Bo pamięci nie da się wymazać…
Jan Cornelius jest rumuńskim Niemcem. Tak przynajmniej chciałby być postrzegany. Nie, wróć. Jest Niemcem. Jest Niemcem, żadnym rumuńskim Niemcem. Niemcem po prostu! Tylko dlaczego wszyscy zadają mu pytanie skąd pochodzi? Dlaczego wciąż i wciąż musi odpowiadać na to pytanie. Wyjechał z Rumunii jako młody człowiek, jest wykształcony, ale… ale jego niemiecki jest rumuńskim niemieckim. I zawsze już takim będzie. Może w Wiedniu nikt by nie pytał, w Düseseldorfie, w Niemczech, pytają wszyscy. Jest tłumaczem, policja czasami wzywa go do tłumaczenia tego, co mówią zatrzymani Rumuni… Patrza na niego dziwnie, pytają czy przełożył dokładnie to, co powiedział aresztowany. Tylko jak odpowiedzieć na to pytanie?
„Ja, Drakula i John Lennon” to w wielu miejscach książka zabawna, taka, przy której uśmiech pojawi się na twarzy każdego czytelnika. Ale stronę, dwie strony dalej, uśmiech zamiera. Nawet nie ze względu na drastyczny opis – tych w książce raczej brakuje – ze względu na niezrozumienie, na nieprzystawalność, na „Himalaje” wciąż dzielące Zachód od Wschodu, tę lepszą Europę od tej gorszej. Bo to książka także o stereotypach, o tym, że choćby nałożyć nie wiem jak mocne filtry, wyjdzie Drakula, Ceausescu, a na koniec jeszcze, że stolicą Rumunii jest Budapeszt.
A skąd John Lennon? Cornelius urodził się w roku 1950. Pierwsza płyta Beatlesów to rok 1963. I zaraz, chwilę potem, całą Europę, podkreślę to słowo, całą!, opanował szał, potrzeba identyfikacji młodych ludzi ze stylem słynnej czwórki z Liverpoolu, ich stylem, wyglądem, głoszonymi ideami. Tak było w Wielkiej Brytanii, ale i Rumunii, we Francji, ale i w Polsce, w Niemczech, ale i na Wegrzech. Każdy urodzony w latach pięćdziesiątych chciał być Johnem, Ringo, Georgem czy Paulem. Cornelius akurat Johnem (ale chwilę Ringo). I mnieć długie włosy, jak my wszyscy. Tyle, że to nie takie proste, że na tych „z kudłami” poluje milicja. Więc może, jak jeden z kumpli, chodzić pod komendą milicji i czekać aż cię zatrzymają, a potem powolnym ruchem wyciągnąć z kieszeni zaświadczenie, że się gra w filmie i że to wymóg, konieczność. I gapić się z satysfakcją na rozdziawione gęby stróżów prawa.
Tak, to książka o dojrzewaniu w socjalistycznej Rumunii. Pewnie jednak trudniekszym niż w socjalistycznej Polsce, choć i u nas nie brakowało szaleńców na szczytach władzy. O potrzebie wolności. O szukaniu przestrzeni dla siebie, przyjaciół. O marzeniach.
W latach siedemdziesiątych pomyślałem, że nikt, absolutnie nikt nie narzuci mi tego, co mam czytać. To był mój motyw związania się z opozycją, z podziemnym ruchem wydawniczym. Cornelius miał Brautigana, amerykańskiego pisarza, którego uparł się czytać. Tyle, że nie mógł go czytać w Rumunii.
Uciec, uciec z tego raju zakazów, braków, terroru, z kraju donosicieli, ale też uroczych historii. Bo przecież każde dzieciństwo niesie ze sobą ciąg wydarzeń niespodziewanych, odkrywczych, zdumiewających. Odkrycie, że w pociągu istnieje tabliczka z napisem: „nie pluć przez okno” jest równa, w tym wieku, koronacji jakiegoś władcy, zwłaszcza, gdy wszyscy przez to okno plują. A wybranie zawodu? Ginekolog? Sophia Loren, kawałek piersi w przemoczonej bluzce… Emocje, sześć razy oglądany film. Więc… A może kosmonautą?
Paszport. Niedostępne marzenie (jak ja to dobrze pamiętam!). Żeby wyjechać trzeba mieć obca walutę. Za posiadanie obcej waluty możesz trafić do pudła. Zamkniety krąg, odmowa. I jakiś fart, zdarzenie, które nie mogło, nie miało prawa zię zdarzyć. Nie miało prawa? Życie, życie pełne niespodzianek. Nie, Cornelius nie ucieka przez zieloną granice, nikt do niego nie strzela (jak do setek innych). Uczy francuskiego dziecko, mało zdolne dziecko, partyjnego bonzy. Pójdziesz za dwa dni do urzędu paszportowego, paszport będzie na ciebie czekał, powiada kacyk. Ot tak, po prostu? No tak…
Więc wyjeżdżasz i wydajesz wszystkie posiadane pieniądze na telefon do niemieckiego tłumacza Brautigana. Oczywiście, Cornelius jest szaleńcem, intelektualnym szaleńcem. Nikt przy zdrowych zmysłach tak nie postępuje. A jednak…
Tak, ta książka jest pełna paradoksów. Z jednej strony potiomkinowskie wioski rumuńskiego dyktatora, z drugiej próby wydania we Francji książki pisanej po rumuńsku. Kogo może to zainteresować? Gallimarda? Flammarion? Może kiedy zaczniesz po niemiecku, a jeszcze lepiej po angielsku. To także łzy. Łzy szczęścia, gdy po dwóch latach niewidzenia widzisz maleńką córeczkę, którą wraz z żoną, wypuścili wreszcie w ramach operacji łączenia rodzin. To maleńskie dziecko, które rozpoznaje ojca, jest jakimś zwornikiem. Bo pamięci nie da się wymazać, można ją przykryć tym, co teraz, ale przecież gdzieś będzie krążyć w krwioobiegu. I wystrzeli w najmniej oczekiwanym momencie.
Śmiejąc się wciąż miałem wrażenie, że to jednak poważna książka. Bez martyrologii, z oddechem, książka o marzeniach, ich spełnianiu, ale i nostalgii. O rumuńskim Niemcu? O niemieckim Rumunie?
Jan Cornelius – Ja, Drakula i John Lennon, przekład Radosława Janowska-Lascar, Wydawnictwo Amaltea, Wrocław 2020, str. 195.