TOM, zwolniony warunkowo z więzienia, zwierza się matce: „…Chcieli mnie zdusić – dobrać się do mojej duszy, żebym się czołgał na kolanach…” (Grona gniewu, reż. John Ford, USA, 1939). ORZCHOWSKI, maszynista z kolei Warszawsko – Wiedeńskiej prawie z krzykiem opuszcza zebranie partyjne z 1950 roku : „… Nie zhańbię imienia kolejarza…” ( Człowiek na torze, reż. Andrzej Munk, 1956). MATEUSZ na trybunie pierwszomajowej obok Bolesław a Bieruta, przekonuje w 1950 jakiegoś towarzysza: „…Trzeba ufać ludowej sprawiedliwości, która tępi wszelkie szczury i robactwo reakcyjne…” (Człowiek z marmuru, reż. Andrzej Wajda,1977) DANIEL, pensjonariusz z poprawczaka, udający księdza, w rozmowie z kapelanem przyjmuje jego maksymę życiową jako swoją: „… Mniej ważne jest skąd przychodzimy, dużo ważniejsze, dokąd zmierzamy…” (Boże ciało, reż. Jan Komasa, 2019)
Od książki do rychłego fimu
Toma, bohatera książki i filmu – wybitnych Gron gniewu, chcieli zdusić podczas więziennej odsiadki za przypadkowe zabójstwo, ale nie dali rady. Opowiedział matce, jak się nie dawał, gdy go zapytała: „… Czy cię nie zgnoili w więzieniu, czy z chłopca w zwierzę cię nie przemienili i nie zatwardzili w zbója…?” . To jeden z pierwszych, krótkich dialogów matki z synem. Zanim odszukał rodzinę po czterech latach odsiadki , natknął się na sąsiada, ewangelickiego pastora. Tu wywiązał się nieco dłuższy dialog pod drzewem. Dawny duchowny, który przed laty ochrzcił Toma, teraz wygląda jak włóczęga, jeśli nie jak menel. Tom pamięta podniosłe kazania ojca Jima Casy ‘ego. A teraz słyszy, że pastor stracił wiarę, bo „religia rzadko kiedy i rzadko komu rozwiązuje ich ludzkie problemy” . Duchowny pełnił także rolę egzorcysty i pamięta „dużo chwil, gdy cucił panienki omdlałe z powodu opanowania przez demony”. Przyznaje, że „im nie przepuszczał”, ale czynił to tak, by nie czuły, że grzeszą, bo on „w osobistej modlitwie pokutnej wszystkie grzechy brał na siebie”. Ten dialog byłego, podstarzałego już proboszcza, z młodym parafianinem – zabójcą, zwolnionym warunkowo z więzienia – brzmi dużo łagodnej na ekranie niż w powieści Johna Steinbecka (Nobel 1962 rok). Film Forda jest opary tylko na motywach powieści. Zachował w dużym stopniu jej reporterski charakter. (Tu wtrącam dygresję z czasów studiów polonistycznych, WŁ: Steinbeck cenił reportaż jako dziennikarski gatunek i odnosił autorskie sukcesy często nagradzane. Był pisarzem i dziennikarzem , wędrowcem w latach niby światowego, względnego spokoju, ale także ciągłych, wojennych niepokojów. O miłości do dziennikarstwa zajmująco opowiadał nam , studentom w listopadzie 1963 roku w sali wydziału filozofii warszawskiego uniwersytetu. To już były lata rozkwitu polskiej szkoły reportażu, a wielu pisarzy i krytyków literackich odmawiało mu jednak wartości literackich. Zapytany o to wielki gość z Kalifornii podkreślał właśnie wartości literatury faktu. Natomiast z nieukrywanym żalem – co pamiętam – opowiedział o swojej rozmowie z prezydentem Johnem F. Kennedym, bo właśnie tego dnia obiegła świat i dotarła do uniwersyteckiej sali wiadomość o zamachu na prezydenta. Gość przerwał podpisywanie studentom swoich książek. Został wezwany do ambasady amerykańskie. Mnie się jednak udało zdobyć chwilę wcześniej autograf na tytułowej stronie słynnej powieści: Na wschód od Edenu.)
Głód w kryzysie
Wracam do filmowych Gron gniewu. Ekranowe dzieło dość długo czkało na premierę polską; doczekało się jej po latach stalinowskich (1957 r.) Pokazano nam je późno na jakiejś wewnętrznej projekcji. To zadziwiające, bo z ekranu pobrzmiewają słowa i myśli, które powinny być bliższe książce, a raczej nie są. Jednak czarno-biała opowieść reżysera, Johna Forda zachowała charakter reportażu, o co zadbał współautor scenariusza, właśnie Steinbeck. Pisarz przeżywał ze społeczeństwem amerykańskim ciężki czas słynnego kryzysu społeczno-ekonomicznego lat dwudziestych przeszłego wieku. Pisał to, co wtedy widział w Oklahomie i Kalifornii . W jednym z jego reporterskich listów czytam: „… Jest tam pięć tysięcy rodzin znajdujących się w obliczu śmierci głodowej, nie tylko głodnych, lecz faktycznie konających z głodu. Rząd usiłuje dożywiać ich i zapewnić im pomoc lekarską, podczas gdy faszyści, banki i wielcy plantatorzy akcję tę w całej rozciągłości sabotują, podnosząc gwałt o zrównoważony budżet. W jednym z obozów widziałem ospę, dwie kobiety na nią chore , a one jeszcze w tym tygodniu oczekują rozwiązania. Związałem się z tą sprawą od samego początku i muszę udać się na miejsce, by zobaczyć, czy potrafię tu coś zdziałać, by rozbić głowę tym mordercom…” Ten głód jest przeniesiony na ekran.
Rodzina Jadów, wysiedlona z Oklahomy, jedzie na rozklekotanej ciężarówce, z byłe jakim „majątkiem”, do Kalifornii w poszukiwaniu pracy. Historyczny kryzys lat dwudziestych ubiegłego wieku „ w rozkwicie”. Tom, wrócił z więzienia i w ostatniej chwili „dobił” do rodziców, dziadków i rodzeństwa. Wszyscy marzą o zarobku, o zrywaniu kalifornijskich „soczystych pomarańczy i winogron”. Dwójka małych dzieci, ciężarna siostra głównego bohatera, „zaproszony” do rodziny pastor – przed nimi prawie trzy tysiące kilometrów słynnej Szosy 66. Męka podróży, dużo czasu do zabicia, dni głodu, Dolina Śmierci, burze piaskowe, dwa nagłe, przydrożne pogrzeby dziadków, ostre starcia z innymi wędrowcami do krainy „mleka i miodu”, jeszcze ostrzejsze starcia z policją. Krwawy incydent zabicia przez policję byłego pastora, męski odwet Toma, jego strach przed policyjną pogonią (tym razem już dwukrotnego zabójcę). Tom nocą zostawia rodzinę i ucieka nie wiadomo dokąd, raczej tam, gdzie go oczy poniosą. W ostatniej chwili mówi matce: – Nie wiem, skąd bierze się zło, nie wiem, czy się uda kiedyś naprawić świat i człowieka… Zostawia matkę w rozterce, bo jej wykłada: – Człowiek nie ma swojej duszy, tylko jest cząstką wielkiej duszy człowieczeństwa, która należy do wszystkich… Mama wyznaje, że tego nie rozumie, a syn przyznaje, że tego też nie rozumie. Całuje w czoło śpiącego ojca. I znika z jakimś tobołkiem.
Obraz Johna Forda tchnie autentyzmem scen i nastrojów. Pobrzmiewają tu nawet śpiewane, ale tylko w mojej wyobraźni odległe dźwięki pieśni rewolucyjnej: „ Wyklęty, powstań ludu ziemi… powstańcie, których dręczy głód…” Wiadomo, że Steinbeckowi nie były obce idee – dziś byśmy powiedzieli – wschodniej, czerwonej zarazy. Można również przywołać tu biblijną przypowieść o „człowieku wiecznym tułaczu”
Tresowanie kolejarzy
Bohater dzieła Andrzeja Munka, Orzechowski, to mężczyzna nie z tych, których dręczył fizyczny głód chleba w latach stalinowskich. Natomiast dręczył go stres z powodu baraku dyscypliny pracy swoich podwładnych. Pracę zaczynał w II Rzeczypospolitej, a wtenczas maszynista (niekiedy zwany mechanikiem) wchodził do parowozu ze skórzanym kuferkiem i w białych rękawiczkach. (Znów moja dygresja zapamiętana z lat akcji filmu Munka: Mój rodzony brat, Stanisław Łuka, s. Stanisława i Anastazji, wtedy zaczynał pracę właśnie pomocnika maszynisty na siedleckiej, wielkiej stacji PKP. Przed służbą nie wkładał białych rękawiczek , bo ich nie miał. Jego obowiązkiem było sypanie węgla do pieca parowozu, a kwadrans wcześniej zaopatrzenie lokomotywy parowej w wodę. Brat jednak znał status swego, jeszcze przedwojennego maszynisty, Prekurata. Kilka lat później namówiłem Staśka, już maszynistę, na obejrzenie filmu Munka. Zauważyłem w siedleckim kinie Podlasie w jego oczach łezkę, gdy filmowy, oczywiście bezpartyjny, bohater z ekranu demonstracyjnie opuścił partyjne zebranie, na którym partyjno – zetempowskie prezydium zza stołu dokonywało na nim osądu. WŁ ).
Zarzucono Orzechowskiemu, że pomocnika i palacza karci przed rozpoczęciem pracy, gdy ci przypominają o nakazie „góry”: oszczędzać węgiel, sypać do pieca czarne paliwo gorszego gatunku, zwiększać przebiegi, zintensyfikować współzawodnictwo pracy; a wszystko podporządkować wykonaniu zobowiązań socjalistycznego, słynnego Panu 6-letniego. Pomocnik maszynisty, Zapora, zetempowiec oskarżył szefa do kolegów, a jakże – zetempowców, o tresowanie młodych kolejarzy. Na zebraniu partyjnym „treser” usłyszał, że jest „czarną owcą”, więc opuścił salę. Partyjna czołówka zarządu kolei oraz partyjne kierownictwo miejskie dyskutowało w swoim gronie, czy znajdzie się materiał na oskarżenie maszynisty o sabotaż i szpiegowską współpracę z zachodnim wywiadem. Padła propozycja: przestrzec kolejarzy, że na niektórych parowozach pracują szpicle. Jednak nie ogłoszono tego hasła.
Wysłano za to Orzechowskiego na emeryturę. Przymusowa, przedwczesna wysyłka starego kolejarza na aut, to zachęta „wyrzutka” do rychłej śmierci. Znalazła ona sobie nie taką rzadką, nie tylko w tamtych czasach , formę. Dokonała się samobójstwem na torach. Kierownictwo partyjne szukało teraz sposobu uwolnienia się od oskarżeń o spowodowanie śmierci „czarnej owcy”. Kolejny wydumany, prosty pomysł – oskarżenie dróżnika kolejowego o wepchnięcie emeryta pod pociąg. Wmawiano to dróżnikowi, ale biedak się wybronił. Dzięki temu wymowa filmu Munka nabrała głębokiego wymiaru tuż po końcu epoki stalinowskiej i końcu królującego wówczas w sztuce socrealizmu. Samobójcy przydała zasłużonego, niestety, tragicznego, egzystencjalnego bohaterstwa jednostki, a rzeczywistości tamtej epoki przykładu politycznego, ogólnospołecznego zwyrodnienia, które przyszło z sąsiedniego, wschodniego mocarstwa. Akcja filmu rozgrywa się w za ostatnich lat życia Stalina, ale pokazanie jej na ekranie i w innych sztukach, stało się możliwe po słynnym Październiku 1957 raku. I właśnie wtedy pojawił się Człowiek na torze, jedno z pierwszych dzieł „polskiej szkoły filmowej. Ujawniły się artystyczne i filozoficzne talenty jego twórców, Andrzeja Munka oraz scenarzysty Jerzego Stefana Stawińskiego. Dzięki temu dziełu namiętni miłośnicy historii filmu mogą się uśmiać z tamtych metod zbiorowej tresury społecznej rodaków, którym również na dworcach kojowych nakazywano wrzaskiem z mikrofonów walkę ze stonką ziemniaczaną, zrzuconą nam samolotami z imperialistycznej Ameryki. A także z mikrofonów nakazywano „proletariuszom wszystkich krajów’, by się łączyli.
Dzieło Munka proste w kompozycji i w narracji – typowe jak na tamte czasy, zalecało się widzowi łatwością odbioru. To ważna opowieść o człowieku, który nie był łatwy we współżyciu. Może wymagał od siebie za dużo i uważał, ze inni muszą mu dorównać we współżyciu. A żył w epoce, która nie pozwalała na indywidualizm. Tolerowała tych, którym wystarczało do egzystencji i zadowalało słuchanie „góry”. On realizował się przez przedwojenne i wojenne lata, w których wskazywał innym, jak ma być .Teraz nie potrafił zmienić roli.
Serducho z marmuru
Arcydzieło Andrzeja Wajdy, Człowiek z marmuru sięgnął retrospekcyjnie również do lat komuny w najbardziej zwyrodniałym wydaniu, właśnie do lat stalinizmu – budowy miasta i gigantycznego zakładu w Nowej Hucie. Jednak akcja filmu rozwinęła się w treści i nabrała filozoficznej głębi dwie dekady później, w komunie dużo łagodniejszej wersji. Przypominam symboliczną scenę zwyrodnia stalinowskiego systemu, określam ją bez wątpienia – historyczną. Główny bohater filmu, Matusz Birkut , przodujący murarz, budowniczy Nowej Huty towarzyszy przyjacielowi, także murarzowi Witkowi w jego przesłuchaniu w gmachu bezpieki. Mateusz siedzi na korytarzu i nie może się doczekać końca przesłuchania. W pewnej chwili otwiera z determinacją drzwi gabinetu ubeka i… widzi go samego. Niewielki gabinet nie ma żadnych, bocznych drzwi, ma tylko okno. Mateusz pyta gospodarza miejsca: gdzie Witek Michalak, który kilka godzin temu tu wszedł? Na twarzy ubeka pojawia się uśmieszek zdziwienia. Jego pytanie w powietrze: Czy tu ktoś był?… To mistrzowska, metaforyczna scena traktowania człowieka w nieludzkich czasach. Pierwsza myśl widza – wyrzucono człowieka przez okno!?. Człowiek tu był i „się zmył”? Nie, nie zmył się, ale go „zmyto”? A w dalszej akcji filmu Witek zaskoczenie pojawił się jako… jeden z dyrektorów innej wielkiej budowy socjalizmu, Huty Katowice; awansował, bo poszedł na usługi „systemu’. Dwaj murze byli przyjaciółmi w najtrudniejszych latach komuny. Jeden z nich, jak widać, dość szybko zrobił „karierę”, awansował. Drugi, ten„ z marmuru”, niezłomny przeciwnik nieludzkiego ustroju, zniknął z ekranu. Zdążył zaliczyć lata jakiejś odsiadki w więzieniu, doczekał się syna, przeżył rodzinny dramat rozstania z kochaną żoną, która poszła „za innym” i w alkohol. Ale już go nie widzieliśmy. Widocznie serducho „z marmuru” odmówiło działania i nie dało szansy doczekania się wnuka. Jednak to serducho, silnie bijąc za życia, miało niekwestionowany udział w kruszeniu „nieludzkiego” systemu, który słabł. My, staruszkowie pamiętamy, że panował jeszcze „ładne lata”.
Artystyczne zwycięstwo w mękach
Jesteśmy już przy drugiej odsłonie przedstawienia ekranowego, wybitnego i różnorako nagrodzonego w świecie. W epoce gierkowskiej dzieło Andrzeja Wajdy powstawało w politycznych mękach realizacyjnych. Chyba na jego szczęście ówczesny minister kultury , Józef Tejchma zareagował w tracie realizacji inaczej niż filmowy dyrektor telewizji: „Wolę mieć kłopoty z tym filmem niż spokój z innymi”. ( Zaskakujące wsparcie z góry? Tak, ale różnie bywało – Tejchma za swoją głośną opinię stracił ministerstwo.) Te męki z lat gierkowskich oglądamy właśnie w drugiej odsłonie. Niezwykle ambitna studentka szkoły filmowej zaparła się, że zrobi dyplomowy , dokumentalny film o bohaterze epoki stalinowskiej, Mateuszu Birkucie. I tu przypomnę drugą historyczną i zarazem symboliczną scenę filmową. Ambitna dokumentalistka, Agnieszka dopięła swego. Zrobiła film na przekór przestraszonego dyrektora telewizyjnego . Powstał film o przodowniku pracy epoki stalinowskiej, Mateuszu Birkucie. W tej historycznej scenie filmu Wajdy, Agnieszka, odnalazłszy już dorosłego syna Mateusza, idzie, prawie maszeruje, korytarzem gmachu telewizji. Nagle z toalety chce wyjść tchórzliwy dyrektor – widzi młodych prawie w „marszu”. W popłochu cofa się, zamyka drzwi, chowa się w „sraczu” niemal przed nosem panny reżyser i młodego Birkuta; oni nie zauważają tchórza.
To druga, nie do zapomnienia scena Człowieka z marmuru: komunistyczne zakłamanie i tchórzostwo przegrywają z odwagą i determinacją młodej, nowej siły. Ona rosła wraz z nadzieją przynajmniej na uczłowieczenie systemu władzy. Jego obalenie przyszło znacznie później.
Opowieść Wajdy przemawia nowym językiem nie tylko w polskim kinie. Oglądaliśmy kompozycję scen i wątków ułożoną nie chronologicznie w porządku czasowym akcji, często zaskakującą, niespodziewaną, trudniejszą w percepcji. Arcydzieło zaczyna się w latach pięćdziesiątych, a kończy prawie trzy dekady później. Bohaterowie, to ludzie wykształceni, często posługujący się językiem skrótów, niedopowiedzeń, metafor i innych figur stylistycznych. Ich zrozumienie wymaga bystrości widza, ale równocześnie skupienia w odczytywaniu treści (często ukrytych) obrazów i słów. A warto pamiętać, że bystrość i skupienie łatwo konfliktują się wzajemnie.
Oczekiwania bożego ludu
Młode, inne już kilka dekad temu, aktualnie zakrólowało w naszej rzeczywistości; już zdążyło ewaluować wraz z demokratyczną dynamiką przemian społeczno-politycznych. Najbardziej opornie reaguje na te przemiany Kościół katolicki. Jednak jest do nich społecznie zmuszany na naszych oczach. Tego wybitnym artystycznie przykładem jest bohater Bożego ciała wreżyserii Jana Komasy. Że wybitnym, oceniamy nad Wisłą, ale tak samo myślą światowi krytycy i miłośnicy filmu. Dowodem tego są liczne nagrody i prestiżowe nominacje. Bardzo młody bohater dzieła, Daniel, „drobny” przestępca, jednak już pensjonariusz domu poprawczego, wchodzi z odwagą w wymarzoną od dzieciństwa rolę księdza. Zastępuje w niej przypadkowo spotkanego, starszawego proboszcza ze zharatanym zdrowiem. To wynik uzależnienia od alkoholu i pęczniejących wątpliwości co do osobistych relacji duchownego z Panem Bogiem. Daniel podczas zasadniczej rozmowy z innym księdzem , kapelanem poprawczaka, usłyszał maksymę życiową, również pęczniejącą w nim: „Nieważne skąd przyszedłeś, ważne dokąd zmierzasz” .
Dwudziestolatek nie wie, dokąd zmierza, ale widzi gołym okiem , że Kościół instytucjonalny w ojczyźnie także nie wie dokąd idzie. A może nawet wie, że dawno, dawno temu obrany kierunek i głoszone treści są tak przestarzałe , jak szmirowata, choć nowa jest wiejska kapliczka poświęcona ofiarom niedawanej miejscowej katastrofy samochodowej. Jednak Kościół to wie i wierni wiedzą , ale jego kierownicy, duchowi pasterze, są odporni na potrzebne zmiany. Dwudziestolatek z poprawczaka, fałszywy duszpasterz, zastępca proboszcza wprowadza z determinacją i demonstracyjnie zmiany w przebiegu liturgii i głoszeniu kazań. Jak one są potrzebne i oczekiwane przez boży lud świadczy wysoki stopień ich akceptacji w wiejskiej parafii.
Wybitne dzieło Jana Komasy, świetnie zagrane przez chłopca z poprawczaka i towarzyszącą mu, młodą wiejską parafiankę, jest kolejnym silnym głosem za zmianami oczekiwanymi przez słabnący w wierze lud. Wygląda jednak na to, że bardzo długo będziemy na nie czekali. A czego symbolem w ostatniej scenie filmu jest mocno zakrwawiona twarz Daniela , pokiereszowana przez rówieśników z poprawczaka. Bohater ucieka nie wiadomo dokąd.
Boże ciało przemawia świeżością języka narracji i bogactwem metaforycznych scen. Powtórzmy maksymę życiową bohatera: „.. Nieważne skąd, ważne dokąd…” A tego nie wiemy. Groza. Tylko bohaterowie Człowieka z marmuru z prezentowanej czwórki wybitnych filmów wiedzą „dokąd”. Czy dziś nie przydałaby się nam ta wiedza?