Ż – Dzwonię do ciebie dziś
Polały się łzy me czyste, rzęsiste
z ust zamkniętych na wieki wieków, Amen
Przybrana maska na balu poetów – nie było tak silnego porywu
wiary i wiatru Dano nam dwa kamienie w usta
– odłamane z muru którego skład nie jest jednolity
Uzasadnień bym obracał je fizycznie i wbrew sekundzie niczyjej
Nadając im znaczenia, bo nie wierzę, że przynoszą szczęście
a między nami tylko metafizyka
Oszustwem nazwanie byłoby mówić o jakimkolwiek kochaniu,
bez podróży w gniew byłych kochanków
są naszą zgubą niedomknięte drzwi – jednak przez szczelinę
wkrada się słońce i czyste powietrze
Wiesz, góry mogą ustąpić i jeziora wyschnąć, jak powszednie
dni, dni niepowszednie zameldowane w kalendarzu
jako nasze poznanie w dobie niezbyt poetyckiej…
– dla sztuki to tylko rama, dla nas zespolenie pewnych trybów,
gdy ty rozkazując – a ja przypuszczając,
że w tym momencie jest świat, że ty wiesz, że ja nie wiem
o tym, kiedy deszcz wsiąkł w ziemię, o ujarzmieniu żywiołu melancholii,
w jego oczach, ten ogrom pacierzy, ów groch, ta miara pokutnego dzieła
Są tu patrzące na nas gwiazdy, które choć stoją, to ciągle w ruchu
są piękne pióra zapisujące historię serc wiosny i jesieni
A zanim powiesz: A – wiedz, ze mną można tylko pójść na wrzosowisko
i zapomnieć wszystko – ech prawda to, nie grzech
mieć tremę przed pierwszym spojrzeniem – a czy godzina kończy się,
a jaka zaczyna? Mam pakt z wiatrem – on powstrzyma sztorm,
nim do ciebie popłynę za drzwiami spory
o nasze rumieńce i to czy jesteśmy razem czy nie?
Ile znasz języków?
Nie wiem czy wytrwam do końca spektaklu
– mam tremę
– zapomniałem kwestii
– nie chce się sprzedać miłości fizycznej
w zamian za pisanie na kolanie, tego co miało by być
– mam kreacje z epoki dramy
i wymagam od siebie emocji ogłaszanych milionom
– bywam dwa razy nieszczęśliwy w życiu
– kiedy gram i kiedy nie gram
ale też mam umiejętność czekania, kiedy jeśli temu zaprzeczam,
zawsze marzę o popularności,
bo to jest oznaką, że mi się powiodło
– lubię światło, nawet w nocy, kiedy zbawia mnie owacja
– mam nałogi: wariactwo i powaga
– czasami muszę być dzieckiem, ale o tym nie mówmy…
– na usługach reżysera ścielę pościel
– mówię: dzień dobry i do widzenia marzeniom i grzechom
– wierzę, że przyjdzie czas, kiedy oddzielę życie
od sztuki
i wiecznie w drodze uczę się bywania,
w rolach drugoplanowych, czasem nawet statystów,
bo człowiekiem się jest a aktorem bywa
– jak się te czasowniki poprzestawia,
może być niedobrze, mogą nam wzruszyć ramionami
albo dać różę w usta stawiając szampana
wiedz, że
– tyle razy jesteś człowiekiem, ile znasz języków
* * *
ja fanatyk wersu, heretyk słowa, uwodziciel drukarskich
czcionek – leżąc obok chorego na raka człowieka
pytam czy chemia między mną a papierem doprowadzi
do ugody słońca z małym karłem? milczę w sprawach
państwa i ludzi, linijka po linijce, zżeram kolejne rady
dane mi przez ministrów, bo w kwestii stylistyki
i wartości literackiej jestem omylny. wybacz mi ręko, wybacz
mi głowo, nogo czy wszystkie gałęzie znanych poetyk
postawią mnie na nogi? zniechęcony ciszą Adriatyku –
zbity dechami, powstrzymuję – czy wszystkie wygnane
zarazy, kobiety, powiastki będą ścierać się ze sobą jak
prądy obcych mas (obiecująca diagnoza i poliglotka pokrzywa
dowodzi, że przetłumaczony i wypchany w świat na
kilkanaście języków stanę się nieśmiertelny). a reszta?
będzie po drugiej stronie Wisły prognozować wiatr i burzyć,
odbudowując dzień na gruzach nocy…
„Kto powiedział”
kto powiedział, że kot w pustym mieszkaniu –
kto powiedział, że wiersz bez tytułu –
kto powiedział, że czarni
i biali to jedna statystyka – wielka liczba?
odmieniana przez języki świata
myślę, że najmożniejsi tego świata
uwielbiają róże, to moja z wami jest rozmowa
Polsko zbyt mała, wierszu zbyt biały
pragnę twojej zguby czarna pułapko
a w bezdrożach sztuki tylko black
and white. przychodzę z czystej ciekawości,
życie jest dla mnie jedyną okazją
bywasz czerwoną,
a szlachetność twoja zmusza do obycia
dlatego dziś jeden ty, ziarno piasku
z gliny tej samej i wody ulepiony
oddaj mi sławę wierszu niegotowy
na wszystkie kontynenty rozlana
fala – umarłe widzę rzeki
i choć wszystkie karnacje nieprzebrane
miarą – będzie powiedziane, tak
wiele słów, a żadne z nich nie złożą się
foremnie w zdanie proste
oznajmujące. ktoś komuś da różę
w imię miłości, drugi ukłuje
drukarską igłą, przełamie się
Zasłużony kulturze
zbliżam usta do słońca
by rozgrzało żołnierski medal
a wtedy poczuję pieśń pokolenia
wyklętego artysty
każdy takt roztacza wojnę
to wojnę to niewolę to ignorancję to siłę
wiatru bez pamięci
to jest czas zaprzeszły na tym świecie jesień
musi przyjść po lecie
jak błogosławieństwo
jak klucz do szczęścia
jak ceremoniał
osiągnęliśmy to w dobrej wierze
wiedzieliśmy że to
wiedzieliśmy że trzeba umierać publicznie na oczach świata
przepraszamy
ale zdążyliśmyprzed Panem Bogiem
uciec przed kulą
to
Muzyka kosmosu
Nauczyłem się patrzeć na ciebie Słoneczko
tak, że nic mnie nie oślepia
– tyle lat nie było cię w domu zbudowanym z chrustu
każda chwila, którą muszę spędzić z dala od Ciebie
oddala mnie od etiudy. Czyżby sprawiły to twoje piękne
słowa? bo w Twoje życie weszło moje życie.
Nic mnie nie powstrzyma przed kolejnym wybuchem –
Wielki głód odsunął nasze zaślubiny gdzieś na peryferie.
Ja mam wiarę, że wielkim wozem dojadę…
Ty masz pewność, że ten jedyny dźwięk, to
My razem wchłonięci.
Do przyjaciela poety
gdzie twój początek
niezaprzeczalny końcu
gdzie twój odwieczny synonim
naszego błogiego szczęścia
we fiordach naszych marzeń
lite skały gdzie te oazy
twojego dotyku dziś zatapiając się
w zmysłach wzroku słuchu
dotyku i powonienia
jestem jednym z określeń
które używasz do opisania
stanu mojego upojenia
gdzie te skanseny marzeń
bastiony szczęścia czy w mniemaniu
twoim są jeszcze słowa które
można zamienić na wiersze
i wiersze na słowa dziś idąc
drogą bez odwrotu upadam
i wstaję bo dla ciebie do nas
należy ziemia ogromna
i nasze ręce którymi ujmujesz
ją ażeby zbudować dom ze
strzechy jednak fundamentem
kamienia moja geolożko
16.12.2014r., Kujawy
Żeremie
czasem słowa puste są
a milczenie lepsze jest
od mowy w takiej kniei
słów zapadam się po stogi
siana ja wędrowiec słowny
malarz tristan pośród
nadziei poczekaj na moje
westchnienie a zamienię
miłość na wiersze
w żeremiach kąsających
słów wiersze na mowę
słowa na pocałunki będę
dotykał twoje ciało
milimetr po milimetrze
intonując przy tym
osiecką nim wstanie
dzień teraz kiedy
jestem już pewien
swojej drogi trzymam
w ręku pochodnię
niczym wiktorię w dłoni
jak statua za oceanem twej woli
przysięgnę pokój i szacunek
tobie miła tobie w krainach
mlekiem i miodem
płynących bo zmartwychwstanę
nim przyjmą kobiety nas
pod swój dach
to ja tułacz bałtyckiej podróży
artysta malujący pędzlem
w jamie wyrytej na stromym
brzegu upajam się tobą niczym
gałęziami drzew i powietrzem
chrustem i dziką rośliną
czystą wodą z krystalicznej
rzeki
Na podstawie “Dziennika z podróży ’85” Ryszarda Krynickiego
spektakl czas zacząć, jak idące pod górę stopy stawiając na gorącym piasku próbowano je
zetrzeć ostrymi kamieniami posiniaczyć winami zrzucanymi z pokolenia na pokolenie utopić
w ruchomych piaskach zamknąć zeszyt w tym miejscu i otworzyć dopiero na starość za
dwadzieścia pięć lat w innym miejscu i w innej okoliczności, a wiele nam zostało gwiazd
do odkrycia moglibyśmy nazwać je wszystkie heliocentrycznym słownikiem naszej sesji
nie pomylę się chyba, jeśli stwierdzę, że pod górę łatwiej jest zapodziać kilka kilogramów
lecz czy to odciąży nas z grzechu? który tak mocno trzyma się ludzkiej natury i z kwiatem
nazwanym orchidea zamieni drogę na stok po którym spłynie ostatnia łza wyrwana nauce
wiem, że twoim celem jest moje zbawienie daj mi tę ławkę niech odpocznę na bezlistnym
drzewie pomalowanym krwią z ran gorejących ciepłem wszechświata – wiem, wszystko
się rozszerza, a kwiat ścięty obumiera czerwone róże wyrosłe na betonie zapomną dziś akt
paktu o nieagresji na regularnej podstawie dałem ci swój ślad w postaci wiersza tak
nieludzko rosnącego w ustach, twoje siły są niewyczerpane spada nowa puenta na posadę
świata bruk wyścielony krwią zrozumiałem, że nie mam szans cofnąć się tylko biec przed
siebie jak rozszerza się kosmos a może ktoś zgasi światło – a z moich słodkich okrągłych zdań
łagodnie zaokrąglonych przecinków sączy się jad
Kłopot od pierwszego wejrzenia
(Piosenka)
rzuć między nas najszerszą z rzek
wersy ludzi tytanicznej pracy
bóg chodzi po tatrach można
go spotkać ale tylko na szlakach
– nie zbaczaj z kursu bo
ci pieśń nie wybaczy
czy wers sromotny nie zbaczaj
sława ściśnie cię za gardło
Ref.
a ty zdepcesz źdźbło wyrosłe
na twoich barkach
wsiądziesz i dopłyniesz
do szczytu gdzie rzeki zawracają
swój bieg a korona drzew kłania
się jemu dajmy spokój bożemu słowu
nie w teorii a w praktyce
spotkamy się dziś oko w oko face
to face kiedy osuwam się z grani
a mój przewodnik łamie wszelkie
normy bezpieczeństwa…
rozwiązanie może być tylko jedno
Ref.
a ty zdepcesz źdźbło wyrosłe
na twoich barkach
wsiądziesz i dopłyniesz
do szczytu gdzie rzeki zawracają
do ruczaju słowa bo wiara
to nie nauka a doświadczenie
puściły wszystkie zabezpieczenia
dopuściłem się zła: myślą mową
uczynkiem i zaniedbaniem – w obliczu
niespodziewanego racz mnie
uniewinnić jak łotra bo nic ze mnie nie
zostanie tylko puder z twarzy
Ref.
a ty zdepcesz źdźbło wyrosłe
na twoich barkach
wsiądziesz i dopłyniesz
do szczytu gdzie rzeki zawracają
oko puszczonych westchnień
zabierze księżyc we wieczną noc
– barbarzyńskie pytanie –
ustępuje z dolą człowieka
czy będzie to noc polarna? a
może sen tetmajera? pewność
nieśmiertelności – wydartego
boga z ram epoki i dziecko które
przyjdzie niespodziewanie
powiesz głuptasie – jestem twoją
nową kartką gwiazdą nadaj
sens niech zrodzi się tabula rasa
(i znój wędrówki)
Ref.
a ty zdepcesz źdźbło wyrosłe
na twoich barkach
wsiądziesz i dopłyniesz
do szczytu gdzie rzeki zawracają
a ty zdepcesz źdźbło wyrosłe
na twoich barkach
wsiądziesz i dopłyniesz
do szczytu gdzie rzeki umierają
Ruchome dzieje
ruchome dzieje
kapłani nauczyciele sędziowie artyści
szewcy lekarze referenci
trzydzieści lat wojny minęło w imię boga
trzydzieści lat po ślubie
trzydzieści wierszy
kapłani nauczyciele sędziowie artyści
szewcy lekarze referenci
za trzydzieści srebrników sprzedany krzyżowi
upór nad męstwem
poszcząc trzydzieści dni
jako post scriptumpost mortem post factum
niech wola pisania wyprzedzi
niewolę niepisania uznanie przychodzi zawsze
o jeden dzień za późno
wziąłem tabletkę antykoncepcyjną
a koncepcja wylała się z kielicha
pedagogowie zagubieni we własnych sercach
w raju gdzie nie-młodość
choć nie wierzę już w nic
daj mi wieczną miłość niech trzydzieści sekund rozbije minutę
o periodyczność słońca
w dwa ciała: boskie i ludzkie
bym uwierzył
w kapłanów nauczycieli sędziów artystów
szewców lekarzy referentów
chociaż nie widziałem tęczy ani trzydziestu osób
którym zadano pytanie?
w żadnych językach świata
blues grany czysto harmonijnie
Wiersz biały
Laureat wielu wschodów słońca –
chce czytać książki do setnej strony,
bo alternatywy nie będzie,
bo góry mogą ustąpić i może to być dziś.
* * *
Wyrzuceni
Za burtę kosmosu
Nazywamy się widzialni
Nazywamy się słyszalni
Nazywamy się dziećmi świata i nimi jesteśmy
Niepotrzebne nam wielkie sumienia
Jesteśmy w kontakcie
Za a nawet przeciw
Poznaniu wszelkiemu
Od początku oferują adresy
Wielkiego gówna
Adresy kanoniczne
I miejsca wiecznego spoczynku
W sieci pająka
Pojąłem, jak używać
Poprawnie języka
Za granicą są kraty
Wyjść poza nie, to nazwać czego nie da się nazwać
Tak, by było jasne
Oblicze paru dowodów
Odstąpionych
Ziemia się zatrzymała
Zestarzała
I podniosła się jej temperatura
Wyrzuceni, wiemy,
Że została stworzona z rąk do rąk
Z ust do ust, z wyrazów szacunku
Dla wyrazów drwin
Z płaskiej wyobraźni
Dla obłej komety,
Która widoczna gołym okiem
Zaprowadzi nas do Ciebie
Tego Konstruktora Wszechrzeczy,
Który dałeś moc
Architektom świata
zapowiedź, objaw, znak
czytam ciebie pisaną lękiem
w podróży przez języki kolory skóry obyczaje
w wspólnej wierze jest nasza przyszłość
dlatego oskarż mnie o ponaglenie
ważą się splendory zmiennego wiatru
bez orzekania winy
nazwij mnie prekursorem małych kroków
bo uczę się błędów ludzkości od raczkowania
bo tylko na tej przystani może osiąść nasz podmiot
bywało i tak, że głowę odwracałem od krzyża
bywało i tak że z obcą poezją zbliżały się me usta
patrzyło się oczy meduzie
na łóżkach wystawnych i sutych
będziemy kłaść do snu glicynie
i współodpowiedzialnie kneblować usta policjantom barów
na naszych oczach umierają komety
i rodzą się świątynie braw
arbitraż całego życia zamienia się
kilkoma grudami piasku przykrywając seans życia
byłeś dobry – wieczności powiedzieć:
chwilo trwaj!
Modlitwa (poemat)
zbuduj mi nowy świat, bez słowa,
gdzie oaza w katolickim kraju afrykańskim
codzienny przegląd prasy, w przestrzeni
międzygwiezdnej, która była na początku
jak echo dalekie, padam twoim
krystalicznym językiem nadrealności
na twoje wysmukłe ciało, to najlepszy
dowód, kiedy żyjąc i czując, czując
i świecąc (nie święcąc), jak trudno jest
pojąć czystą ideę?
i smak owocnego spełnienia, w chaosie
dnia trzeciego. nigdy nie czytałem historii
rpa, która była deszczem obmyta w pra –
wodach na początku. woda i ogień dnia
czwartego na firmamencie błękitu, więc
niech ci się przyśni szklane słońce,
niech ci się przyśni pereł sznur, niech
obwieści gołąb wolności trudny start w historię…
literatury w zagajanej tożsamości dnia
szóstego. podpowiedz mi, bystry, najmądrzejszy,
jak i gdzie postawić dom, by utwierdzony
na skale i piasku z wysokopiennym listowiem
winorośli, aby doń nigdy nie zagubić drogi.
zamknij przede mną jawę dnia i prozę nocy,
bo jeszcze mam odwagę walczyć o ochronę
przyrody w ten święcący dzień niedzielny
ale także i ona dochodząc do władzy odbiera
nam władzę w rękach, nogach, umysłach
i sercach, sercach z betonu, poświaty w
kraju trzeciego świata.
Ars poetica
rozwaliłem się jak Bashō
o skałę której skarpa wyznacza południk zero
liryczny rezydent rezerwuar kuszący czerwienią
wiśni
i my żyjący oboje jak bliźniactwo czereśni
w ręku morska biel archipelagu przybrzeżnych raf
pozwól mi a będę czekał tu będę czekał tu
a ty wciągasz mnie wielka czarna dziuro – tę
małą planetę i choć wylewam się wulkanem słów
a moje sny dryfują gdzie najdalsze podróże Roberta Monroe
bohater jak z taniego kryminału absolutny szpieg
swoista myśl gdzie bryzą wiodą wyartykułuje moje canto
na ksylografii pojedyncze słowa „Love or Perich”
„Rest in Peace” jak Słowacki w podróży
do
Ziemi Świętej z Neapolu w dzikim zaułku
wieczór otula twe ramiona tchnące snem a może legendą
dziś czekam na list z tysiąca stu i aż jednej nocy
lecz ta jedyna której strzeże liczba najbardziej
pojedyncza i nieodwracalna o policzalna nocy
o tobie najdroższa o tobie piękna wieżo
ideałów złotych myśli uosobień cnót o tobie
nieujarzmiona siło żywiołu dziś walcząc z siłą
potęgi lasu i utylizacji humanitarnych
humanistycznych odpadów
to
mój Savoir Vivre
gdzie nieoheblowane drzewo czeka na swoje
przeznaczenie wytrzeszczając oczy ku
gwiazdom z cieśniny Naruto to waga nocy w gramaturze
dnia Waga nocnej pory na południowym niebie z baśniowej
doliny a jest ono takie jest ono następujące:
wieczór niweluje zielenią i kolorem kory dębu
wchodzi po niżach barycznych schodów codzienna
daremna forma syntez twoje drzazgi
wbijają się głębiej i głębiej
w
same sedno ciała Poezji które jest
delikatne wspaniałe nie zazdrości nie
szuka poklasku nie jest też naiwne ponieważ potrafi
bawić się linią łączącą dwa intymne sutki twych monad
i choć to mówiąc w cudzysłowie Pożegnanie miasta
potrafi pisać słowa najbardziej odpowiednie bo ile
przeszedłem w drodze do ciebie ile przeżyłem
czekając na ciebie moje słowa to nic nie znaczący
„List do pozostałych” i choć jak Stachura mógłbyś
„Niech żyje, niech żyje…” Eviva l’arte
to jednak potrafisz mnie wodzić na pokuszenie
i w ciszy szeptem wyśpiewać kołysankę
na
moje ucho wszystkim co potrafią ziemię
poznać pieszczotą w tym zarysie i zakresie jak ziarno bywa od kąkolu
od dobra będzie oddzielone zło
niczym wody powierzchniowe od wód firmamentu
niczym Fler i jego znamiona
niczym Zimmer i jego akordy
niczym Beksiński i jego zarysy kształty
niczym Beethoven i jego etiudy
dziś ja piszę na nowo swoją
„Pieśń nową” zdzieram z siebie jarzmo
cierpliwej obelgi ponieważ ci którzy nazywają mnie Poetą
bo ci którzy trwają w swoich postanowieniach
bo ci którzy mówią że jestem Milion
bo ci
bo ci
w katedrach dźwięku Maxima
Longa Breve
Utrwaliłem dwa słowa zbliżone i odpychające
Myślę, że kocham Ciebie magią bytu
a nie myślą sugestii
w moim rezerwacie dualne pojęcia
– miejsca na:
pewność i wahanie
podejścia pod skraj
ubiegają się o elekcję
ale wolne są tu:
słowa – oczyszczone, zaś czyny
podejrzane, szemrane, lewe
dla Ciebie to ujarzmię
Wszystko