasyfikować… Poetka zbyt poważnie i namiętnie traktowała SŁOWO. Natomiast pochodzenie homo – sapiens, czasem ukryte, u Niej odgrywało sens patriotyzmu w takim eposie norwidowym. To było Jej najbliższe, wraz z naturą rodną, jak mawiała. Przyznała mi się, że nie lubiła powiedzenia „Norwid w spódnicy” – śmiała się z tego. Ale mogła być też dumna. Marianna silno przywiązana do Ziemi – Matki – Ojca i Nieba, wartości jakich nie wolno, jak mówiła tłamsić i „spotwarzać”– To się widziało naocznie – Byłem takim „świadkiem naocznym”; np. w Bełczącu – podczas pracy na roli i przy obejściu, Jej bose „brudne” nogi, szorstkie stopy, spękane zaczerniałe dłonie i paznokcie od pracy i łupienia orzechów… odpoczywały dopiero późną jesienią we Wrocławiu. Jak przyjeżdżała z Podlasie długo spała, przebudzała się, jak na Jawie, po to żeby łupać ręcznie chleb, który kładła obok i znów usypiała – nie mogła przyzwyczaić się do wody chemii wrocławskiej, a po kilku dniach potem wyruszała do ludzi…
Nota bene
– Siedzimy razem kiedyś na progu Jej domu rodzinnego, a Ona nagle mówi do mnie; „Wiesz Pędzelku – ja muszę pomagać bratu w polu i wokół obejścia, bo gdy ja studiowałam, oni ciężko pracowali na gospodarstwie, i na tej ojcowiźnie, tu w Bełczącu… tyrali na moje studia… Jestem im bardzo wdzięczna i bardzo wiele winna – po prostu ja mam taki niepisany dług wdzięczności… Oni mnie wywianowali do lepszego życia, przysięgłam sobie spłacać to całe ich poświęcenie ile się da!…”
Przed domem Bocianów z Marianną na tle grafitti które namalowalem.
Lato 2000 r.
Marianna Bocian z bratem Janem i Mamą w Bełczącu i pies „Koleś”
A to jest piękne Jej wspomnienie malinowe było to pod jesień 1989 r., Wybieraliśmy się z Bełcząca do Białegostoku autem moim na „Jesień Poetycką”, do Biblioteki Publicznej, gdzie dyrektorował wtedy poeta organizator Jan Leończuk – mieliśmy zabrać się z Marianną razem. Ale, ale! – wcale nie poszło tak łatwo, bo najpierw „musieliśmy” zrobić robotę – A mianowicie wyzbierać w następny dzień ziemniaki, Ja kopcowałem je z Marianną – tzn. okrywaliśmy je słomą pokrywając stopniowo warstwą ziemi, na grubość szpadla, przez pół dnia. Wczesnym rankiem nastąpił wyjazd do Białegostoku.
Jeszcze w tym samym dniu po pracy, przed wieczorem, Grażka zrobiła swoim aparatem fotografię na progu domu rodzinnego, Marianna poprosiła mamę Bocian do foto – z lewej stoją: brat Jan, po środku mama Marianny i Ona poetka – (widać tu dobrze jak chodziła ubrana przy obejściu w polu), no i wtedy samoczynnie pod nogami położył się wierny pies „Koleś”. Później brat Jan wypuścił na podwórko swoje dwa konie i źrebię, biegały jak szalone, a podwórko trzęsło się jak galareta. Popijaliśmy czasem przy takiej okazji swojskie wino Jana – nazwałem wino „JANOWE”.
Ponieważ Marianna bezpośrednio mieszkała pod lasem, zbierała grzyby i suszyła na blacie kuchennym, (piec palił się non – stop), później odstawiane one były do skupu, z tego także utrzymywała się. Jakaś część zbioru przeznaczana była do słoików… Marianna była szczerą, jasno patrzącą na życie, osobą mieszkającą bezpośrednio z naturą związana… Była ważnym elementem tej natury, ważnym w tym znaczeniu, że mogła mówić: „… Człowiek, z naturą i duchowością boską z rodziną jest taką JEDNIĄ zharmonizowaną z całym kosmosem,i znówdodawała: „Kto zrywa kwiat niepokoi gwiazdę… Człowiek choćby go kto rozkawałkował – scali się – jest i będzie czynnikiem najważniejszym w przyrodzie kosmosu i Duchu…” – nie wolno nadwyrężać tych sił…
Kontynuując innym razem:
„…jakimś bytowaniem jesteśmy bardzo potrzebnym jedynym, dlatego nie wolno spotwarzać bytu, skoro już urodzeni, powołani, jesteśmy takimi trybikami zasłużonymi w całym wielkim i skomplikowanym bycie wszechświata, jest jeszcze jakieś porozumienie i tajemnica przed którą należy stanąć – to Jednia” …
Oznajmiała nawet, że taJEDNIA już nadchodzi, że już koniec bezczeszczenia…. skoro jesteśmy rozumni?, bo tylko sztuka jest w stanie ocalić świat. Sacrum jest przewodnikiem SZTUKI I KULTURY…” – Wszystkim powtarzała, że: „to Duch Święty, albo za Jego sprawą, wybierani są ludzie do wykonywania pewnych prac, do owych wyprostowań ścieżek. Spójrz Zbyszek wstecz, wiem, że potrafisz to dojrzeć…zastanów się i spójrz jeszcze raz, ale dobrze tylko patrz – czy tak nie jest?! – Wiem, że na takim, jakby normatywnym myśleniu, pisała i wydawała książki, wydała ponad 20 książek, multum esejów, w tym prace teksty do czasopisma naukowego „NOWATOR” – oraz szkice krytyczno-literackie, oparte na wielkiej wiedzy filozoficznej, były to: Słowniki i opowiadania, jak np. Przebudzeni do życia” – to opowieść o kulturalnej Bohemie wrocławskiej, gdzie za pomocą postaci zwierząt przedstawiała cały kram działań kulturowych Wrocławia i okolic.
Foto Marianny z lat studenckich
Opowiadała nam: na Wrocławski Uniwersytet, zapisałam się do wykładowcy dr Janusza Deglera – Dlaczego? – pytam – bo był wymagający i dokładny, a ja chciałam czegoś się nauczyć, a nie tylko zaliczać semestry…
Trzeba wiedzieć, że życie Marianny jako opozycjonistki zaczęło się już na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta! – Kiedyś ogoliła głowę na „O” – tak jak goliło się, w owym czasie komuny, wszelkich więźniów – Tak ogolona przyszła na zajęcia na uniwerek – później wezwana do rektora orzekła: „przecież ja żyję w obozie…” – Było z tego powodu wiele zamieszania, poruszenia, i nie lada kłopotów… Groziło jej usunięcie ze studiów, ale wtedy zdaje się dr Janusz Degler łagodził ten wyczyn… Później wydała tomik debiutancki wierszy pod pseudonimem Jan Bełczeński. Po debiucie były inne cenne publikacje, że wymienić należy: pt. „Poszukiwanie przyczyny” , „Wieża Babel Pospolita”, „Suplement”, „Narastanie”, „Monodram – Odejście Kaina” w 1973 r ; „Proste nieskończone”, 1977; „Na marginesie historii Marsjasza i Apolla”, „Odejście Kaina” 1979; „Actus hominus”, „Strzępy fotografii”, „Ograniczone z nieograniczonego”, „Odczucie i realność” 1983; „Przebudzeni do życia”, „Gnoma”, (Kłodzko 1986), „Spojenie”, „Stan stworzenia”, „Bliskie i konieczne” – i wiele innych do 2002 roku.
– Przytaczam te tytuły celowo, żeby się przyjrzeć samym tytułom wciągającym w treść – te tytuły mówią same za siebie… To było ważne u Marianny mówić uświadamiająco, bo jesteśmy „Z czasu Jedni” – to tytuł Jej poematu wydanego po „stanie wojennym” (1990) Natomiast w tomie „Bliskie i konieczne” pokazała, jak się mają „współcześni bogowie” – do dziś, do nas – do bytu człowieka rozumnego…
– Znów wspomnieć należy, że Marianna później zawsze narażała się wielu notablom, urzędasom i decydentom w Wydz. Kultury oraz w środowisku SPP, także redaktorom czasopismom, gdyż nie potrafiła znieść cmokierstwa, układzików w stylu komuszej roli w swoim – naszym środowisku… Jeżeli dostawała z tego tytułu jakieś kopniaki, mawiała: „Wiesz Zbyszku, zawsze są to kopniaki opatrznościowe…” – dodając: „Jestem samorealistną i bestialskim obserwatorem…”
– Ale jednocześnie była bardzo wrażliwa, wyczulona na czyjś krzywy los, tak jak na każdą krzywą twarz… Wiem dobrze, że tylko ona, idąc ulicą, podeszłaby do biedaka leżącego na krawężniku, żeby go podnieść. Z drugiej strony nie kłaniała się nihilistom sztuk wszelkich, zwłaszcza tym nowo sytuowanym postmodernistycznym.
W lutym 1994 roku przyszła na moją wystawę prac plastycznych w BWA przy ul. W. Stwosza, połączoną z „wieczorem poezji” – I o dziwo! – przyszła w sukience, lekko przytyła – a mało kiedy chodziła w sukienkach! – uśmiechnięta z puszką orzeszków w dłoniach, z kwiatkiem. Wiersze czytał wtedy mój przyjaciel aktor z Teatru Polskiego Andrzej Wojaczek – brat poety Rafała, wspaniale takim swoim oschłym głosem… radiowym – (zresztą był to aktor bardzo lubiany. Zagrał w ponad 90 rolach, kilku czołowych i głównych). Andrzej zwrócił wtedy uwagę na moje prawdziwe ułańskie oficerki, (mając je po ojcu moim Józefie założyłem, bo na dworze był mróz), przyszło trochę ludzi, m. innymi: Szumiejko z Zarządu NSZZ Solidarność, kiedy to zastępował Frasyniuka, Ewa Sonnenberg, Janusz Styczeń, inni poeci i artyści malarze, Janusz Grajewski zagrał na gitarze akustycznej, Andrzej Dudek – Durer, Kozieras i moja rodzina…) Natomiast w tym samym czasie na parterze w BWA była duża wystawa poezji konkretnej Staszka Dróżdża, przyszła TV z red. Elżbietą Sitek, po sfilmowaniu Dróżdza przyszła też do mnie na piętro na rozmowę z mikrofonem. Zrobili trochę ujęć. Byłem miło zaskoczony i zauroczony atmosferą i to, że jest Marianna, Ewa, Janusz, Andrzej i inni cenni artyści i poeci, mili zawsze dla mnie.
Pisząc – wspominając dziś po latach to słodkie wspomnienie jak lekko-duch, o naszej Mariannie Bocian, świeżo i odpowiedzialnie, bez jakichś ozdobników, muszę przyznać, że Marianna nie była poetką spełnioną, wciąż walczyła – bywała, zabierała głos, czasem prowokowała… Otóż po tylu latach bytowania, z tą zbrązowiałą Ikoną Podlasia, muszę wydukać, że jestem dumny, iż udało mi się spotkać na swej drodze artystycznej – Ikonę, która miała w sobie ten dar mądrości i ukrytą witalność – spotkałem Ikonę mimo wszystko ciepłą, dodającą otuchy, walcząca o nadzieję, wyrozumiałą i wyczuloną na zło i dobro, osobę umiejącą dotknąć spracowaną ręką gładkiego policzka, ale i umiejącą też dać matczynego klapsa, przepełnioną doświadczeniem, wiedzą i energią bardzo pozytywną i ochronną…
Była dla mnie takim pokarmem – pozwala mi dać prawo do nadziei. A gdy przyszła ta wiadomość z Radzynia – powiem szczerze, natchnął mnie jakiś mijający „zegarmistrz światła” – wziąłem do rąk Jej tomik poezji pt. „Z czasu Jedni” i zacząłem czytać wiersze na głos – tak jak mówi się ważną modlitwę – Nie wstydzę się tego, że poroniłem łzami. Jej poezjowanie to obraz wewnętrzny i zewnętrzny człowieka – to krzyżujące się właśnie różne jego życiowe metafizyki…
Zawsze mawiała, że najważniejsze sprawy dzieją się w kuchni. Dzwoniła do ludzi, odwiedzała ich, poszerzała krąg przyjaciół, nawet coraz częściej dzwoniła do mojej Grażki, pytając wprost: „Zbyszkowa? – co masz dzisiaj na obiad?” – Grażka; łazanki, a jutro pierogi!…” – o! ku..a mać…, już jadę do Was – pogadamy… pomówimy” – Lubiła być tam, gdzie dobrze się czuła, a toradosnetzw.„k…. mać”było dla nas jasne i nobilitujące, że jest szczęśliwa.
Uważam, że brakowało Jej takiego prawdziwego poparcia z zewnątrz, takiego sensu, który ją upewniałby i uosobowiałby… Trzeba wiedzieć, że też poważnie chorowała, o dziwo nie na płuca!, choć dużo paliła, ale na choroby kobiece i krążenie, leczyła się w miarę swoich środków… cieszyła się nawet, że wyszła z raka, ale to była nieprawda. Któregoś dnia mówi do mnie: „Patrz te gnoje zabrali mi dodatek pielęgnacyjny, czy myślą, że ja już jestem zdrowa?!” – ludożercy z ZUS-u. Ale jak patrzyłem na Nią – starzała się w oczach ze swoją lufką. Nawet w Bełczącu nie zjadła porządnego całego obiadu – po prostu chapała coś z kuchni, bo robota w polu, jakby wszystko było w biegu. Ale ja wierzę, że miała swego Dobrego Anioła, takiego TOBIASZA z obrazu Jacka Malczewskiego, który Ją przeprowadzał przez kładki, polem szerokim, otwartym, kładki ze skrzydeł, które powiodły Ją w Poświętne na niebieskie łąki.
– I już na koniec jeszcze jedno wspomnienie z działania w opozycji:
– Wracaliśmy oboje któregoś razu z Brzegu (1982 r.), gdzie jurorowaliśmy w Konkursie Poetyckim – ( ja i Marianna Bocian oraz Harry Duda z Opola), a po występie artystycznym Nikosa Chadzinikolau i Jego syna Aresa, (towarzyszącego ojcu) – muzyką przy fortepianie, znaleźliśmy się w domu dyr. Centrum Kultury Janusza Wójcika, częstowani winem na znak, że mamy hotel, a więc zgromadzeni z poetami w małym mieszkaniu zagadaliśmy się – zrobiło się późno, z hotelem nie wyszło, a tu było jak było, etc., więc na własną odpowiedzialność , po rozmowie z Marianną siadłem z takiego musu, do auta – było na pewno grubo po godzinie „O”. Jedziemy z Marianną na Wrocław… Zapaliła papierosa, cały czas paliła – jeden mocny kończy – drugi zaczyna, ja kasłam i dusze się – zbliżamy się do Siechnic podwrocławskich, wtem miga czerwone światełko lizaka, stoi barierka – MILICJA?! – cholera jasna! – mówię – zaglądam zza mgły, a to jacyś zomowcy!? – na czarno ubrani, zakuci po zęby w maskach i czarnych kaskach… Było tak, że po odwołaniu „stanu wojennego” jeszcze stały barierki przed miastami. Marianna do mnie: „ty nic nie mów – ja będę z nimi gadać – wiem jak… Puka z karabinem wycelowanymstupajka w szybę z mej strony – uchylam – nie wysiadać! –Marianna – Panowie! – ale kierowca nic nie pił! – na prawdę! – nic a nic! – Stupajka (tak ich nazywałem) zbliżył się do mego okienka auta z wycelowanym lufa w nas – proszę kluczyki! ( jakiś amerykańska broń dwulufowa)- otworzył bagażnik szukając czegoś, drugi stupajka trzymał nas na muszce, (scena niczym z filmu), z rękojeścią zakrzywioną jak duży pistolet, ale nie był to ruski kałach!:” – proszę siedzieć, nie wychodzić – siedzimy iczekamy – po chwili, po dokładnym przeszukaniu bagażnika, oddaje kluczyk – wypytuje:” „skąd to jedziemy, co robiliśmy w Brzegu, etc. … ale proszę jeszcze nie jechać – stać i czekać! – Trzymali nas ok. 20 minut – natomiast tendrugi chodził obok auta ze strzelbą wykierowaną na nas, a tamten odszedł i telefonował „si-bi”, no i po tym czasie komenda od nich: proszę jechać… – Odjechaliśmy kawałek – Marianna mówi: zatrzymaj się, podnosi bluzkę na piersiach, poklepuje się po brzuchu, ja patrzę – a tam gruby plik ulotek! – zamurowało mnie. Dobrze, że nie kazali nam wysiadać do kontroli osobistej, bo to wszystko by się posypało… To kolejna moja satysfakcja, choć tyle czasu już upłynęło, miło to właśnie o tym wspominać…
Później przy kolejnym naszym spotkaniu na mieście opowiadała kiedyś jak przyszli kolejny raz do domu – i mówi: ”…Trzymali mnie 48 godzin – nic nie powiedziałam, tylko ich zrugałam znów za nieporządki w celi, oświadczając, bo kiedy się zaprasza gości do siebie, musi być czysto… Ale wiesz kto tym razem pod…rdolił – tuwymienia nazwisko”. Z początku nie załapałem.
I jeszcze jedna ostatnia dygresja na pamięci teraz mi się nasuwa z pobytu w Warszawie – rok 2000 – Marianna dzwoni do mnie i mówi: – „Wiesz co ten znawca z Odry Ratajczak powypisywał o Jurku Kapłańskim – takie bzdety i głupoty!?, gdyż wówczas w Muzeum Ratusza wrocławskiegootwartodużą wystawę artysty malarza, naszego wspólnego przyjaciela Jerzego Kapłańskiego – wiem – mówię – A Ona dalej pt. „Wrocławianie 2000” – Jurka znasz dobrze i wiesz że maluje portrety super, po flamandzku – aż dziw , dobre! w stylu własnym – są na nich wszyscy notable Wrocławia, i artyści różnej maści, pisarze, wykładowcy, naukowcy, poeci, rzeźbiarze, etc. – no wiem! – powtarzam i co? – a ona podniesionym głosem: – ale nie wiesz co napisał ten „znawca”! – ten skur…n syn nasmarował, że Jerzy Kapłański nie umie malować! – I wiesz co jeszcze! – jakieś takie ble, ble ble, zapomniał chyba, że to malarz nieugięty przed nikim i przed postmodernizmem, który nie poddał się wtedy po studiach nowo-modernizmowi, to malarz kontynuator ruchu prorubensowskiego, już uznany dawno przez krytykę, i jedyny malarz w swoim rodzaju, umiejący operować światłem i cieniem, etc… miał tyle ważnych wystaw – idź zaraz do kiosku po ODRĘ! – kup i przeczytaj…„ – Poszedłem do kiosku kupić ODRĘ i rzeczywiście cholernie niedobrze zblazowano Jerzego, którego malarstwo znam latami, tak jak Mariannę. A tu rzeczywiście w „Odrze” wyzerowany?… Nie byłem także zadowolony, jak i Marianna, z tego paszkwilu. Jurek jeden z uczni prof. Kukli – to naturszczyk! – tak jak i Marianna.
Zauważała i widziała wtedy, krzywdę artystów w środowisku, potrafiła pożyczyć nawet swoje ostatnie pieniądze, byle tylko pomóc – Kończę i tak sobie myślę – Wspaniale! – że zaraz po Jej zejściu ukonstytuował się Komitet czuwający nad tą wyjątkową twórczością poetki „Nowej Fali” w osobie przyjaciół prof. Bednarka i innych, którzy mogli zadziałać na Jej twórczość – Dobrze, że te Osoby (pisze o nich dużymi literami) weszły do Komitetu znające Jej bardzo czynne skromne życie i cały dorobek literacki. To dobrze, że prof. Stefan Bednarek doprowadził do nadania imienia Marianny Bocian nowej Bibliotece na Nowym Dworze we Wrocławiu, że wziął w swoje ręce ten dorobek i uporządkował już w Jej mieszkanku. Tadeusz Sławecki (były minister szkolnictwa) wraz z profesorem wzięli sobie za honor i cel wydawać o Jej twórczości inne przygotowane wówczas książki. To dobrze, że Pamięć o Mariannie Bocian będzie pojemniejsza…
Do wspomnienia załączam wiersz poetki dedykowany dla Grażyny i Zbyszka Kresowatych, który jest kwintesencją naszej przyjaźni, za który dziękujemy Ci Marianno.
MARIANNA BOCIAN
Witaj i wspominaj mnie tylko w uśmiechu
artystom życia – Grażynie i Zbyszkowi Kresowatym
Jeżeli przez nasze życie płynie pieśń żałobna, co uczynić z faktem, że poezja przynosi w darze radość ludziom, myśl ocalającą przed rozpaczą?
Czy pieśń żałobna nie sławi miłości do życia, opłakując?
Czy łzy nad grobem nie pieczętują miłości pozagrobnej?
Czym byłoby przymierze żywych, gdyby nad grobami umiłowanych nie było łez, ani pieśni żałobnej? Czy za serdeczną pieśń matki:
„Uśnij mi uśnij, skarbie mój jedyny! W śnie jak drzewo rośnij” nie płacimy zwielokrotnionym bólem w ostatecznym rozłączeniu ciał?
Ta ciągła wierność życiu – przeszłe obecnym się staje; w rodzeniu śmiertelnego – nieśmiertelne odsłania oblicze.
Wtedy łza jest nauczycielem, przywracającym cichą pogodę.
Wpierwej trzeba było doznać męki sieroctwa w dzieciństwie, by móc po latach nad grobem ojca uśmiechnąć się radością otrzymanego życia, o co prosił przed przedwczesną śmiercią, ale wtedy było to niewykonalne. Trzeba było długich lat życia, by w przeżyciach pojąć, co skrywała ta prośba wyrosła z niepojętej miłości.
Nie zanikł w pamięci śmiech i słowa wyzbyte bólu: „Gdy Ojciec odchodzi jak słońce, jego dzieci są porankiem czasu nieba i ziemi” Jeśli znalazłam się znów w przedwczesnym potrzasku śmierci, dwakroć wiem, jak potrzebna jest wiara w światłość Ducha! przyjazne, międzyludzkie obcowanie.
Więc nic ponad to nie proszę – Witaj, żegnaj! Wspominajcie mnie tylko w uśmiechu! (1996 / 1998