Wielcy wodzowie sprzed wieków, którzy zjawili się na świecie w tajemniczych okolicznościach, dość szybko dokonali niezwykłych czynów. Ludy obwołali ich za życia bogami, a dzisiejsi twórcy sztuk wszelkich stawiają im pomniki w różnych formach. Ale także bywa, że uczeni w pismach już od dawna historycznych, a także i dzisiejszych, kwestionują ziemskie istnienie niektórych z nich. Nawet najbliższa nam sprawa narodzenia Jezusa bez fizycznego udziału mężczyzny dla wielu w naszym kraju stanowi mega zagadkę, choć od wieków do dziś lud – uczony ,a także najprostszy – stawia Mu pomniki w niezliczonych postaciach. O Nim nie będzie w tej rozprawce, by ustrzec się zarzutów godzenia w uczucia religijne milionów z nas. Będzie o trzech bogach, bohaterach, którzy mówią do widzów z ekranowych obrazów ludzkim językiem, nie obrażając niczyich uczuć religijnych. Będzie o niezwykle bogatych treściowo i atrakcyjnych formalnie filmach, zrealizowanych z rozmachem.
O zimnej wojnie
MOJŻESZ – reż. Roger Young, 1995. Realizacja: amerykańska, niemiecka, włoska
O tytułowym bohaterze filmu, jako o bogu, usłyszymy w akcji trochę później. Na wstępie ekranowego dzieła oglądamy w Egipcie bicie czołem przed „bogiem słońce”, kolejnym Faraonem. Klęka każdy, kto się urodził i żyje nad Nilem; bo i ta życiodajna rzeka jest boska. Izraelici, nie wiadomo ile wieków wcześniej, znaleźli się w Egipcie za sprawą Jakuba, wnuka Abrahama, syna Izaaka. Jakub, mówi legenda, to jedyny żywy człowiek, któremu ukazał się w ludzkiej postaci Bóg Jahwe. Bliskim tego przywileju był co prawda również potomek tych trzech – Józef. Jednak nawet ten młodzieniec, powołany przez kolejnego Faraona do godności ministra w swoim rządzie, nie doświadczył przywileju kontaktu twarzą w twarz z „jedynym, prawdziwym” Bogiem. Natomiast Mojżesz (Ben Kingsley), gdy dorośnie jako niewolnik w Egipcie, wie już o Nim bardzo dużo, a nawet jeszcze więcej. W tym czasie Izraelici dawno zapomnieli o epoce żydowskich ministrów na usługach rządców egipskich. Już dawno stali się ich niewolnikami.
Bohater filmu czuł to w swoim sercu i umyśle, bo, co prawda urodził się z matki Żydówki – niewolnicy, ale Bóg go wyróżnił już w trzecim miesiącu życia. „Nie pozwolił” utopić dzieciaka w Nilu, co zarządził Faraon w stosunku do wszystkich, niewolniczych chłopców żydowskich. Bóg „przekazał” go natomiast na wychowanie pod skrzydła Ptyry, córki Faraona, która przypadkowo usłyszała płacz dziecka dochodzący z zarośli wielkiej rzeki. Pływało ono w koszyku zapewne za sprawą tajemniczej matki, która chciała synka uchronić przed utopieniem. Gdy chłopiec rósł, wyróżniał się licznymi talentami, co w krótkich scenkach oglądamy na ekranie. Ale też, gdy dorósł, wyróżnił się przypadkowo ciężkim przestępstwem – uśmiercił Egipcjanina. W młodzieńczym, ale już umysłowo dojrzałym, hebrajskim sercu, zagrało przekleństwo niewoli.
Mojżesz, młodzieniec odrzucił dawany mu tytuł egipskiego księcia za sprawą księżnej (prawie matki) Ptyry. Dlatego za karę był ostracyjnie traktowany, co widzimy w kilku scenach – odrzucany przez wyznawców boga Ra, czyli poddanych Faraona. Słyszy natomiast ciche, by nie powiedzieć konspiracyjne, rozmowy niewolniczych współziomków, między innymi wykradających gospodarzom tej ziemi nawet pitną wodę , która jest pod tamtym, palącym słońcem niezwykle „deficytowym towarem” (WŁ). Tymczasem kilka tysięcy (dwanaście plemion izraelickich) niewolników, szemrze tajemniczo miedzy sobą. Narasta w nich wiara w „jedynego i wszechwładnego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Myślą o wyjściu z egipskiej niewoli. Największą siłę przewodnią poczuł w sobie Mojżesz. Dostał ją od Jahwe, który nazwał siebie: „Jestem, który Jestem”. Zanim niewolnicze wychodzenie z Egiptu doszło do skutku, moc boża, za wstawiennictwem Mojżesza, zesłała na „dom niewoli” dojmującą karę siedmiu plag, które reżyser Young atrakcyjnie opisuje. One właściwie „złamały” upór Faraona wobec pozbycia się niewolników ze swego królestwa. Tymczasem przywódca ich wyjścia przekonał do siebie „lud wybrany” bożymi cudami – gorejącym, a nie spalającym się, krzewie na pustyni oraz własną, pielgrzymią laską, która na zawołanie zamieniała się w węża.
Mojżesz się uwiarygodniał jako wysłannik Boga. Przede wszystkim tym, że rozdzielił wody Morza Czerwonego, by „zniewolony lud” mógł przejść suchą nogą na ląd Półwyspu Synaj. Tam stał się wolnym od Faraona. Nie ma w historii świata i niezliczonych religii drugiego, tak doniosłego znaku miłości Boga do ludzi. Nawet do dziś chrześcijanie przypominają Go za to codziennie w swoich pacierzach. Reżyser Yang nie zapomina o ekranowej, widowiskowej kompozycji kolejnych przejawów boskich mocy Mojżesza; na jego zawołanie tryska woda pitna z pustynnych skał, a z nieba spada manna jako chleb dla tysięcy wyzwolonych wędrowców. Oni z powodu wygłodzenia straszyli przywódcę ludojadztwem (kanibalistyczną rzezią). Dostali więc od Jahwe nawet ptasie mięso w postaci przepiórek. Te nadludzkie siły przywódca odkrywał w sobie, a niektóre wywoływała w nim Sefora, jego partnerka i żona. Dawała kobiece umacnianie mężczyzny w dobru, które czynił dla rodaków wędrujących po pustyni. Wędrowali tam – jak wiadomo – czterdzieści lat, by dojść do Kanaanu, Ziemi Obiecanej (Świętej). Mojżesz – mimo bożych sił w sobie, mimo tajemniczych spotkań z Nim na Górze Synaj – musiał wysłuchiwać i uśmierzać buntownicze narzekania zniecierpliwionego zmęczeniem, ludu. Usłyszał nawet jego podejrzenia o zdradę. Musiał wielokrotnie podnosić laskę do Boga, by kolejne razy potwierdzać swoje niebiańskie posłannictwo. Musiał skutecznie nakazać zniszczenie fałszywego boga w postaci wniesionego, złotego, „wszechmogącego” cielca. Z Synaju zniósł ludowi tablice z dziesięcioma, bożymi przykazaniami. Sprawił, że odmieniony już lud, zbudował Arkę Przymierza w Bogu wszystkich ze wszystkimi. Szli z nią i doczekali chwili, w której ze szczytu napotkanej, kolejnej góry ukazała im się kraina pełna zieleni i życia.
Pomazaniec boży jednak nie doprowadził do niej wyzwolonego ludu. W natchnionych niebiańską mocą księgach, a więc i w filmie, nie wiadomo, dlaczego. Tymczasem tłum się upominał o nowe przywództwo… Pojawił się on, Jozue, ale nie wiemy, czy doszedł do Ziemi Obiecanej.
Reżyser Young nie szczędzi widzowi takich widowiskowych scen; dziś byśmy powiedzieli biblijno – teologicznych. Nie szczędzi atrakcyjnych obrazów w wielu miejscach i momentach akcji. Prezentuje je w różnych tonacjach barw i głosów. Widzimy na pustyni obrazy jedności, nadziei, radości, ale także kłótni, zwątpienia, napomnień i rad głoszonych tłumowi przez przywódcę. Reżyser atrakcyjnie skonstruował dzieło, by czterdziestoletnia wędrówka Żydów na pustyni była bogata w negatywne i pozytywne czynny i uczucia człowiecze. By odmieniła zbiorowy obyczaj, psychikę i filozofię niedawnych niewolników. Główny bohater wędrówki, jego najbliższe otoczenie i tłum dwunastu pokoleń, zaczął żyć nowym życiem. A cel? By do Kanaanu dotarł wolny naród, nie zaś „zgraja byłych niewolników”.
Mojżesz bywał zmuszany czasami prowadzić na pustyni wojnę. Ale „zimną”, słowną! Ze „swoimi”!
(Moja dygresja: Twórca ekranu, Young wzbogaca dynamiczne obrazy o działania przyrody, a głównie wichrów. One tak bardzo dokuczały Izraelitom na pustyni, że wiele wieków później, dzięki natchnieniu Boga Ojca, „obłaskawiły” się po ziemskim objawieniu Jezusa. Bystrość twórców Ewangelii i Nowego Testamentu podpowiedziała im potrzebę duchowego wsparcia człowieka na ziemskim łez padole trzecią postacią Boga – Duchem Świętym. On nie działał w Starym Testamencie, za to przypomniany został i mocno, transcendentnie osadzony w naszej erze. Dość szybko potem na kolejnych, chrześcijańskich soborach, pojawiły się – Trzecia Osoba Boga, czyli Trójca Święta. Powstaje pytanie – dlaczego dwie nowe boskie siły, pod różnymi postaciami – Syn Boży i Duch Święty nie dały rady temu, czemu i przed tysiącami lat nie poradził Bóg Ojciec oraz jego izraelski pomazanie? Pytanie chyba nigdy nie znajdzie odpowiedzi! Słyszymy za to ciekawą myśl reżysera Younga. Mojżesz z bratem Aronem okazali dużo odwagi, by tłumowi wykrzyczeć z żalem, na pustyni: „Dlaczego nie podziwiacie tego wszystkiego, nie dziękujecie za to, co Bóg wam dał, a ciągle zrzędzicie i żądacie czegoś jeszcze”!?).
Ten niedosyt daje o osobie znać do tego stopnia, że nawet dziś wielu, niby wyznawców Jahwe, uczonych Żydów wyraża zwątpienie – czy wielki przywódca Mojżesz, twórca „religii mojżeszowej” w ogóle żył na ziemi? Może tylko żyje w legendach?
O żywiołach natury
Aleksander; 2004, prod. USA, reż. Olivier Stone
Aleksandra Macedońskiego uznaje się w historii za jednego z „największych władców wszechczasów”. Przeszedł również do wielu legend, ale znamy go przede wszystkim dlatego, że w realnej historii zapisał się życiem z krwi i kości w IV wieku przed naszą erą.
Wybitny reżyser amerykański ( scenarzysta, aktor, pisarz, obdarowany trzema Oskarami oraz innymi nagrodami i nominacjami, ) zaczerpnął wiele do swego dzieła, ze słynnego, starożytnego poematu Wirgiliusza Eneida.
Motto też z Eneidy: „Fortuna sprzyja odważnym”.
Amerykański artysta, nie tylko filmu, nie wymyślił macedońskiego bohatera. Ten rzeczywiście budował fortunę nie tylko na licznych wojnach na wschód od ojczystych ziem starożytnej Macedonii i Grecji i , ale także w gospodarce tych krain oraz ich społecznych relacjach z rodakami i podbijanymi ludami. Wywoływał liczne fronty i walczył na nich. Miał także czas kochać po ludzku i doznawał rozkoszy w miłości obydwu płci. Kochał, nie tylko platonicznie, wielu swoich rycerzy, a szczególnie Hefajstiona. Lubił mężczyzn przystojnych, bo sam – piszą w księgach – był „pięknej aparycji i dużej urody” . Miał trzy żony, a ostatnia z nich, Roksana nareszcie urodziła mu wyśnionego następcę tronu, którego nie zdążył jednak przytulić po ojcowsku, bo kilka miesięcy wcześniej zmarł w 32 roku życia, po wojennym powrocie z Indii.
Historycy nazywają go „władcą starożytnej cywilizacji”. Obliczyli, że na wojaczce spędził 8 – 10 lat i przemierzył 35 tys. kilometrów. Zostawił imperium rozciągnięte z zachodu na wschód na 5 tysięcy kilometrów.
Filmową historię życia bohatera opowiada jeden z najbliższych jego przyjaciół, Ptolemeusz Soter, generał również z wojaczki. Przeżył wodza czterdzieści lat, ale wybitny reżyser amerykański twórczo zaufał jego pamięci. Jest już starcem o siwiutkiej głowie. Wszystko wie o swoim guru, wszystko dobrze pamięta. Razem przeprawiali się w ostatniej, aleksandrowskiej kampanii, do Indii ze stu tysięczną armią.
W tej ostatniej, wojennej wyprawie już nie wszyscy rycerze nazywali swego wodza boskim Aleksandrem bogiem. Wielu wojowników już wówczas szemrało: to tyran. A generał Ptolemeusz nawet po śmierci ukochanego wodza powie: „To był żywioł natury – dowodził silną ręką – walczył na pierwszej linii – bojowo podniecał wszystkich, których miał za swoimi plecami”. W jego obecności ludzie „przerastali samych siebie”. Tak było na frontach i tak na placach niezliczonych budów rosnącego imperium grecko-macedońskiego w epoce świetności Hellady. Rozkazał budować miasta. Ptolemeusz zapamiętał, że powstało ich 18 – nazwanych Aleksandriami i „ubogaconych we wszystko, dzięki złotu zdobywanemu na wojnach”. Macedonię „postawił na nogi” gospodarczo i społecznie ojciec Aleksandra, król Filip II. Nie zdołał on jednak sam stać prosto na nogach przy swojej żonie, Olimpias, (wielka kreacja aktorska Angeliny Jolie) i synu. Matka Aleksandra – kochała „bez opamiętania” syna, chyba jedynaka. I tak samo była przez niego kochana. W bogatych treściowo i artystycznie scenach filmowych rozmów tych obojga widzimy , słyszymy i czujemy tyleż wzajemnych emocji, co i ich mądrości życiowej w relacjach ze sobą, z rodakami i nawet z obcymi. Królowa Olimpias urodziła syna w dziesiątym roku swego życia, co w tamtych czasach i kręgach kulturowych nie było czymś wyjątkowym.(Na marginesie: podobnie czymś naturalnym była wzajemna miłość osób tej samej płci. WŁ). Natomiast relacje między królewskim małżeństwem, rodzicami Aleksandra, były mocno zaburzone. A zaburzył je pokaźnych rozmiarów wąż. W scenach utworu reżysera Stone’a potężny gad wielokrotnie wije się po meblach i pałacowych podłogach. Czuje się jakby był w swojej sypialni.
( Moja dygresja: Czytam w dziele Moniki Milewskiej – pt. Bogowie u władzy. Antropologiczne studium mitów boskiego władcy: „…Tej nocy, w której Aleksander został poczęty, zdawało się jego matce Olimpiadzie we śnie, że współżyje z ogromnym wężem. Sen nie był zwodniczą marą, bo rzeczywiście w łonie nosiła istotę przewyższającą zwykłych śmiertelników… Olimpias wyznała swemu mężowi Filipowi, że Aleksandra poczęła nie z niego, ale za sprawą ogromnego węża. Sam też Filip prawie do końca swego życia otwarcie głosił, że Aleksander nie jest jego synem. Dlatego wziął rozwód z Olimpias, kiedy rzekomo dowiedziono jej cudzołożnego czynu… Widok gada zrodził podejrzenia i plotki, że ojcem Aleksandra mogli być Ahilles lub Zeus . Nawet królowa matka w chwili euforii „ujawniła”: Twoim ojcem jest Zeus. Gdy się nagle w rozmowach pojawia imię króla Filipa II matka gwałtownie protestuje: To taki król, który nie potrafi być panem samego siebie…” Koniec Dygresji)
Skoro Aleksander już we wczesnych latach został obwołany bogiem, więc musiał być w umysłach i świadomości wielu ludzi spłodzony przez siły nadzwyczajne, pozaziemskie, wzięte z mitów. Zatem – nie mógł zjawić się na świecie w puchowych piernatach pod baldachimem w pałacowym salonie. O tym „bóstwie” Aleksandra różnie piszą liczni autorzy, przybliżający mit jako real – od starożytności do dziś, nie widomo który raz. Mity „trzymają się mocno”; chyba nigdy nie stracą swej, również nadprzyrodzonej siły.
Młodego herosa – jeszcze „wyrostka”, ciągnęło na Wschód od Macedonii. Kolejne armie nie opierały się rozkazom wodza, „pomazańca bożego”. Najpierw podbił i opanował przebogatą we wszystko Persję. Niezliczone łupy wojenne ściągnął do ojczyzny. Wtedy był niekwestionowanie „wielki”. Potem wymarzył sobie a wyprawą do Indii. Imponował młodym wojownikom również tym, że były mu, jak nikomu innemu, posłuszne nawet dzikie konie, szczególnie ogiery gwałtowne w swoich zwierzęcych reakcjach. Pod jego siedzeniem prawie nagle łagodniały i odkrywały w sobie potrzebę posłuszeństwa i pokory wobec bystrego jeźdźca Wodzowi podobne posłuszeństwo okazywali żołnierze – młokosi, powoływani albo sami się zgłaszający do armii.
Ale, ale, ale … Posłuszeństwo w armiach okazywano do pewnego czasu. Przypomina o tym i opisuje już prawie nad własnym grobem narrator, Ptolemeusz – ciągle kochający zmarłego przed czterdziestu laty „ pomazańca bożego”. Wielu wojowników zaczęło odmawiać posłuszeństwa „szalonemu wodzowi”, przestało „uwielbiać wodza”. Mężczyźni zatęsknili z dalekich krain do żon i dzieci. Mimo to „boski wódz” doprowadził dziesiątki tysięcy żołnierzy do Indii. A tu, w gąszczu indyjskiej, więc w rozumieniu europejskim „barbarzyńskiej”, dżungli naprzeciw uzbrojonej i opancerzonej konnicy z cywilizowanej Europy, wyszli półnadzy jeźdźcy azjatyccy z dzidami i na słoniach.
Azjaci zmogli Europejczyków. „Boski wódz” nie obronił się przed siłą i sprawnością ruchową słoniowej trąby. Oto fascynująca w swoim przerażeniu bitwa w gęstwinie dzikiego lasu, przy temperaturze i wilgoci nieznanej do tej pory nawet na południu Grecji i Macedonii. Wódz z koniem został powalony trąbą potężnego zwierzaka. Nagle „boskiemu pomazańcowi” ukazała przed zamglonymi oczami czerwona dżungla, która zawsze i wszędzie jest zielona. Czerwona co do centymetra ekranu, bo twórca filmu chciał pokazać skrawek świata utopiony we krwi.
Kulejący Aleksander, wleczony na różne sposoby przez podwładnych, wrócił do ojczyzny jako jedna wielka rana, prawie strzępek ludzki.
Tu widzimy, jak w którymś, końcowym momencie akcji filmu podają wodzowi jakiś napój do ugaszenia pragnienia. Po jego wypiciu umiera, więc podano mu truciznę. Generał Ptolemeusz nie wyklucza w swojej narracji, że do śmierci „boskiego władcy” przyczyniła się Olimpias. Matka.
Wiele z tych obrazów dzieła, właściwie jego całość, reżyser „maluje” i komponuje na ekranie mistrzowską ręką. Jednak niektórzy krytycy, kilka lat temu myszkujący w stosie starych ksiąg i dokumentów, wyciągnęli z nich inne fragmenty i fragmenciki, fakty i fakciki, akapity i akapiciki z biografii wielkiego wodza. Zarzucili reżyserowi niby przegapienie rzeczy historycznie istotnych, co sprawiło również artystyczne potknięcia. Myślę, że jeśli artysta coś przegapił, to na pewno nie przez nieuwagę, czy deficyty talentu, ale z powodu przyjętej, własnej, koncepcji dzieła.
Olivier Stone opowiedział o wielkim wodzu, o jego narodzinach, dorastaniu, dowodzeniu sobą oraz setkami tysięcy wojowników podbijających świat. On ostatecznie przegrał młode życie. Ale w filmie jednak zachwycił widza w przerażeniu.
O wyżynaniu się plemiennym
Dżingis Han (1965, reż. Henry Levin, prod. Jugosławia, Wielka Brytania, RFN). Czyngis – chan (2007, reż. Siergey Bodrov, prod. Niemcy, Rosja, Kazachstan, Mongolia). Do tego dwa filmy dokumentalne. Od połowy XX wieku mongolski i światowy arcywładca jeszcze kilka innych razy królował i wojował na ekranie filmowym.
Nazywali go na ojczystych stepach Temudżin, co znaczy w tamtych, niezliczonych, plemiennych językach: „urodzony w walce”. Po śmierci (1227) został przez swoich okrzyknięty „mężem opatrznościowym” , czyli Czyngis –chanem (różnie się to pisze), co podobno przekłada się na: „nieustraszony bojownik” lub „książę zdobywców”. Gdy umarł – ale żaden z filmów nie pokazuje śmierci i pochówku bohatera – żywi pobratymcy od wieków przekonują siebie nawzajem, że Wieczne Niebo (mongolski bóg) zesłało go na ziemię, by pobratał liczne, stepowe plemiona. One do tej pory zajmowały się głównie wzajemnymi wojnami i wyżynaniem siebie – Mongoł – Mongoła, a częściej Mongoł – Tatara lub odwrotnie. Wiecznemu Niebu przestało się to podobać i zesłał Temudżina, by z „rozproszenia swoich uczynił jedność”, by również niszczył wrogów z plemion tatarskich na rozległym stepie. O tym też dyskutuje starszyzna, obradująca w dowódczej jurcie Jesu Gaja, jego ojca. Tego dowódcę, niedługo zamorduje inny plemienny dowódca na oczach syna, chłopca – przyszłego, wszechwładnego zarządcy prawie całej Azji. Tak się Mongoły wtedy wzajemnie zabijali, co widzimy na ekranach filmów. Wreszcie Wieczne Niebo „przemówiło” i namaszczyło Temudżina (1155 rok, data niepewna) To był jego drugi, zesłany na te stepy wielki dar. Pierwszym od niepamiętnych czasów był koń.
Temudżin, uznany po latach przez swoich plemieńców „bogiem”, musiał więc zjawić się na ziemi w tajemniczych, niezwykłych okolicznościach. Jego niemowlęcy płacz usłyszeli w stepowej trawie galopujący na koniach wojownicy. Nie wiadomo, dokąd ich konie niosły, ale niosły, „prawie w powietrzu” – artystycznie, atrakcyjnie. Oni właśnie pierwsi usłyszeli ludzki płacz, ale nie zatrzymali się przy rodzącej kobiecie. Gdyby już wtedy wiedzieli, że urodził się im bóg? (Moja dygresja: Nie było aniołów w tamtej krainie, tak jak byli w okolicach palestyńskiego Betlejem, którzy by poinformowali jeźdźców na koniach, że narodził się im ktoś wielki, niebieski zesłaniec. WŁ). Reżyser Levin pokazuje potem widzowi matkę chłopca ( żonę Jesu Gaja) kąpiącą synka w kobylim mleku. Tymczasem trawę w miejscu porodu za chwilę przysłania tuman kurzu. (Zróbmy znowu krótką dygresję : Paru władczych bogów, opisywanych z małej litery w dziejach świata – oraz Jeden, ciągle opisywany przeważnie z dużej – schodziło z niebios na ziemię w „fanaberycznych” okolicznościach tworzonych przez tych, czy przez Tego, którzy zsyłali. Temudżin nie mógł być gorszy. WŁ)
Film Levina nie nadużywa, nie epatuje obrazami osobowej, przywódczej, wojowniczej roli dorastającego „pomazańca”. Jego wszystkie, wielkie talenty i „wszechwładcze” dokonania nie tylko w Azji, są gloryfikowane w późniejszych latach; może nawet po jego śmierci. Tymczasem reżysera filmu najwyraźniej fascynują konie, galopowanie, wojownicy i tumany piaszczystych, stepowych dróg.. W tym przyrodniczo – końsko – ludzkim chaosie może zbyt dużo jest galopów. Natomiast przydało by więcej obrazów akcji społecznej, plemienno – obyczajowej i psychologicznej; o miłosnej nie wspominając. Tymczasem historyczne badania mówią, że Temudżin miał kilka żon, a jego nieślubnych dzieci nikt nie był w stanie policzyć.
A film Siergieya Bodrova (nominowany do Oskara) stanowi bardziej atrakcyjną opowieść przez różnorodność obrazów miejsc, czasów i spraw. Zapowiada to już na początku dzieła dramatyczna śmierć Jesu Gaja (to prawie „bóg ojciec” WŁ) zadana przez innych plemieńców , Tatarów. Jednak i „swoi” często stawali się wrogami, o czym bardzo głośno na ekranie w dalszych scenach filmu. Głośne i dynamiczne jest również dojrzewanie przyszłego wodza; jego chłopięce i wczesno-młodzieńcze zabawy oraz „treningi” jeździecko-wodzowskie, pokazana jako współzawodnicze harce pośród najbliższych rówieśników.
Skupmy się jednak na działaniach zapowiadających nie tylko wojenne, rychłe wodzostwo „pomazańca” niebios. On doceniał także potrzebę, wartość i formę modlitwy do nieba o „zdrowie ducha i ciała”. Ale uczestnictwo w jego wojennych naradach ze swoimi synami najczęściej jest pokazywane. Synowie prezentują się także jako „wysocy rangą” wojownicy. Miał ich czterech, a jednego (to podają już historycy) zamordował. Ojciec mistrzowsko nimi komenderował przed i podczas zdobywania i zagospodarowywania kolejnych terytoriów azjatyckich. Uczył synów, że najpierw trzeba zaprzyjaźniać się z sąsiednimi i odleglejszymi plemionami, a dopiero później je opanowywać; nie eliminować, ale je sobie podporządkowywać. Dawał jeden z pierwszych przykładów wojennnych działaniami na północno – chińskich rubieżach. Dotarł prawie do Pekinu, ale nie jako wróg. Tak te ziemie opanowywał, że dostał chińskie tytuły urzędnicze. Poznał nawet chińskie pismo i język. Podobnie działał w Persji, gdzie nawet zetknął się z religią muzułmańską i poznawał jej zasady. Mimo wszystko bardzo lubił pustoszyć podbijane ziemie i ogołacać je z niewyobrażalnych bogactw rzeczowych (złoto, inne kruszce, jedwab) i ludzkich. Sprowadzał do stepowych jurt chińskich medyków i wróżbitów. Natomiast Wieczne Niebo raczej nie pozwało mu w duszy zadawać się z szamanami.
Dotknijmy także spraw miłosnych potraktowanych przez Bodrova. Przywołajmy to, czego na ekranie nie widzimy zbyt dużo, ale o czym mówią – historia i legendy. Mówią otóż, że młody, albo jeszcze młodszy Mongoł, nie spotykał przypadkowo swojej wybranki, nie obdarzał jej coraz większym uczuciem w trakcie kolejnych randek. We wszystkim sprawach dotyczących małżeństwa syna zastępował go ojciec – on układał się z ojcem jakiejś dziewczyny, gdy przyszli młodożeńcy liczyli sobie zaledwie po parę lat. W obyczaju i modzie było również „porywanie” przyszłej żony; najlepiej z jak najodleglejszego terenu, co zapowiadało większą miłość i szczęście przyszłych małżonków. Bodrov nie pokazuje „porwań”, pokazuje za to, jak syn Jesu Gaja jedzie na koniu z dostojeństwem przyszłego szefa plemienia, by pobrać za żonę Bo Erti. Ona potem urodzi wodzowi czterech synów – mądrych i kochających wielkiego ojca. Stepowi „prorocy”, nie szamani, już wtedy przepowiadali, że w nieodległej przyszłości syn Jesu Gaja będzie władał połową świata. Ktoś w jurcie Jesu Gaja, już po jego zamordowaniu, powoływał się na niebezpieczne i źle rokujące ruchy gwiazd. Te groźby były także zanotowane z tajemniczych księgach: „Kto podniesie rękę na syna Jesu Gaja, ten zginie od swego miecza, którym pokieruje wysłannik Wiecznego Nieba”. Nikt jednak tych ksiąg nie widział.
Wysłannika nieba, Czingis – hana nikt nie zamordował. Jednak najbardziej uczeni Mongołowie od setek lat nie wiedzą , kiedy i gdzie umierał i gdzie go pochowano. W jednym z nie tak starych filmów dokumentalnych uczona Mongołka perroruje, że pod dość rozległym, ale nie wysokim stosem kamieni, które oglądamy w stepie, kryją się od ośmiu stuleci kości największego z rodaków. Uczona przypuszcza, że ten „boski skrawek” stepu skrywa również wielką tajemnicę. I tylko tyle.
*
Od tysięcy lat wszyscy z rodzaju ludzkiego wiedzą, że do grobu zabiera się ze sobą jakieś własne tajemnice. Wiedzą to i robią: każdy nędzarz i bogacz, każdy maluczki i wielki. A Wieczne Niebo w niezliczonych postaciach światowych religii, na ten jeden wymysł, chyba największy z ludzkich, patrzy i milczy we wszystkich krajach świata.
Cóż ma począć samotny i bezsilny człowiek w swoim bezradnym istnieniu?