Wiersze tygodnia – Michał Piętniewicz

0
1019
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska


Kocia metafizyka

było coś dziwnego i odrębnego w tej pozornie tylko
nieprzyswajalnej atmosferze domu leniwe
w nieskończoność ciągnące się popołudnie
przybierało postać kota który wygrzewał się
w pełnym słońcu

mama robiła obiad a po obiedzie z pierogów
wyciekał borówkowy sok

dysonanse nie były ważne wszystko skąpane
letnim popołudniem i chaos wewnątrz nas
którego nawet nie próbowaliśmy oswajać
nie było po co

nie był bowiem ważny nasz faktyczny stan
tylko to co wydobywało się promieniowało
z niewidzialnego

to że coś spadło to że ktoś jest bliżej
rzeczy te nie miały większego znaczenia
nasza śmiertelność wydała się
niepotrzebnym wymysłem

głos starego papieża który dobiegał z radia
Maryja stara sąsiadka cierpiąca na głuchotę

zielone liście wewnątrz nas i te czerwone
deszcz promieni słonecznych podczas jesieni

zima która była daleko wspominaliśmy
jej nienaganną biel i ciepło

niekończąca się Koronka do Miłosierdzia Bożego
w radiu Maryja

i ten niewielki ogródek po którym delikatnie
chodzi kotek Mietek ulubiony kotek pana Jurka
alkoholika który do tej pory próbuje udowodnić
i udowadnia nieoczywistość życia jego zimne
i gorące przepływy

a dalej przecież niebieskie morze biała flaga
biały statek i powolne kołysanie na morzu

niebieskim granatowym srebrnym

to tylko ty i ja i nasze życie
niewypowiedziane słowa wielkich mędrców jednego wieczoru
i tek które będą zapamiętane na zawsze

kształtowani jesteśmy przez ten sam wschód i zachód
i muzykę dochodzącą z radia Maryja

koty na podwórku przewracają się pod słońcem
mój ojciec i pan Jurek pracują nad nowym balkonem dla kotka
szumi wiertarka

spikerka oznajmia przyjście

leniwe popołudnie zachód który powoli zmierza
ku schyłkowi

to wszystko była nasza wina

los który nie może się wypełnić
zamrożone lato zielony stuletni grab
wchodzący nienachalnie na balkon w moim rodzinnym domu

leżaki w żółte i czerwone paski
nic i wszystko

jeszcze bardzo wiele

i ta jedna jedyna bardzo rzadka wypowiedź
o tym czego nie da się powiedzieć


Autoportret

zdejmuję i pod nią
tkwi ta jedna najsmutniejsza
najtragiczniejsza i komiczna
ta własna i niezastąpiona
niepowtarzalna i jedyna
której nie mogę wymienić na żadną inną
moja choć wolałbym nie
rozproszona na wiele innych
lecz w samotnym wieczorze
sama i bezbronna
nie oszukująca nie udająca
mająca tylko siebie czyli o wiele za mało
marząca o innych samej siebie nieciekawa
lubiąca gdy ktoś do niej mówi
chętnie się uśmiechająca kiedy widzi inną znajomą
kochająca tę przez siebie kochaną
jedna z wielu podobna do innych a jednak inna
mająca kilka atutów po swojej stronie i tyleż słabości
cierpiąca na siebie i sobą znudzona
troszcząca się o inne ze strachu o siebie
kochająca mocno kiedy tamta obecna a kiedy jej nie ma
przepadająca w inne i w otchłań
której nie rozumie bo jest od otchłani słabsza
i od siebie silniejsza
jak drzewo które przekrzywia się by stać prosto
ta moja i niewymienialna
wolałbym o niej nie mówić kiedy mówię o innej
jako o niej
rośnie pode mną i mnie pożera
całkiem już się zbratałem i nie mogę znieść
od ciemności stroniąca wypełniona ciemnością
Boga szukająca kiedy Mu zaprzecza
chodząca do Kościoła siebie nie widząca
witraże i księży oglądająca trochę głupia
ale nie fałszywa
lubiąca spowiedź i komunię świętą
rozgrzeszenia nie otrzymująca
mająca wiele innych obok siebie
samotną pozostająca
kochająca głęboko tę inną której może braknąć
a wtedy w siebie samą głęboko schodząca
zatapiająca się w niezgłębioną czerń
leżąca na łóżku leniwa i bezwolna
w siebie samą głęboka wątpiąca
chcąca i nie mogąca
wiele treści posiadająca
która jest poza nią
ona
poczciwa szczera dogłębnie tragiczna
śmieszna i komiczna
twarz która się nie buntuje


Niewidomy

poraniony jestem w środku istotnie
i nie chce mi się żyć gdybym był śniegową kulą
nie przyznałbym się do siebie tylko turlał
w ciemności przez pokój aż do wygaśnięcia śniegu
lubo bujać się w fotelu dymić fajkę i nie mieć
po co żyć kiedy śnieg tak jasno świeci za oknem
piękna modra zima i światełka śnieżne

lekka jest jasność kiedy nie ma śniegu
a rzeki w środku wciąż płyną spływają
żółta pościel
i róża na oknie

niewidomy

niewidomy siedzi w ciemności i patrzy
jak rzeki zamarznięte rozpuszczone płyną spływają
niewidomy w ciemności myśli o rzece
która płynie wewnątrz jak rozpacz czysta łza

a nawet kiedy niewidomy siedzi w jasności
i widzi jasność to i tak ciemne rzeki płyną mu
do środka jak ciemna rozpacz czysta łza

bo płynie niewidomy na rzeki czystej łzie
i jak cierń i jak nicość boli go ta rzeka
i nawet czystość łzy niewidomemu przeszkadza
zobaczyć dawne garaże gdzie wychował się
jako chłopak widzący kochający modlący się dziewczęta
podglądający pod kołdrą czerwoną i żółtą
skarbów i tajemnic doglądający on chłopak
niesyty słońca na boisku i staniczków
i majteczek o kupnie prezerwatyw marzący
przez samego siebie i wymyślonego Boga karcony
na boisku

on karzełek swojego świata
potężnego jak wszystko co widział

teraz w głębokich ciemnościach
zgasiwszy tę cholerną lampkę
nie będący sobą i sobą będący
wszystkiemu na przekór całe życie
schowawszy w sobie wiele się
naprzeżywawszy ten który nie otrzymuje
litości ani zmiłowania zamieniony
w tłustą żabę słucham
jak dogasa rytm
i płonie równo i cicho jak modlitwa
do której daremnie wyciągam ręce


byłem kimś kto dobrze znał co to znaczy
niuans
zmarszczki na dłoniach były jak drzewa i konary
biegły do środka jak liście i światło
szybko pokochałem starość w sobie i do starców
uśmiechałem się pogodnie chciałem odwiedzić
dom spokojnej starości ale zabrakło mi siły
i życia zamiast tego odwiedziłem szpital
psychiatryczny

w którym czarne wrony i pacjenci
ubrani w niebieskie piżamy

czy byłem naprawdę czy się sobie zdawałem
nie wiem na pewno
długa jak smukła koszykarka róża na oknie
czerwona

wszystko co robiłem miało sens jak myślę
gdy przyłożę miarę wiary

lecz nie miało pewnie
i nie będzie miało

znaczenie rzecz względna
na pohybel światu

umrę tak jak wszyscy
ktoś tam będzie płakać
ludzie będą chodzić
po plantach z kwiatami

ja przyglądam się bezdomnym
oddającym mocz pod drzewem
w ich czapkach i kurtkach
widzę czego nie ma
i to mnie trzyma jeszcze
twarz jak drewno biała
bezdomnego mutanta
co sika pod drzewem


Krajobraz niepodległy

dzisiaj w tym wiosennym słońcu słońce
przeszyła cienista ciemność szara i biała
nie umiałem wydobyć się a jednak płynąłem
starałem się płynąć na powierzchni tak dobrze
jak umiem wydawało mi się że nie oszukałem nikogo
wielki wstrząs na trawniku w słońcu kiedy
spotkałem słynnego poetę wylewały się ze mnie
ziarniste drobiny ciemności i tak naprawdę
nie wiedziałem gdzie jestem po co poecie
doktorat poeta powinien jeździć po świecie
zamiast wykładać przedmiot w dusznej ciasnej celi
akademickiej salki a przecież z tego zaduchu
dymu bierze początek istotny rytm
to nie ja nad nim panuję to on panuje nade mną
pomimo że ja zakładam czasem kolorowe
a czasem szare maski i staram się grać na tyle
na ile pozwala mi towarzystwo w którym czuję się
młody i szary jak żółty kanarek żółty kanarek
mojego szaleństwa moje białe mgliste i niebieskie
jeziora którym nadaję ten jedyny i istotny rytm
milczenie trawom niebu pszczołom
chwastom mojej białej i niebieskiej nieskończoności
bo przecież trzeba wam wiedzieć jak siedzicie osobno
czy pospołem od pewnego momentu w życiu stałem się
aniołem i mojego anioła rzeźbię w sobie jak biel
i białe niebieskie puste niebo i białe ptaki

dzisiaj moja dziewczyna zahaczyła gałęzią cierniem
o moją istotę jakby istota podlegała zmianom
a przecież płynne jest morze i żółte świecąco
gorąco słońce nad morzem i delikatnym piaskiem
jestem częścią jestem jedynie osobną częścią

dzisiaj upłynęło pod znakiem żółtych kwiatów
białych kwiatów białych ptaków spotkań
świergotania żółtego kanarka mojego szaleństwa
jakbym nie mógł wypowiedzieć się do końca
i na przestrzał na oścież jak białe bramy szpitala

wykraczam poza istotny sens ku mojej
wewnętrznej nieskończoności a na zewnątrz
nieskończoność na zewnątrz mnie przenika

zielone ławki na Plantach nie mogą istnieć
jedynie tutaj
one podrywają się w górę

i ja jestem częścią tego lotu
i ja z moimi postrzępionymi szarymi piórami
frunę


Moje Geranium

śmierć to jest osobność i samotność
śmierć to są samotne spacery po Krakowie
i Paryżu śmierć to jest opisywanie
staruszek i siedzenie samotne w pustym
pokoju czytanie Geranium Macieja Niemca
śmierć to nie jest próba dogadania się
z innym ale ze sobą wielka poezja
bierze się ze śmierci z życia biorą
się piękne poetyckie opowieści o świecie
śmierci pozbawionym więc jakby
gdzie szukać prawdy zapewne w tym
co śmiercią nie jest lecz to śmierć
przecież czarna z papierosem
leży na łóżku w pustym pokoju w Paryżu
leczy na łóżku w pustym pokoju w Krakowie
słucha muzyki śmierci widzi śmierć
na ulicach
nie ma jej

są takie gęste śliskie ciemne obszary
we mnie których wolałbym do siebie
nie dopuścić
ogromnie współczuję Maciejowi Niemcowi
widziałem czarno białą fotografię
na niej on
nieszczęśliwy naprawdę nieszczęśliwy facet
i zapewne kurewsko i cholernie wrażliwy
osobny i samotny szlag mnie trafia
i rozpacz jakby sam był Maciejem Niemcem
i w pustych pokojach leżał
i nie widział sensu ani Boga

to jest wielka poezja Niemiec okupił ją
ceną najwyższą swoim życiem swoją śmiercią
on przecież pisał z wnętrza śmierci
inaczej nie umiał albo nie chciał
Niemiec pisał z wnętrza śmierci

jego życie to była śmierć rozpisana
na wiele stron jego poezja to jest
była poezja śmierci pewnie szlachetna
jakże osobna ale poezja śmierci
samotna

chodziłem sam do kina
chodzę do kina samotnie przechadzam się
ulicami Paryża przechadzam się ulicami Krakowa
i niczego nie rozumiem ani ze świata ani z życia
za dużo po prostu za dużo tego nie ogarniam
przestałem ogarniać

po przeczytaniu Geranium Niemca cóż
zrobiło mi się cholernie smutno
że facet nie żyje że ze sobą skończył
i że ja leżę jak leżałem
i szwędam się jak szwędałem

trudno mi uwierzyć nie chcę wierzyć
samotność i osobność są śmiercią
szlachetną i piękną
ale gnijącą rozpadającą się za życia
czarny kwiat
który nie chce rosnąć i kwitnąć

facet w czarnej marynarce z siwą brodą
który wybrał śmierć zamiast życia

śmierć w pustych pokojach
śmierć w pustych mieszkaniach
śmierć podczas samotnych spacerów
śmierć która niczego nie chce
nie oczekuje ani nie wymaga
poza tym że jest że żyje
że jest śmiercią

poezją szarą poezją

od gołębi na ulicach Paryża i Krakowa
szarą poezją szarego życia które jest
śmiercią albo jest gorsze od śmierci

szarym życiem szarą poezją

szarymi gołębiami i szarymi kwiatami
przedwczesną starością
nieistnieniem jutra


Lanckorona

wiał wiatr w gałęziach i liściach na ziemi i ściółce
zamknięte sklepy budy  kramy rynek w szarościach wymierał
szliśmy przez las jak ostatni ludzie przerwa na popas koło paśnika
gdzie konie jedzą owies szliśmy przez las czarną ziemię między liśćmi
szliśmy i szliśmy w tej ciemnej dziurze jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi
na ziemi dopiero później przyjęła nas Arka jak ciemne i jasne zbawienie
wraz z ciasteczkami sernikiem z herbatą grzanym winem tym wszystkim
co poruszało się w nas i kiedy zobaczyłem tych dwoje jak siedzieli
na kanapie w ciemnym półmroku przeszył mnie dreszcz zguby

ciemny Wszechświat ptaki wróble

zamknięta Lanckorona

śpiew brązowego wróbelka o szarym zmierzchu
o świcie

myślałem nazajutrz żeby jechać znowu
samotnie lub z kimś

ale i tak ta opowieść już dawno została napisana
ciemnym atramentem


Dwa Anioły

Dwa Anioły z Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy
Polskich przy ulicy Kanoniczej 7 czuwają nad moją duszą
Nie lubią się między sobą ale ja widziałem
jak w chwili śmierci odbieram od nich splendory
w niebie
Zresztą inna sprawa że zmartwychwstałem
tam w piekielnych czeluściach psychiatrycznego szpitala
w Straszęcinie
Pielęgniarze zataili ten fakt ale wieść i tak
tajemną niebiańską pocztą przedostała się do rzeszy
strudzonych czytających łaknących światła i wiedzy
jak zielonych drzew nad ożywczym strumieniem
w górach pośrodku zniewalającej jesiennej pory
gdzie zachwyt zmierzchu bije się o pierwszeństwo
z zachwytem świtu i żaden z nich nie jest
pewny
Dookoła mnie sami wysłannicy i emisariusze
Wielkiej Sprawy
Zatem czy moje życie słoneczko jest realne
jeżeli słowo realność jest tutaj na miejscu
i czy nie wystarczyłoby samo słowo słoneczko?
Jeżeli świt i jego palce
Jeżeli jutrznia kłębi się w różowym świcie
Jeżeli cała cudowność świata
talerze łyżki kucharki kapuśniak barszcz kompot
i nakryte stoły
Tak i ja mogę w tę lub tamtą stronę
nie dowierzając żadnej ze stron świata
Nawet kiedy wydają mi się kłamliwe
oszczercze pełne pychy i złej nienawistnej
ciemności czyhającej na moją zgubę
Przeżyłem i jestem wśród was
Ale to i tak zbyt mało
aby żyć
sięgnąć po kromkę chleba
jak po gwiazdę


Krasnoludki

Chciałbym zrobić języki taki
który by uzdrowił mnie
z języka w którym tkwię
do poza języka
poza mną poza sobą poza światem
w grudkę niewidzialnej gliny
w ogrodzie pośrodku lasu
w żarze domowego popielnika
z którego wyfruwają sroki
i siadają na kasztanach w parku

przecież to jest możliwe wymyśleć język
który nie rani ale przybliża do drzew
srok kasztanów w parku

ja w to wierzę krasnalu kapeluszniku
ty pewnie też
więc pościel swoje łóżeczko
i słodko sobie śpij krasnalu kapeluszniku
wśród srok kasztanów popiołów i drzew

aż przebudzisz się
w świcie jasnym od czystych promieni
przy nakrytym stole przy którym siedzi
Pan Bóg i podaje tobie talerz
jak mama


Moja babcia

Moja babcia wychodziła na balkon w zimie
i na wiosnę kiedy zima nieśmiało przechodziła
w wiosnę i wszystko zieleniło się kwitło
w jej ogrodzie na ulicy Prażmowskiego
skąd w każdą niedzielę dochodziły śpiewy z Cmentarza Rakowickiego
podczas Mszy świętej i karmiła sikorki wróble

rozsypywała im na balkon drobinki chleba
potem szła pomału dzwoniąc pękiem kluczy
i siadała na taborecie podpierając się ręką o stół

jej dom oddychał starością bibelotami kurzem
porcelanowymi figurkami aniołkami starym
samowarem dębowym stołem ogromną ilością książek
jej syna których nigdy nie przeczytała

jej dom rósł na spokoju

choć ona sama
była jak zagubiona sikorka w zimie
która szukała na balkonie w piwnicy
w nieogrzewanych pokojach w zimie
swojej słoninki

czasem znajdowała kawałeczek i chętnie jadła
jakby była sikorką

unoszącą się na swoim
kawałku słoniki w lecie

kiedy promienie ożywczego słońca
wpadały do pokoju z lustrem

kładły się na fotel który cierpliwie
wyczekiwał ich letniego trochę sennego
światła przez jesień zimę wiosnę

aż pierwsze zimne węgielki w piecu
kaflowym
zaświadczą o jej śmierci

pochowana na Cmentarzu Rakowickim
w Roku Pańskim 2017

jej duszy jest już bardzo ciepło
w niebieskim szlafroku
który dostała w niebie w prezencie
od czuwających tam przez wieczność
rudowłosych śmiejących się aniołów


Wigilia zmarłych

nie chciałem zakłócać spokoju zmarłych
paląc im znicze w święta Bożego Narodzenia

obudziłem pewnie babcię krząta się teraz
zbudzona płomykiem świecy
ścieli obrus przygotowuje talerz
jest nieco oszołomiona
obudziłem ją

natomiast pradziadkowie chyba bardzo się cieszą
wreszcie mogą trochę potańczyć w Święta
iskrzą im się wesoło ogniki oczu
od zapalonych zniczy na ich grobie

stryj jak to stryj był kapłanem
więc pewnie teraz i tak nie dosięga
go płomyk białych zniczy

a ja? przeziębiłem się przez to wszystko
ale umarłym w czerni mego płaszcza
i czarnej wełnianej czapki
oddałem należny hołd
taniec święto Wigilię


Para siwiutkich gołębi

już od kilku lat przylatują na parapet
mojego dziadka
z początku je przeganiał
teraz karmi je wodą i pęcakiem
są skulone w sobie siwe opierzone wyglądają
na bardzo stare nastroszone i spokojne
odpoczywają na parapecie zaraz naprzeciwko
łóżka w którym śpi mój dziadek

spokojna jest wieczność tych siwych
starych dobrych gołębi
spokojna i cicha jak siwy cmentarz

tak zabierają umiłowanego syna
bardzo pomału karmiąc je wodą
i pęcakiem przez wiele kolejnych siwych
lat od pierwszego przylotu

kiedy nieśmiało otwierała się brama


Sikorki u mojej babci

karmiła je codziennie w końcu
zabrały ją poniosły na swoich piórkach
na tapczan

odradzała się i codziennie umierała
jadła okruchy i słońce
na balkonie w czas wiosny i lata
wspominała zmarłych sąsiadów
w czasie kiedy kamienica na Prażmowskiego
wtedy Marchlewskiego tętniła życiem
ubierała balkon w kwiaty

sikorki do niej wlatywały
karmiła je codziennie
wiosną słońcem i latem
aż nie poniosły ją sikorki
przez okno na słoneczny ogród
w którym śpiewają ptaki


Mariola w Vis a Vis

Miała być Paruzja w Vis a Vis
a są gruzy moje niepodłączone
do skanera kosmitów

Przychodzi Waldek przychodzi Biały
jak był hrabia niczego nie czułem
nawet Marioli

Teraz patrzę jej na dłonie patrzę na jej
dłonie patrzę jak nalewa piwo klientom
takim jak ja i innym jak się srebrzy
licha piana liana licha piana smutku
i polarnej zorzy

kędy niedźwiedzie białe polarne truchleją
w szklance Marioli lemoniady srebrnej
i czarnej i białej jak bukwa

Lermontow miał rację szczęście idzie w parze
ze złem i mniejszym szczęściem

Usypia mnie ta Mariola mucha bzycząca
znad baru gwaru

Waldek ostatnio się rozpłakał nic dziwnego
jest wszak rencistą od Białego
nie zarabia na siebie

ale to dobry człowiek daje swoje łzy
jak grosze i krochmali je w winnym
occie

ma krew i wino i śnieżne poduchy
znad śniegowej góry

Waldek jest snem winem
i krwią niezdobytej góry

W Vis a Vis miała być Paruzja

Mariola jak trzmiel przysiada mi
na małym palcu boję się ją strącić
czasem wychyla się spod obłoku
jej pancerz jej odwłok turlam ją
do nieskończoności nie wiem kim jesteś
Mariolu trzmielu Mariolu może
jesteś groszem złotówką w bufecie

przybliżam się do krwi winnego octu
znad baru wylatują tęcze

jeden grosz i bufet

a potem sina dal


Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko