Wiesław Łuka pisze o wojnach „boskich pomazańców”.

0
222
Wiesław Łuka

     Wielcy wodzowie sprzed wieków, którzy zjawili się  na świecie  w tajemniczych okolicznościach, dość szybko dokonali niezwykłych czynów. Ludy obwołali ich za życia bogami, a dzisiejsi twórcy sztuk wszelkich stawiają im pomniki w różnych formach. Ale także  bywa, że uczeni w pismach już od dawna historycznych, a także i  dzisiejszych, kwestionują ziemskie istnienie niektórych z nich. Nawet najbliższa nam sprawa narodzenia Jezusa bez fizycznego udziału  mężczyzny  dla wielu w naszym kraju stanowi mega zagadkę, choć od wieków do dziś lud – uczony ,a także najprostszy – stawia Mu pomniki w niezliczonych postaciach. O Nim nie będzie w tej rozprawce, by ustrzec się zarzutów godzenia w uczucia religijne milionów z nas. Będzie o trzech bogach, bohaterach, którzy mówią do widzów  z ekranowych obrazów ludzkim  językiem, nie obrażając niczyich  uczuć religijnych.  Będzie o  niezwykle bogatych treściowo i atrakcyjnych formalnie filmach, zrealizowanych z rozmachem.


O zimnej wojnie

 MOJŻESZ – reż. Roger Young, 1995. Realizacja:  amerykańska, niemiecka, włoska

    O tytułowym bohaterze filmu, jako o bogu, usłyszymy w akcji trochę później. Na wstępie ekranowego  dzieła oglądamy w Egipcie bicie czołem przed „bogiem słońce”, kolejnym Faraonem. Klęka każdy, kto się urodził i żyje nad Nilem; bo i ta życiodajna rzeka jest boska. Izraelici, nie wiadomo ile wieków wcześniej,  znaleźli się w Egipcie za sprawą Jakuba, wnuka Abrahama, syna Izaaka. Jakub, mówi legenda, to jedyny żywy człowiek, któremu ukazał się w ludzkiej postaci Bóg Jahwe. Bliskim tego przywileju  był co prawda również potomek tych trzech – Józef. Jednak nawet ten młodzieniec, powołany przez kolejnego Faraona do godności ministra  w swoim rządzie, nie doświadczył  przywileju kontaktu twarzą w twarz z „jedynym, prawdziwym” Bogiem. Natomiast Mojżesz (Ben Kingsley), gdy dorośnie jako niewolnik w Egipcie, wie już o Nim bardzo dużo, a nawet jeszcze więcej. W tym czasie Izraelici dawno zapomnieli o epoce żydowskich ministrów na usługach rządców egipskich. Już dawno stali się ich niewolnikami. 

      Bohater filmu czuł to w swoim sercu i umyśle, bo, co prawda urodził się z matki Żydówki – niewolnicy, ale Bóg go wyróżnił  już w trzecim miesiącu życia. „Nie pozwolił”  utopić dzieciaka  w Nilu, co zarządził Faraon  w stosunku do wszystkich, niewolniczych chłopców żydowskich. Bóg „przekazał”  go natomiast na wychowanie pod skrzydła Ptyry, córki Faraona, która przypadkowo usłyszała płacz dziecka dochodzący z zarośli wielkiej rzeki. Pływało ono w koszyku zapewne za sprawą tajemniczej matki, która chciała synka uchronić przed utopieniem. Gdy chłopiec rósł, wyróżniał się licznymi talentami, co w krótkich scenkach oglądamy na ekranie. Ale też, gdy dorósł, wyróżnił się przypadkowo ciężkim przestępstwem –  uśmiercił  Egipcjanina. W młodzieńczym, ale już  umysłowo dojrzałym, hebrajskim sercu, zagrało przekleństwo niewoli.

   Mojżesz, młodzieniec  odrzucił  dawany mu tytuł egipskiego księcia za sprawą księżnej (prawie matki) Ptyry. Dlatego za karę był ostracyjnie traktowany, co widzimy  w kilku scenach – odrzucany przez wyznawców boga Ra, czyli poddanych Faraona. Słyszy natomiast ciche, by nie powiedzieć konspiracyjne,  rozmowy niewolniczych współziomków, między innymi  wykradających gospodarzom tej ziemi nawet pitną  wodę , która jest pod tamtym, palącym słońcem niezwykle „deficytowym towarem” (WŁ). Tymczasem kilka tysięcy (dwanaście plemion izraelickich) niewolników, szemrze  tajemniczo miedzy sobą.  Narasta w nich wiara  w „jedynego i wszechwładnego Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba”. Myślą o wyjściu z egipskiej niewoli. Największą siłę przewodnią  poczuł w sobie Mojżesz. Dostał ją od Jahwe, który nazwał siebie: „Jestem, który Jestem”. Zanim niewolnicze wychodzenie z Egiptu doszło do skutku, moc  boża,  za wstawiennictwem  Mojżesza,  zesłała na „dom niewoli”  dojmującą karę siedmiu plag, które reżyser Young atrakcyjnie opisuje.  One właściwie „złamały” upór Faraona wobec pozbycia się niewolników ze swego królestwa.  Tymczasem  przywódca ich wyjścia przekonał do siebie  „lud wybrany” bożymi cudami – gorejącym, a nie spalającym się,  krzewie na pustyni oraz  własną, pielgrzymią laską, która na zawołanie  zamieniała się w węża.

    Mojżesz się uwiarygodniał jako wysłannik Boga. Przede wszystkim tym, że rozdzielił wody Morza Czerwonego, by „zniewolony lud” mógł przejść suchą nogą na ląd Półwyspu Synaj. Tam stał się wolnym od Faraona. Nie ma w historii świata i niezliczonych religii drugiego, tak doniosłego znaku miłości Boga do ludzi. Nawet do dziś chrześcijanie przypominają Go za to codziennie w swoich pacierzach. Reżyser Yang nie zapomina o ekranowej, widowiskowej  kompozycji kolejnych przejawów boskich mocy  Mojżesza; na jego zawołanie tryska woda pitna z pustynnych skał, a z nieba spada manna jako chleb dla  tysięcy wyzwolonych wędrowców. Oni z powodu  wygłodzenia  straszyli przywódcę  ludojadztwem (kanibalistyczną rzezią). Dostali więc od Jahwe nawet ptasie mięso w postaci przepiórek. Te nadludzkie siły  przywódca odkrywał w sobie, a niektóre wywoływała w nim Sefora, jego partnerka i żona. Dawała kobiece umacnianie mężczyzny w dobru, które czynił dla rodaków wędrujących  po pustyni. Wędrowali tam – jak wiadomo –  czterdzieści lat, by dojść do Kanaanu, Ziemi Obiecanej (Świętej). Mojżesz – mimo bożych sił w sobie, mimo tajemniczych spotkań z Nim na Górze Synaj – musiał wysłuchiwać i uśmierzać buntownicze narzekania zniecierpliwionego zmęczeniem, ludu. Usłyszał nawet jego podejrzenia o zdradę. Musiał wielokrotnie podnosić laskę do Boga, by kolejne razy potwierdzać swoje niebiańskie posłannictwo. Musiał  skutecznie  nakazać zniszczenie  fałszywego boga w postaci wniesionego, złotego, „wszechmogącego”  cielca.  Z Synaju zniósł ludowi tablice z dziesięcioma, bożymi przykazaniami. Sprawił, że odmieniony już lud,  zbudował Arkę Przymierza w Bogu wszystkich ze wszystkimi. Szli z nią i doczekali chwili, w której ze szczytu napotkanej, kolejnej  góry  ukazała im się kraina pełna zieleni i życia.

     Pomazaniec boży  jednak nie doprowadził do niej wyzwolonego ludu.  W  natchnionych niebiańską  mocą księgach, a więc i w filmie, nie wiadomo, dlaczego. Tymczasem tłum się upominał  o nowe przywództwo… Pojawił się on, Jozue, ale nie wiemy, czy doszedł do Ziemi Obiecanej.                   

     Reżyser Young  nie szczędzi widzowi takich widowiskowych scen; dziś byśmy powiedzieli  biblijno – teologicznych. Nie szczędzi atrakcyjnych obrazów w wielu miejscach i  momentach akcji. Prezentuje je w różnych tonacjach barw i głosów. Widzimy na pustyni obrazy jedności, nadziei, radości, ale także kłótni, zwątpienia, napomnień i rad głoszonych tłumowi przez przywódcę. Reżyser atrakcyjnie skonstruował dzieło, by czterdziestoletnia wędrówka Żydów na pustyni  była bogata w negatywne i pozytywne  czynny i uczucia człowiecze. By odmieniła zbiorowy obyczaj, psychikę i filozofię niedawnych niewolników. Główny bohater wędrówki, jego najbliższe  otoczenie i  tłum  dwunastu pokoleń, zaczął żyć nowym życiem.  A cel? By do Kanaanu dotarł wolny naród, nie zaś  „zgraja byłych niewolników”.

     Mojżesz bywał zmuszany czasami prowadzić na  pustyni wojnę. Ale „zimną”, słowną! Ze „swoimi”!

(Moja dygresja: Twórca  ekranu, Young  wzbogaca  dynamiczne obrazy o działania przyrody, a głównie wichrów. One tak bardzo dokuczały Izraelitom na  pustyni, że wiele wieków później, dzięki natchnieniu Boga Ojca, „obłaskawiły” się po ziemskim objawieniu Jezusa. Bystrość  twórców Ewangelii i Nowego Testamentu podpowiedziała im potrzebę  duchowego wsparcia człowieka na ziemskim łez padole trzecią postacią Boga – Duchem Świętym.  On nie działał w Starym Testamencie, za to przypomniany został i mocno, transcendentnie osadzony  w naszej erze. Dość szybko potem na kolejnych, chrześcijańskich  soborach, pojawiły się – Trzecia Osoba Boga, czyli  Trójca Święta. Powstaje pytanie –  dlaczego dwie nowe boskie siły, pod różnymi postaciami  – Syn Boży i Duch Święty nie dały  rady temu, czemu i przed tysiącami lat nie poradził Bóg Ojciec oraz jego izraelski pomazanie? Pytanie chyba  nigdy nie znajdzie odpowiedzi! Słyszymy za to ciekawą myśl reżysera Younga. Mojżesz z bratem Aronem  okazali dużo odwagi, by tłumowi wykrzyczeć z  żalem,  na pustyni: „Dlaczego nie podziwiacie tego wszystkiego, nie dziękujecie za to, co Bóg wam dał, a ciągle zrzędzicie i żądacie czegoś jeszcze”!?).

Ten niedosyt daje o osobie znać do tego stopnia, że nawet dziś wielu, niby wyznawców Jahwe, uczonych Żydów  wyraża  zwątpienie – czy wielki przywódca Mojżesz, twórca „religii mojżeszowej”  w ogóle żył na ziemi? Może tylko żyje w legendach?


          O żywiołach natury

Aleksander; 2004, prod. USA, reż. Olivier Stone

    Aleksandra Macedońskiego uznaje się w historii za jednego z „największych władców wszechczasów”. Przeszedł również do wielu legend, ale znamy go przede wszystkim dlatego, że w realnej historii zapisał się życiem z krwi i kości w IV wieku przed naszą erą.

   Wybitny reżyser amerykański ( scenarzysta, aktor, pisarz, obdarowany trzema Oskarami oraz  innymi nagrodami i nominacjami, ) zaczerpnął wiele do swego dzieła, ze słynnego, starożytnego  poematu Wirgiliusza  Eneida.  

Motto też z Eneidy: „Fortuna sprzyja odważnym”.  

Amerykański artysta, nie tylko filmu, nie wymyślił macedońskiego bohatera. Ten rzeczywiście budował   fortunę nie tylko  na licznych wojnach na wschód od ojczystych ziem starożytnej Macedonii i Grecji i , ale także w gospodarce tych krain oraz ich społecznych relacjach z rodakami  i podbijanymi ludami.  Wywoływał liczne fronty i  walczył na nich. Miał także czas kochać po ludzku i doznawał rozkoszy w miłości obydwu płci. Kochał, nie tylko platonicznie, wielu swoich rycerzy, a szczególnie Hefajstiona. Lubił mężczyzn przystojnych, bo sam – piszą w księgach – był „pięknej aparycji i dużej urody” . Miał trzy żony, a ostatnia z nich, Roksana nareszcie urodziła mu wyśnionego następcę tronu, którego nie zdążył jednak przytulić po ojcowsku, bo kilka miesięcy wcześniej zmarł w 32 roku życia, po wojennym powrocie z Indii.

     Historycy nazywają go „władcą starożytnej cywilizacji”. Obliczyli, że na wojaczce spędził  8 – 10 lat i przemierzył 35 tys. kilometrów. Zostawił imperium rozciągnięte z zachodu na wschód na 5 tysięcy kilometrów.

     Filmową historię życia bohatera opowiada jeden z najbliższych jego przyjaciół, Ptolemeusz Soter, generał również z wojaczki. Przeżył wodza czterdzieści lat, ale  wybitny reżyser amerykański  twórczo zaufał jego pamięci. Jest już starcem o siwiutkiej głowie. Wszystko wie o swoim guru, wszystko dobrze pamięta. Razem przeprawiali się w ostatniej, aleksandrowskiej  kampanii, do Indii ze stu tysięczną armią.

    W tej ostatniej, wojennej  wyprawie  już nie wszyscy rycerze nazywali swego wodza boskim Aleksandrem bogiem. Wielu wojowników już wówczas szemrało: to tyran. A generał Ptolemeusz nawet po śmierci ukochanego wodza powie:  „To był żywioł natury – dowodził silną ręką –  walczył na pierwszej linii – bojowo podniecał wszystkich, których miał za swoimi plecami”. W jego obecności  ludzie „przerastali samych siebie”. Tak było na frontach i tak na placach niezliczonych budów rosnącego imperium grecko-macedońskiego w epoce świetności Hellady. Rozkazał  budować miasta.  Ptolemeusz  zapamiętał, że powstało ich 18 – nazwanych Aleksandriami i „ubogaconych  we wszystko, dzięki  złotu zdobywanemu na wojnach”. Macedonię „postawił na nogi”  gospodarczo i społecznie ojciec Aleksandra, król Filip II. Nie zdołał on jednak sam stać prosto na nogach przy swojej żonie, Olimpias, (wielka kreacja aktorska Angeliny Jolie) i synu. Matka Aleksandra – kochała „bez opamiętania” syna, chyba jedynaka. I tak samo była przez niego kochana.  W bogatych treściowo i artystycznie scenach filmowych rozmów tych obojga widzimy , słyszymy i czujemy tyleż  wzajemnych emocji, co i ich  mądrości  życiowej w relacjach  ze sobą, z rodakami i  nawet z obcymi. Królowa Olimpias  urodziła syna w  dziesiątym roku swego życia, co w tamtych czasach i kręgach kulturowych nie było czymś wyjątkowym.(Na marginesie: podobnie czymś naturalnym była wzajemna miłość osób tej samej płci. WŁ).  Natomiast  relacje między  królewskim małżeństwem, rodzicami Aleksandra,  były mocno zaburzone. A zaburzył je pokaźnych rozmiarów wąż. W scenach utworu reżysera Stone’a potężny gad wielokrotnie wije się  po meblach i pałacowych podłogach. Czuje się jakby był w swojej sypialni.

 ( Moja dygresja: Czytam w dziele Moniki Milewskiej – pt. Bogowie u władzy. Antropologiczne studium mitów boskiego władcy: „…Tej nocy, w której Aleksander został poczęty, zdawało się jego matce Olimpiadzie we śnie, że współżyje z ogromnym wężem. Sen nie był zwodniczą marą, bo rzeczywiście  w łonie nosiła  istotę przewyższającą zwykłych śmiertelników… Olimpias  wyznała swemu mężowi Filipowi, że Aleksandra poczęła nie z niego, ale za sprawą ogromnego węża.  Sam też  Filip prawie do końca swego życia otwarcie głosił, że Aleksander nie jest jego synem. Dlatego wziął rozwód z Olimpias, kiedy rzekomo dowiedziono jej cudzołożnego czynu…  Widok gada zrodził podejrzenia i plotki, że ojcem Aleksandra mogli być Ahilles lub Zeus . Nawet królowa  matka w chwili euforii  „ujawniła”: Twoim ojcem jest Zeus. Gdy się nagle w rozmowach pojawia imię króla Filipa II matka gwałtownie protestuje:  To taki król, który nie potrafi być panem samego siebie…” Koniec Dygresji)

 Skoro Aleksander  już we wczesnych latach został obwołany bogiem, więc musiał być w umysłach i świadomości wielu ludzi spłodzony przez siły nadzwyczajne, pozaziemskie, wzięte z mitów. Zatem – nie mógł  zjawić się na świecie w  puchowych piernatach pod baldachimem w pałacowym salonie. O  tym „bóstwie” Aleksandra różnie piszą liczni autorzy,  przybliżający mit  jako real – od  starożytności  do dziś, nie widomo który  raz.  Mity „trzymają się mocno”; chyba nigdy nie stracą swej, również  nadprzyrodzonej siły.

     Młodego herosa – jeszcze  „wyrostka”, ciągnęło na Wschód od Macedonii. Kolejne armie nie opierały się rozkazom wodza, „pomazańca bożego”.   Najpierw podbił i opanował przebogatą we wszystko Persję. Niezliczone łupy wojenne ściągnął do ojczyzny. Wtedy był niekwestionowanie „wielki”. Potem wymarzył sobie a wyprawą  do Indii. Imponował  młodym wojownikom  również tym, że były mu, jak nikomu innemu,  posłuszne nawet dzikie konie, szczególnie ogiery gwałtowne  w swoich zwierzęcych reakcjach. Pod jego siedzeniem prawie nagle łagodniały i odkrywały w sobie potrzebę posłuszeństwa i pokory wobec bystrego jeźdźca  Wodzowi podobne posłuszeństwo okazywali  żołnierze – młokosi, powoływani albo sami się zgłaszający do armii.

Ale, ale, ale … Posłuszeństwo w armiach okazywano   do pewnego czasu. Przypomina o tym  i opisuje już prawie nad własnym grobem narrator, Ptolemeusz – ciągle kochający  zmarłego przed czterdziestu laty „ pomazańca bożego”. Wielu wojowników zaczęło odmawiać posłuszeństwa „szalonemu  wodzowi”, przestało  „uwielbiać wodza”. Mężczyźni zatęsknili z dalekich krain do żon  i dzieci. Mimo to  „boski wódz” doprowadził  dziesiątki  tysięcy żołnierzy do Indii.  A tu, w gąszczu indyjskiej, więc w rozumieniu europejskim „barbarzyńskiej”,   dżungli naprzeciw uzbrojonej i opancerzonej konnicy z cywilizowanej Europy,  wyszli półnadzy jeźdźcy azjatyccy z dzidami i na słoniach.

Azjaci zmogli Europejczyków. „Boski  wódz” nie obronił się przed siłą i sprawnością ruchową słoniowej trąby. Oto fascynująca w  swoim przerażeniu bitwa w gęstwinie dzikiego lasu, przy temperaturze i wilgoci nieznanej  do  tej pory nawet  na południu  Grecji i  Macedonii. Wódz z koniem został powalony trąbą potężnego zwierzaka. Nagle  „boskiemu pomazańcowi”  ukazała  przed zamglonymi  oczami  czerwona dżungla, która zawsze i wszędzie jest zielona. Czerwona co do centymetra ekranu, bo twórca filmu chciał pokazać skrawek świata utopiony we krwi.    

Kulejący Aleksander, wleczony  na różne sposoby przez podwładnych, wrócił  do ojczyzny jako jedna wielka rana, prawie strzępek ludzki.

Tu widzimy,  jak w którymś, końcowym momencie akcji filmu podają wodzowi jakiś napój do ugaszenia pragnienia. Po jego wypiciu umiera, więc podano mu truciznę.  Generał Ptolemeusz nie wyklucza w swojej narracji, że do śmierci „boskiego władcy” przyczyniła się Olimpias. Matka.

 Wiele z tych obrazów dzieła, właściwie jego całość, reżyser  „maluje” i komponuje na ekranie mistrzowską ręką. Jednak niektórzy krytycy, kilka lat temu myszkujący w stosie starych ksiąg i dokumentów, wyciągnęli z nich  inne fragmenty i fragmenciki,  fakty i fakciki, akapity i akapiciki z biografii wielkiego wodza. Zarzucili reżyserowi niby  przegapienie  rzeczy  historycznie istotnych, co sprawiło również artystyczne potknięcia.  Myślę, że jeśli  artysta coś przegapił, to na  pewno nie  przez   nieuwagę, czy deficyty talentu, ale z powodu przyjętej, własnej, koncepcji dzieła.

    Olivier  Stone opowiedział o wielkim wodzu, o jego narodzinach, dorastaniu,  dowodzeniu  sobą oraz  setkami tysięcy wojowników podbijających świat. On   ostatecznie przegrał młode życie. Ale w filmie  jednak zachwycił  widza w przerażeniu.

 
            O wyżynaniu się plemiennym

Dżingis Han (1965, reż. Henry Levin, prod. Jugosławia, Wielka Brytania, RFN).  Czyngis – chan (2007, reż. Siergey Bodrov, prod. Niemcy, Rosja, Kazachstan, Mongolia). Do tego dwa filmy dokumentalne. Od  połowy XX wieku mongolski i światowy arcywładca jeszcze kilka innych razy królował i wojował na ekranie filmowym.

Nazywali go na ojczystych stepach Temudżin, co znaczy w tamtych, niezliczonych, plemiennych językach: „urodzony w walce”. Po śmierci (1227) został przez swoich okrzyknięty „mężem opatrznościowym” , czyli Czyngis –chanem (różnie się to pisze), co podobno przekłada się na: „nieustraszony bojownik”  lub  „książę zdobywców”. Gdy umarł  – ale żaden z filmów nie pokazuje śmierci i pochówku  bohatera – żywi pobratymcy od wieków przekonują siebie nawzajem, że Wieczne Niebo (mongolski bóg) zesłało go na ziemię, by pobratał  liczne, stepowe plemiona. One do tej pory zajmowały się głównie wzajemnymi wojnami i wyżynaniem siebie – Mongoł – Mongoła, a częściej Mongoł – Tatara lub odwrotnie. Wiecznemu Niebu przestało się to podobać i zesłał Temudżina, by  z „rozproszenia swoich uczynił jedność”, by również  niszczył wrogów z plemion tatarskich na rozległym stepie. O tym też dyskutuje  starszyzna,  obradująca w dowódczej  jurcie Jesu Gaja, jego ojca. Tego dowódcę, niedługo zamorduje inny plemienny dowódca na oczach syna, chłopca – przyszłego, wszechwładnego zarządcy prawie całej Azji.  Tak się Mongoły wtedy wzajemnie zabijali, co widzimy na ekranach filmów. Wreszcie  Wieczne Niebo „przemówiło” i namaszczyło Temudżina (1155 rok, data niepewna)  To był jego drugi, zesłany na te  stepy wielki dar.  Pierwszym od niepamiętnych czasów był koń.

    Temudżin, uznany po latach przez swoich  plemieńców „bogiem”, musiał więc  zjawić się na ziemi w tajemniczych, niezwykłych  okolicznościach. Jego niemowlęcy płacz usłyszeli w stepowej trawie galopujący  na koniach  wojownicy. Nie wiadomo, dokąd ich konie niosły, ale niosły, „prawie w powietrzu” – artystycznie, atrakcyjnie. Oni właśnie pierwsi usłyszeli ludzki płacz, ale nie zatrzymali się przy rodzącej kobiecie. Gdyby już wtedy wiedzieli, że urodził się im bóg?  (Moja dygresja: Nie było aniołów w tamtej krainie, tak jak byli w okolicach palestyńskiego Betlejem, którzy by poinformowali jeźdźców na koniach, że narodził się im ktoś wielki, niebieski zesłaniec. WŁ).  Reżyser Levin pokazuje potem widzowi matkę chłopca ( żonę Jesu Gaja) kąpiącą synka  w kobylim mleku. Tymczasem trawę w miejscu porodu za chwilę przysłania tuman kurzu. (Zróbmy  znowu krótką dygresję : Paru władczych bogów, opisywanych z małej litery w dziejach świata – oraz Jeden, ciągle opisywany przeważnie z dużej – schodziło z niebios na ziemię w „fanaberycznych” okolicznościach tworzonych przez tych, czy przez Tego, którzy zsyłali. Temudżin nie mógł być gorszy. WŁ)

    Film Levina nie nadużywa, nie epatuje obrazami osobowej,  przywódczej, wojowniczej roli  dorastającego „pomazańca”. Jego wszystkie, wielkie talenty i „wszechwładcze” dokonania nie tylko w Azji, są gloryfikowane w późniejszych latach; może nawet po jego śmierci. Tymczasem reżysera  filmu najwyraźniej fascynują konie, galopowanie, wojownicy i tumany  piaszczystych, stepowych dróg.. W tym przyrodniczo – końsko – ludzkim chaosie może zbyt dużo  jest galopów. Natomiast  przydało by więcej  obrazów  akcji społecznej, plemienno – obyczajowej i  psychologicznej; o miłosnej nie wspominając. Tymczasem   historyczne badania  mówią, że  Temudżin miał kilka żon, a jego nieślubnych dzieci nikt nie był w stanie policzyć.

      A film Siergieya Bodrova  (nominowany  do Oskara) stanowi bardziej atrakcyjną opowieść przez różnorodność obrazów miejsc, czasów i spraw. Zapowiada to już  na początku dzieła dramatyczna  śmierć Jesu Gaja (to prawie „bóg ojciec” WŁ) zadana przez innych plemieńców , Tatarów.  Jednak  i „swoi” często stawali się wrogami, o czym bardzo głośno na ekranie w dalszych scenach filmu.  Głośne i dynamiczne   jest również dojrzewanie przyszłego wodza; jego chłopięce  i  wczesno-młodzieńcze zabawy oraz  „treningi” jeździecko-wodzowskie, pokazana jako  współzawodnicze harce pośród najbliższych rówieśników. 

     Skupmy się jednak na działaniach zapowiadających   nie tylko wojenne, rychłe wodzostwo „pomazańca” niebios. On doceniał także potrzebę, wartość i formę modlitwy do nieba o „zdrowie ducha i ciała”. Ale  uczestnictwo w jego wojennych naradach ze swoimi  synami najczęściej jest pokazywane. Synowie prezentują się także jako „wysocy rangą”  wojownicy.  Miał ich czterech, a jednego (to podają już historycy) zamordował. Ojciec mistrzowsko  nimi komenderował   przed i podczas zdobywania i zagospodarowywania kolejnych terytoriów azjatyckich. Uczył synów, że najpierw trzeba zaprzyjaźniać się z sąsiednimi i odleglejszymi plemionami, a dopiero później je  opanowywać; nie eliminować, ale je  sobie podporządkowywać. Dawał jeden z pierwszych przykładów wojennnych działaniami na północno – chińskich rubieżach. Dotarł  prawie do Pekinu, ale nie jako wróg. Tak te ziemie  opanowywał, że dostał chińskie tytuły urzędnicze. Poznał nawet chińskie pismo i język. Podobnie  działał w Persji, gdzie nawet zetknął się z religią  muzułmańską i  poznawał jej zasady. Mimo wszystko bardzo lubił pustoszyć podbijane ziemie i ogołacać je z niewyobrażalnych bogactw rzeczowych (złoto, inne kruszce, jedwab) i  ludzkich. Sprowadzał do stepowych jurt chińskich medyków i wróżbitów. Natomiast Wieczne Niebo raczej nie pozwało mu w duszy zadawać się z szamanami.

      Dotknijmy także spraw miłosnych potraktowanych  przez Bodrova. Przywołajmy to, czego na ekranie nie  widzimy zbyt dużo, ale o czym mówią – historia i legendy. Mówią otóż, że młody, albo jeszcze młodszy  Mongoł, nie spotykał przypadkowo swojej wybranki, nie obdarzał  jej coraz większym uczuciem w trakcie kolejnych randek. We wszystkim sprawach dotyczących małżeństwa syna zastępował go ojciec – on układał się z ojcem jakiejś dziewczyny, gdy przyszli młodożeńcy liczyli sobie  zaledwie po parę lat. W obyczaju i modzie było również „porywanie” przyszłej żony; najlepiej z jak najodleglejszego terenu, co zapowiadało większą miłość i szczęście przyszłych małżonków. Bodrov nie pokazuje „porwań”, pokazuje za to, jak syn Jesu Gaja jedzie na koniu z dostojeństwem przyszłego szefa plemienia,  by  pobrać za żonę  Bo Erti. Ona potem urodzi wodzowi czterech synów – mądrych i kochających wielkiego ojca. Stepowi „prorocy”, nie szamani, już wtedy przepowiadali, że w nieodległej przyszłości  syn Jesu Gaja będzie władał połową świata. Ktoś w jurcie Jesu Gaja, już po jego zamordowaniu, powoływał się na niebezpieczne i źle rokujące  ruchy gwiazd. Te groźby  były także zanotowane z tajemniczych  księgach: „Kto podniesie  rękę na syna Jesu Gaja, ten  zginie od swego miecza, którym pokieruje  wysłannik  Wiecznego Nieba”. Nikt jednak tych ksiąg nie widział.  

Wysłannika  nieba, Czingis – hana nikt nie zamordował. Jednak najbardziej uczeni Mongołowie od setek lat  nie wiedzą , kiedy i gdzie umierał i gdzie go pochowano. W jednym z nie tak starych filmów dokumentalnych uczona Mongołka perroruje, że pod dość rozległym, ale nie wysokim stosem kamieni, które oglądamy  w stepie,  kryją się od ośmiu stuleci kości największego z rodaków. Uczona przypuszcza, że ten „boski  skrawek” stepu skrywa również wielką tajemnicę. I tylko tyle.

*

Od tysięcy lat wszyscy z rodzaju ludzkiego wiedzą, że do grobu zabiera się ze sobą jakieś własne tajemnice. Wiedzą to i robią:  każdy nędzarz i bogacz, każdy maluczki i wielki. A Wieczne Niebo w niezliczonych postaciach światowych religii, na ten jeden wymysł,  chyba największy z ludzkich,  patrzy i milczy we wszystkich krajach świata.

Cóż ma począć samotny i bezsilny człowiek w swoim bezradnym istnieniu? 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko