– Jaki już krótki dzień – powiedziała w piątek mama zasuwając po obiedzie zasłony, a robiła to z takim pośpiechem, jakby chciała się od czegoś odgrodzić. – Boję się mrocznych popołudni. A najbardziej, kiedy niebo czerni się chmarami odlatujących ptaków.
Agnieszka, kończąca zmywać naczynia, popatrzyła na matkę z obawą. W popłochu szukała, czym rozproszyć takie trwożne rozważania. Czuła, że mama i tak ujawnia nie wszystkiego. Kobiety w jej wieku wariują od myśli o przemijaniu. Dla niej te sprawy jeszcze nie były przedmiotem rozmyślań, jeszcze ich nie obłaskawiła własną filozofią.
– Czasami już nie mogę dać sobie z tym rady… – dodała matka.
Nie spytała, co ma na myśli. Wolała nie wiedzieć.
Siedziały w kuchni same. Babcia pewnie coś czytała w swoim pokoju, ojciec miał jakąś naradę. Zrobiło się nieznośnie cicho… Dom wydał się nagle za wielki. Siedziały nieporuszone. Wtem zegar począł wybijać godzinę aż się obie wzdrygnęły, ale nie zdążyły policzyć, ile razy bił. Zawtórowały mu następne z pokoi.
Agnieszka poderwała się. Włączyła radio na ledwie szeleszczącą muzykę, żeby nie denerwowała hałasem a zagłuszyła pustkę. Wyjrzała za okno, jakby stamtąd chciała zaczerpnąć otuchy. Jak okiem sięgnąć nikogo nie było widać. Nikt się nie odbijał w błyszczących po deszczu kałużach. Czasem przemykało jakieś auto, niewidoczne stąd, a tylko słyszane. I znowu nic. W dali wszystko zawisło w mgle. Bliżej sterczały nagie patyki gałęzi, a pod nimi ścieliły się w trawie liście. Każdy spływał z góry majestatycznie, wirując i na koniec rozkładał się dumnie, złoty na zielonym tle. To był jego ostatni występ.
– Mamo, ale tam ładnie!
Mama w milczeniu podała jej list od Mirki. Razem z nim wdarł się przeraźliwy zgrzyt. Siostra między rozmaitymi ciekawostkami donosiła o poważnej chorobie koleżanki Agnieszki z krakowskiej szkoły, Joli. Ona uczyła tam plastyki. I bez przerwy czytała książki, bo wybierała się na polonistykę. Czytała i piła kawę za kawą, zaciągając się po każdym łyku papierosem. Lada dzień ma mieć operację. Podejrzenia są niewesołe. List przyszedł wczoraj, ale matka nie chciała niepokoić jej na noc, kiedy wszystko bardziej przeraża. Dopiero jasność poranka przywraca właściwe proporcje.
Ręka z listem opadła bezwładnie. Agnieszka zaczęła się w popłochu zastanawiać, czy Jola zdążyła przeczytać wszystkie książki, jakie zamierzyła, aby zdawać na polonistykę. Przed wakacjami była dopiero przy Balzaku. W pokoju nauczycielskim siadała otulona w gruby sweter siadała w kącie zawsze z książką w jednej ręce a papierosem w drugiej, stawiała przed sobą filiżankę kawy i czytała. Zaczęła od starożytnych i po kolei zgłębiała systematycznie całość piśmiennictwa. Poznała Cycerona, Horacego, Byrona i Balzaka. Na uwagi, że niemożliwe przeczytać wszystko – wzruszała ramionami. Czytała i już. Poza tym malowała i wróżono jej nawet sukcesy, ale miłość do literatury zwyciężała.
Jak zakrztusiła się dymem papierosa i napominano ją, że za dużo pali, wzruszała ramionami. „Kawy też dużo piję, ale za to mało śpię, bo dużo czytam po nocach, ale nie kwękam jak wy wszystkie”. A teraz tak z nią źle…
Ostatni raz widziała ją, chyba na Plantach. Swoim zwyczajem dźwigała w siatce i pod pachą stosy książek oraz płyt. Ledwo obejmowała to rękami. Często tak ją widywała. Książki wysuwały się jej, wypadały i szła zawsze jak ofiara intelektu. Łakoma na strawę duchową. Pozornie niedzisiejsza, ale umysłowością kasująca tych najbardziej awangardowych. Zgłębione miała to, o czym oni nie mieli pojęcia. Agnieszka zachodziła zawsze w głowę, jak starcza Joli czasu na oddawanie się bez reszty muzyce, na kontemplacje i czytanie.
Wtedy na Plantach pociągnęła Agnieszkę do ławki, żeby podzielić się z nią radością ze swych zdobyczy z niejednej księgarni, biblioteki, antykwariatu. Odgarnęła, jak zwykle łokciem opadające na twarz włosy i zaśmiała z zadumą: Kiedy ja to wszystko przeczytam? Kiedy nacieszę się płytami? A w czytelni Na Groblach odłożyli mi „Filozofię indyjską”.
Czy kupowałaby tyle książek, gdyby wiedziała ile czasu jej zostało? Co zresztą by wtedy zrobiła? Podczas przerw w pokoju nauczycielskim otulona po uszy swetrem czytała bez przerwy książki, sięgając tylko, bez podnoszenia oczu, to po szklankę z kawą, to po papierosa. Wydawało się, że otula się swetrem, by się tak odizolować od otoczenia i spokojnie poczytać. Może było jej wciąż zimno… To coś znaczyło…
Agnieszka długo w noc nie mogła zasnąć. Nazajutrz, mając przed sobą całą pustą sobotę, nie mogła sobie znaleźć miejsca. Jednak wymówiła się od pójścia na targ. Babcia kiwnęła głową ze zrozumieniem i poszły obie z mamą. Patrzyła jak się oddalały, stawały coraz mniejsze i ciemniejsze. W końcu pochłonęła je szarość. Wtedy szybko włożyła kurtkę i ruszyła bez celu w przeciwną stronę. Byle dalej.
Pojedynczy przechodnie kroczyli niespiesznie Na drogę spadały ostatnie liście. Tylko sosny trwały niezmienne w swej ponurej szarości i monotonii powtarzających się w nieskończoność prostych pni. Dopiero w porywach wiatru zmieniały się w potrząsających brodami starców, wysuwających prosząco zeschnięte konary rąk.
Nie zdawała sobie sprawy jak długo idzie. Wreszcie poczuła, że wicher się wzmaga. Zasłania jej oczy włosami. Zawróciła strwożona. Z okna matka wołała, żeby się pośpieszyła, bo będą szatkować kapustę.
Ojciec już przyniósł z piwnicy beczkę. Moczyła się od kilku dni, żeby się uszczelniła. Przez lato zawsze się zsychała. Dalej potoczyło się tak, jak Agnieszka pamiętała, a zapamiętała jako wielką ceremonię. Mama owinięta chustą z frędzlami obrywała z kapusty wierzchnie liście i wielkim nożem przekrawała główki na pół i jeszcze raz na pół. Wykrawała twardy głąb ze środka. U nich nazywano go gołąbkiem i częstowano nim dzieci. Agnieszka jeszcze pamiętała ten smak. Tymczasem ojciec w serdaku podbitym królikami szatkował. Pochylony suwał z rozmachem kwadratowy pojemnik z kapustą wzdłuż leżącej na beczce szatkownicy. Przyciskał główki ręką a noże pod spodem cięły je w rytm ślizgowych pojękiwań. Pachniało wkoło czymś zimnym i minionym.
Co jakiś czas odstawiał szatkownicę, brał drewniany tłuczek i ubijał naszatkowaną kapustę. Wystrugał go jeszcze dziadek z jakiegoś pnia. Był wielki na jakieś półtora metra i gruby, że ledwo obejmował go dłońmi. Świeża warstwa podobna do puszystego śniegu, ugniatana teraz topniała, ciemniała, zaczynała pryskać sokiem. Ojciec zadzierał ręce z tłuczkiem ponad głowę i spuszczał z rozmachem. Tłuczek zagłębiał się coraz głębiej, wydając mlaszczące klaśnięcia. W końcu trudno go było wyrywać w górę. Wtedy odstawiał go i ponownie pochylał się nad szatkownicą. Matka podawała kolejne głowy kapusty i pytywała ojca, czy się nie zmęczył. Agnieszka zatrwożyła się, czy oni myślą o nadciągającym kresie swych dni. No bo przecież kiedyś… Żeby nie zgłębiać tego, wzięła od mamy nóż i z energią rozpołowiała kolejne główki.
– Lecą, lecą liście – powiedziała matka, kiedy wyszły wyrzucić resztę kapuścianych głąbów. -Pamiętasz, jak miałaś ze cztery lata powiedziałaś raz, by poprzywiązywać te liście grubymi sznurami do drzewa, żeby nie uciekały do ciepłych krajów.
Ogród był pełen suchych badyli. Mama orzekła, że czas najwyższy uporządkować je przed zimą. „Nadejdzie więc zima? -dziwiła się Agnieszka – będzie jeszcze jakiś czas przyszły?” Wiadomość o Joli odebrała jej poczucie wszelkich perspektyw. Nic nie jest pewne, skoro tak łatwo może przepaść na zawsze. Zaczęła coś nieporadnie o tym mówić ale mama słuchała z przymusem a w końcu przerwała, proponując by upiekły na niedzielę piernik.
Zaraz w kuchni mama nasypała w rondelek cukru i zaczęła go podgrzewać aż zbrązowiał i zmienił się w karmel. Zapachniało nim w całym domu. To przyciągnęło do kuchni babcię. Weszła z czytaną właśnie książką, założoną jeszcze palcem. Zaraz zabrała się do ubijania w moździerzu goździków i ziela angielskiego. Mama dolała teraz ostrożnie do karmelu kawy i wszystko w rondelku zabulgotało, zaczęło pryskać, omal nie wyskoczyło, w końcu ucichło.
Agnieszka kręciła w makutrze jajka z cukrem. W ich domu do piernika nie używano miksera. Przecież najlepsze ciasto robi się ręcznie! Bez pośpiechu i warkotu tych nowoczesnych urządzeń. Zresztą, żal byłoby tej całej ceremonii żmudnego kręcenia w makutrze. Przy okazji skupiało to domowników razem, bo więcej rąk potrzeba było do pomocy. Można było pogadać przy tym do woli.
Agnieszka więc, kręcąc wałkiem masę w makutrze, usiłowała ciągnąć swe myśli związane z Jolą, zaczęła coś o lęku, który udaremnia każdy krok, ale w tym momencie matka dosypała do makutry mąki i trudniej było obracać wałkiem. Trzeba się było na tym bardziej skupić.
– Daj, pokręcę – powiedział ojciec, zabierając jej makutrę. – Do tego trzeba więcej siły.
– A wiecie – ucieszyła się babcia – że podobne słowa zostały odnotowane, jako pierwsze polskie. To było o ile pamiętam: „Daj ać pobruszę, a ty pocziwaj”. Tak rzekł jakiś szlachetny małżonek – nasz przodek – do swej żony.
Mama powyciągała z rozmaitych szufladek, słoiczków, pojemników porcelanowych: rodzynki, figi, orzechy, migdały, skórkę pomarańczową, by je dodać do ciasta. Babcia zabrała się do ich krojenia w paseczki. Kuchnia wypełniała się zapachami karmelu, to kawy, wreszcie goździków i cynamonu. Robiło się coraz bardziej gorąco od pieca.
– O, już robią się na powierzchni bąbelki, znak, że ciasto gotowe. Jeszcze trochę i już. Najlepiej byłoby zostawić je do jutra i dopiero upiec, a na razie obejść się smakiem.
– Ale mnie już leci ślinka – orzekła prosząco Agnieszka.
Mama przyjrzała się zarumienionej i poweselałej córce i odetchnęła z ulgą. Udało się oderwać ją od myśli, na które ratunku nie ma.
Wreszcie ciasto znalazło się w piekarniku. Agnieszka usiadła w pobliżu, by sycić się zapachem pieczenia, zaglądać przez szybkę jak ciasto rośnie. Odległe kąty kuchni mroczniały. Powinna umyć makutrę, sprzątnąć rozsypaną mąkę, zebrać przyprawy, ale jak zwykle babcia wykańczanie pracy uważa za swój przywilej. Agnieszka nie lubi doprowadzać czegoś do końca. Wiele zaczyna i porzuca. Wojtkowi też dotąd nie odpowiedziała na list. Dobrze jej przy rozgrzanym piecu. Mama i babcia zamyślone. Ojciec, zwykle zapracowany, teraz odłożył gazetę i siedzi bezczynnie uśmiechnięty.
– Może wybierzemy się jutro na grzyby – spytała nagle mama.
Agnieszka ucieszyła się. Wszystko to łagodziło jej jesienną chandrę, chociaż ta jesienność to nie tylko smutek pory roku, ale i pór życia, wszystkiego co się kończy. Domyśliła się, że mama wymyśla co może, by ona przestała o tym rozmyślać. Choć sama wrażliwa jak najpłochliwszy ptak, przeżywająca każdy drobiazg i całymi latami cierpiąca na bezsenność, zawsze potrafi prostować ścieżki swoich dzieci. Kochana mama!
– No, chyba pora zajrzeć do duchówki – przypomina babcia.
Ona jedna nazywa jeszcze piekarnik staroświecką nazwą: „duchówka”. Nawet to ładnie brzmi – myśli Agnieszka i gdy świeże, jeszcze ciepłe ciasto, ugina się pod nożem, kruszy, wydaje się jej, że przenosi ją to wszystko w sielską przeszłość. Niczym proustowska magdalenka. Uśmiecha się i zaraz krzywi. Dostrzega w tym zgrzyt. To właśnie z Jolą rozmawiała kiedyś o Prouście w pokoju nauczycielskim i nabierała apetytu na ponowne rozsmakowanie się w tej lekturze i zgłębianie jej odcieni. A zeszłego roku napisała do Joli pozdrowienia znad morza. Niedokładnie pamiętała jej adres, potem to uzupełniła, nakleiła nawet znaczek, ale jakoś zeszło jej z wysłaniem i dotąd ta kartka z widokiem wykrzywionej sosny nad brzegiem morza, leży w szufladzie. Natyka się na nią, grzebiąc w papierach. Mogła dać ją później Joli osobiście. Zaniedbała. Odtąd będzie przypominać, że z dobrym słowem trzeba się śpieszyć.
Nazajutrz rano wybrali się całą rodziną na grzyby. W lesie sosnowym nie ma ich za wiele. Za to tu jaśniej. Sosny przepuszczają więcej światła, a przy ich skąpym poszyciu, wzrok biegnie daleko pośród szaro-różowych pni, prostych niczym wyprężeni na baczność żołnierze. Kiedyś najczęściej wyciągało się tu z ziemi pokręconą dziwolągowato żółtą kurkę, zwaną tutaj kurzą nóżką. Zwykle wokół niej, to tu to tam, gromadziły się kropki mniejszych. Teraz ich się prawie nie spotyka. Ale rozgarniając wrzos, można trafić na lepki kapelusz maślaka z przyklejonymi igłami sosny. Czasem brązowego podgrzybka. Częściej widziało się czerwonego muchomora z kropkami niczym kruszonka na cieście. I bordowe gołąbki. I inne o nie znanej nazwie, jakich oni nie dotykali.
Słońce powoli wydobywało z mgły wężowate konary i pnie, podobne nodze olbrzymiego ptaka z wbitymi w ziemię pazurami wystających korzeni. Wtem przeciął ciszę trzepot skrzydeł i urwany terkot krakania. Agnieszka rozejrzała się przerażona, lecz wszystko zamarło w jednej chwili jak ucięte nożem. Po chwili zatrzeszczała z tyłu gałązka.
– Hop! Hop! Agnieszka! Gdzie jesteś? – doleciało z daleka.
– Tuuutaj!
– Wracaaaaj!
Zawróciła i ujrzała jak zatuloną bielą mgły dal przebijają promienie słońca. Tu i tam pobłyskiwała rosa. Pachniało wilgocią i żywicą. Z rudego igliwia wybił się parasol kani. Nareszcie jakiś grzyb! O, tam następny!
W domu Agnieszka otaczała ich wielkie kapelusze w jajku i bułce. Zjedzą je z chlebem. Rozkoszując się ich smakiem, Agnieszka uchwyciła wzrok mamy tropiący na jej twarzy uśmiech, który natychmiast przeniósł się na inne twarze, niczym odpalona żagiew.
W tej chwili wydało się jej jakby macki lęku zelżały. Dopiero, gdy zasypiała poczuła, że coś ją niepokoi, ale nie była w stanie określić tego bliżej, bo zmorzył ją sen.
Krystyna Habrat
/To rozdział z powieści TU, GDZIE SPADŁ GRAD WIĘKSZY OD JABŁKA./
Przypomniałam sobie ten rozdział. Życie małomiasteczkowe, relacje w wielopokoleniowych rodzinach, jakże inne od teraz wspłczesnych. A z książki płynie spokój małego miasta, bo młodzi już wybyli szukając szczęścia w mieście, a starzy coraz wolniejsi. Tylko uczucia teraz i dawniej budzą te same emocje.
Doskonała książka.