Franciszek Czekierda – PROHIBICJA NAŁOŻONA NA FILMOWCÓW

1
616
Franciszek Maśluszczak, "Krynica", 2008, akwarela

      Pod koniec lutego 1982 roku przyjechałem z ekipą do Cisnej w Bieszczadach kręcić plenerowe zdjęcia do debiutanckiej fabuły telewizyjnej Witolda Stareckiego Pajęczyna na podstawie opowiadania Wasilija Szukszyna Żyć się chce. Producentem był zespół filmowy Perspektywa. Organizacja przedsięwzięcia spoczywała na Tadeuszu L., drugim kierowniku i na mnie (byłem wówczas asystentem). Kierownik produkcji Jacek M. nie mógł przyjechać, musiał zostać w Warszawie. Operatorem obrazu był Jerzy Z., późniejszy uznany autor zdjęć filmowych na Zachodzie. Reżysera i operatora poznałem wcześniej, na jesieni 1981 roku, gdy z nimi i ze scenografem przyjechaliśmy w okolice Cisnej poszukać odpowiednich plenerów do zdjęć. Wybór padł na połoninę w pobliżu szczytu Łopiennik. Podczas tego wyjazdu zauważyłem, że w duecie reżyser – operator pierwsze skrzypce grał ten drugi, co wynikało z jego osobowości i doświadczenia przy realizacji filmów fabularnych. Reżyser w tej dziedzinie nie miał doświadczenia i godził się na taki układ, choć wcześniej zrobił wiele filmów dokumentalnych. Muszę w tym miejscu dodać, iż po ogłoszeniu stanu wojennego, produkcja filmu została wstrzymana. Po dwóch miesiącach starań wpływowych osób, m.in. szefa zespołu Perspektywa, Janusza Morgensterna, film jako apolityczny, otrzymał zgodę na realizację. W treści scenariusza co prawda nie było bezpośrednich odniesień do panującego ustroju czy aktualnej sytuacji politycznej w PRL-u, czy ZSRR, ale historia uciekiniera z obozu pracy w nieokreślonym miejscu i czasie była aluzyjna.
      Tyle tytułem wprowadzenia, bowiem nie chcę tu opowiadać o epizodzie związanym ze stanem wojennym, ani o treści obrazu, lecz o pewnym incydencie ukazującym współpracę ludzi realizujących film i stojących niejako po przeciwnych stronach barykady; jedna jej strona to wizja artystyczna i chęć zrobienia przez twórców jak najlepszego dzieła natomiast, druga strona to ekonomia i pieniądze, które muszą być rozsądnie wydatkowane, czyli organizacja produkcji reprezentowana przez zespół filmowy, kierowników, asystentów i administratora filmu. Jeśli istnieje dobra chemia między twórcami i kierownictwem produkcji, jak to najczęściej bywa, film kręci się sam. Jeśli jednak tej chemii brakuje, wówczas są zgrzyty i przedsięwzięcie może skończyć się wstrzymaniem realizacji, albo unicestwieniem filmu, co się nieraz zdarzało.
      Po przyjeździe do Cisnej i rozlokowaniu się w motelu, nazajutrz ekipa realizacyjna wyjechała na zdjęcia plenerowe. Tadeusz i ja zostaliśmy na miejscu załatwiając bieżące sprawy. Pogoda była piękna, na bezchmurnym niebie świeciło słońce, zaś mróz nie przekraczał 10 stopni Celsjusza. Jako się rzekło pogoda była piękna, ale… na górskie kąpiele słoneczne, nie zaś na kręcenie zdjęć. Dlaczego? O tym za chwilę. Po dotarciu pojazdów do wsi Buk parkowano je, bo wyżej nie mogły jechać. Sprzęt przeładowano na wóz konny miejscowego starego trapera, Tadeusza Spisa. Woźnica-traper jechał swoim konikiem i przedpotopowym wehikułem śnieżnymi szlakami w pobliże starej cerkwi niedaleko Łopiennika. Dalej, to znaczy wyżej, filmowcy i aktor Wirgiliusz Gryń, ze sprzętem na plecach szli po kopnym śniegu pieszo. Na połoninie asystenci i technicy rozkładali sprzęt, zaś realizatorzy czekali na sprzyjające warunki pogodowe. Jednak nie doczekiwali się ich, bowiem słońce świeciło jaskrawo, dodatkowo odbijając się od śniegu.
      Po około trzech godzinach usłyszeliśmy w motelu wracające samochody. Od realizatorów usłyszeliśmy, że nie nakręcono ani jednego metra taśmy z powodu zbyt mocno świecącego słońca na bezchmurnym niebie. W żargonie filmowym nazywa się to „blachą”. Po schowaniu sprzętu w motelu towarzystwo udawało się do jedynej w miasteczku knajpy, w której wysoko procentowymi napojami łagodzono niepokoje egzystencjalne podszyte stresem pobytu w dzikich Bieszczadach, co trwało do późnej nocy. Kolejne dni wyglądały podobnie. Po kilku godzinach od wyjazdu w góry ekipa zdjęciowa wracała do motelu. Operator już od progu wołał w kierunku biura „blacha”, co oznaczało, że nic nie nakręcono. Grupa towarzysząca reżyserowi i operatorowi szła do knajpy. Bynajmniej nie po to, aby się modlić o sprzyjającą dla zdjęć pogodę… Po zakończeniu biesiadowania pijani filmowcy około północy  wracali głośno do swoich pokojów. Najbardziej hałaśliwy był szwenkier, czyli operator kamery.
      Brak nakręconego materiału i codzienne upijanie się ważnych w ekipie osób, stanowiły nie lada wyzwanie dla  mnie i Tadeusza. Po trzecim dniu bez zrealizowanych zdjęć, zestresowani zastanawialiśmy się, co robić. Ponadto prognoza pogody na następne dni nie nastrajała do optymizmu. Tadek nie mogąc skontaktować się telefonicznie z kierownikiem produkcji, połączył się z Jerzym Buchwaldem, zastępcą Morgensterna. Przedstawił mu w dramatycznych słowach stan spraw. Ten obiecał wsparcie. Nie czekając na rozwój wypadków toczących się po równi pochyłej, wpadliśmy na ryzykowny pomysł, którego wykonanie spadło na mnie. Podzieliliśmy między siebie role; Tadeusz miał być „lepszym policjantem”, ja zaś gorszym. Zacząłem działać. Poszedłem do ajenta (który był najemcą państwowego lokalu) i poprosiłem go, aby do końca naszego pobytu nie serwował filmowcom alkoholu. Przystał na to, co mnie nawet zdziwiło, ponieważ pozbawiało go dodatkowych dochodów.
      Po kolejnym nieudanym dniu zdjęciowym z powodu „blachy”, reżyser i operator ze swoimi asystentami poszli do knajpy, co stało się już swoistym rytuałem. Widząc ich przez okno myślałem z niepokojem o skutkach prohibicji (dobrze wiedziałem, że w Ameryce były one fatalne). Gdy filmowcy do posiłku zażyczyli sobie wódki, spotkała ich niespodziewana odmowa. Pewni siebie wezwali ajenta.
      – Co to znaczy?! – Operator nie krył zdenerwowania wskazując na siedzących przy sąsiednich stolikach drwali pijących wódkę. – Inni mogą, a my nie?
      – Jest zakaz – odpowiedział grzecznie szef lokalu.
      – Jaki zakaz? – zdumiał się reżyser.
      – Obowiązuje filmowców.
      – Skandal. Kto go wydał? – rzekł podenerwowany Jerzy Z.
      – Asystent – stwierdził spokojnie ajent.
      Asystentów w ekipie było kilku, ale spragnieni alkoholu filmowcy wiedzieli, o kogo chodziło. Od tego momentu stałem się dla nich najbardziej znienawidzonym człowiekiem w ekipie. Zdenerwowani przyszli do biura poskarżyć się na mnie Tadeuszowi. Idąc korytarzem szwenkier złośliwie kopnął kilka razy w drzwi mojego pokoju. Przestraszyłem się nie na żarty, ponieważ mogło dojść do rękoczynów. Jednak nie zareagowałem. W napięciu czekałem w pokoju na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili zostałem poproszony przez Tadeusza do biura o wyjaśnienie sprawy reżyserowi i operatorowi.
      – Zakaz będzie obowiązywał do chwili, aż zostaną nakręcone zaplanowane zdjęcia – powiedziałem spokojnie, choć w środku gotowało się we mnie.
      – Chyba zwariowaliście! – podniósł głos któryś z realizatorów. – To jest prohibicja. Jakiś asystent będzie nam ograniczał wolność?
      – Podtrzymuję zakaz – potwierdził stanowczo Tadeusz. Jednak po chwili zwrócił się do nich łagodniejszym tonem – Panowie, jesteśmy tu kilka dni i nie mamy ani jednego metra nakręconej taśmy.
      – Wciąż jest „blacha”, a na dokładkę ekspozycję utrudnia oślepiający śnieg. W tych warunkach nie da się kręcić. Musimy czekać na chmury – stwierdził operator obrazu.
      – Chcę rozmawiać z szefem zespołu – zażądał reżyser.
      – Morgenstern jest nieobecny – oświadczył Tadeusz, który we wcześniejszej  rozmowie z Buchwaldem uzgodnił jego „nieobecność”.
      – No to z Buchwaldem.
Po otrzymaniu połączenia z Perspektywą, Tadeusz zamienił z zastępcą szefa zespołu kilka słów, po czym przekazał słuchawkę reżyserowi. Ten tłumaczył mu zawile, dlaczego nie można robić zdjęć. Jerzy Buchwald w krótkich słowach oświadczył mu, że natychmiast cofnie produkcję filmu, jeśli nie zacznie robić zdjęć przy takich warunkach pogodowych, jakie są, ponieważ budżet tego nie wytrzyma. „W filmie nie ma słabej pogody, są tylko słabe nerwy” – zacytował na koniec powiedzenie przedwojennego kierownika produkcji. Reżyser przestraszył się, że z debiutu wyjdą nici. Po odłożeniu słuchawki wyszedł z operatorem na naradę.
      – No i jak sądzisz? – zapytałem Tadka, gdy zostaliśmy sami. – Nie mają wyjścia, muszą kręcić.
      – Szef postawił go pod ścianą. Ale trzeba mu coś dać na osłodę, bo w końcu my tu z nimi pracujemy, a nie zespół z Warszawy.
      – Tym cukierkiem będzie odwołanie prohibicji? – Upewniłem się.
      – Właśnie.
      Po krótkiej naradzie reżyser i operator powrócili z zatroskanymi minami. Starecki oświadczył, że jednak postarają się kręcić zdjęcia niezależnie od pogody, ale pod warunkiem – dodał mocniejszym głosem przerzucając wzrok na mnie – jeżeli odwołamy prohibicję.
      Tadeusz popatrzył na mnie wymownym wzrokiem. Podszedłem i szepnąłem mu do ucha:
      – My też dajmy im warunek; cofniemy zakaz, jeżeli jutro zrobią zaplanowane na ten dzień zdjęcia.
      Tadek zgodził się ze mną i powtórzył to głośno. Przystali na to.
      Nazajutrz ekipa wyjechała jak zwykle na plan zdjęciowy. Na połoninie nie bacząc na „blachę”, przygotowano się do zdjęć. I nagle stał się cud. Na jasnym niebie pojawiły się pojedyncze cumulusy w klimacie Canaletta, jakie lubią operatorzy. Korzystając ze sprzyjającej pogody w ciągu jednego dnia nakręcono zaległy i bieżący materiał. Po przyjeździe do motelu reżyser poinformował nas, że wszystko poszło dobrze i możemy w „kalendarzówce” zakreślić na czerwono, jako wykonany, zaległy i bieżący plan. 
      – Prohibicja będzie zlikwidowana? – upewnił się szwenkier.
      – Jeśli tak, to tak – odpowiedział w swoim stylu Tadeusz.
      Poszedłem do knajpy.
      – Odwołuję prohibicję – powiedziałem ajentowi.
      – Nie ma sprawy – ucieszył się.
      – Swoją drogą…  – zawahałem się, czy mu to powiedzieć – mógł się pan nie zgodzić na zakaz picia…
      – Panie, jest stan wojenny i wszystkie zakazy są dla mnie święte – odpowiedział przekonywująco. – Swoją drogą w ciągu dwudziestu lat pracy w gastronomii nie spotkałem się z czymś takim… – spojrzał na mnie wzrokiem, który mógł oznaczać uznanie, jak i dezaprobatę.
      Do końca pobytu w Bieszczadach ekipa zdjęciowa bezproblemowo nakręciła cały zaplanowany materiał. Natomiast po pracy codziennie regenerowała siły w knajpie przy ulubionych trunkach. Prohibicja trwała krótko, lecz okazała się skuteczna. O ile mi wiadomo był to jedyny w historii polskiej kinematografii zakaz picia alkoholu wydany filmowcom.
      Epilog
      W stanie wojennym Janusz Morgenstern wiele ryzykował zezwalając na realizację wątpliwego politycznie filmu, który szczęśliwie został nakręcony. Po zakończeniu postprodukcji powinna odbyć się premiera. Ale nie w czasach realnego socjalizmu. Telewizja Polska do końca funkcjonowania poprzedniego ustroju nie odważyła się na pokazanie Pajęczyny, która 11 lat przeleżała w telewizji zyskując, z dzisiejszego punktu widzenia, zaszczytne miano „półkownika”. Film został wyemitowany dopiero w wolnej Polsce w 1993 roku. Witold Starecki nie obejrzał swojego filmu w TVP, ponieważ na początku lat osiemdziesiątych wyemigrował do Anglii. Zmarł w 2011 r. w Londynie.
      Swoją drogą szkoda, że telewizja go nie wyświetla, bo film jest godny obejrzenia.

Reklama

1 KOMENTARZ

  1. Świetna historia! Tym bardziej, ze znam wszystkie dramatis peronae i nie zwiodą mnie akronimy! Też mam trochę do opowiedzenia z moich asystnckich czasów. Może kiedyś.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko