Roman Lis – HOMOLOGIA STRUKTUR SAMOZMIENNYCH

1
1683

PROLOG

 Jakieś czterdzieści lat temu zadzwonił do mnie niejaki Roman Lis ze Szczecina, który zaprosił mnie do wstąpienia do swojej partii, którą tworzył z osób o tym samym imieniu i nazwisku, czyli z Romanów Lisów. Wtedy w Polsce była akurat taka moda, żeby tworzyć różne dziwolągi partyjne [bo za komuny tworzenie partii było zabronione!], ale odmówiłem, mimo oferowanych mi splendorów. Nie zrobiłem tego jednak od razu przez telefon, ponieważ i tak zamierzałem kilka dni później być w Szczecinie, żeby odwiedzić mego brata Michała [który zresztą do dzisiaj tam mieszka], więc obiecałem Panu Sekretarzowi [jak go z marszu utytułowałem], że go odwiedzę, rzecz bowiem sama w sobie bardzo mnie zaciekawiła…
 Gościu okazał się całkiem sympatycznym fantastą, z którym zaprzyjaźniłem się od pierwszego momentu, jako że wykazywał dużą kulturę emocyjną, co zawsze mnie u ludzi pociąga, a czasem nawet myślę, że są oni na jakimś wyższym etapie ewolucyjnem: doskonale wyczuwał moją wewnętrzną radość lub złość, nawet gdy nie przejawiałem tych uczuć twarzą, ani też inną częścią ciała. Przekonywał mnie żarliwie do swego pomysłu, mówiąc, że w samym Szczecinie « jest nas ponad setka », a także pokazał mi książkę telefoniczną swego miasta, w której było trzynastu Romanów Lisów [warto wiedzieć, że w tamtych czasach posiadanie telefonu w domu dowodziło pochodzenia z wyższych sfer!]. Gdyby okazało się, dowodził, że program partii zdobędzie duże poparcie społeczne [główny nacisk kładł on na szczęście rodzinne i wysokie zarobki], to wówczas do organizacji będzie można przyjmować także osoby, które przyjmą nasze nazwy własne jako pseudonimy albo po prostu wystąpią o zmianę swego nazwiska na nasze, co po zdobyciu władzy w Polsce uprościmy i każdy będzie mógł się nazwać tak w dowolnej chwili na zasadzie ad hoc. Za logiczne uznał, że nigdy nie dojdzie do tego, żeby wszyscy chcieli się nazywać tak samo jak my, « ale przecież nie możemy jednak wymagać aż takich cudów! » – stwierdził smutno.
 Gdy po pobieżnym zapoznaniu się z urokami oferowanej mi kariery polityka na stanowisku « nawet ewentualnie zastępcy Pierwszego Sekretarza », odpowiedziałem, że jednak muszę odmówić, bo nie zniósłbym na co dzień takiej ilości Romanów Lisów wokół mojej osoby, gdyż nawet siebie jednego mam czasem dość, usłyszałem cichy chichot, bo rozmówca uznał to za dobry żart. Nie zrażony wcale napełnił nasze szkło [zapomniałem dodać, że raczyliśmy się koniakiem od pierwszych chwil spotkania, a  trunek ten zawsze dobrze nastawiał mnie do świata] i wzniósł toast: 
 – Wypiję za to, żeby zmienił pan zdanie! Partia będzie na pana zawsze czekać!
 Słowa zabrzmiały tak uroczyście, że zakrztusiłem się z wrażenia, zamykając oczy.  W tym samym momencie poczułem na plecach twardy przedmiot, coś jakby lufę colta i usłyszałem skierowane do mnie grubym piskiem ostrzeżenie:
 – Nie ruszaj się! Marchewko, czy mogę go zastrzelić na chwałę naszej partii? 
 Podniosłem ręce i wtedy kątem oka zobaczyłem malutkiego człowieczka, który w drugiej ręce też trzymał colta z palcem na cynglu, zaś jego szata nosiła świeże ślady czarnoziemu [miałem wyostrzoną świadomość, widziałem wszystko!], jakby jeszcze przed chwilą kopał był on dla mnie grób. Atakujący osobnik miał z wyglądu pięć lat, ale ja nie tak łatwo daję się zwieść pozorom [miałem pełną świadomość, że dom jest otoczony ogromnymi szklarniami; jego właściciel był bowiem majętnym « badylarzem », zaś ta jego partia mogła być może tylko zabawą nuworysza – wszystko to zrozumiałem już godzinę wcześniej]! Całe to zdarzenie trwało nie więcej niż jedną sekundę, po czym napastnik został skutecznie obezwładniony przez mego dzielnego współtowarzysza, który wrzasnął przytomnie, widząc, co może się zaraz ze mną stać:
 – Pietruszka!!!
 Następnie złapał tego karła nazwanego Pietruszką za ucho, nazwał « urwipołciem », oraz « koczkodanem podszczecińskim » i kazał mu uklęknąć na oba kolana i błagać mnie o przebaczenie. Pierwszy raz w życiu widziałem wtedy człowieka klęczącego przede mną i przyznam się, że można czerpać z tego pewną przyjemność, zwłaszcza, że po obrazie lufy colta był to kontrast niezapomniany. Zdziwił mnie jednak nieco fakt, że klęczący mimo młodego wieku wykazywał dużą mobilność psychiczną: natychmiast uspokoił się pod moim wzrokiem i nie uciekał spojrzeniem, gdy doświadczał swej kary, uznawanej powszechnie za poniżającą. Odwrotnie: uśmiechnął się do mnie i co chwila puszczał do mnie oczka, gdy zrozumiał, że mamy z sobą kontakt. Jednak najbardziej zaskakującą rzeczą w całym tym zdarzeniu było to, że Roman Lis ze Szczecina ma pięcioletniego syna o imieniu Piotr, dokładnie tak samo jak ja! Wszyscy trzej byliśmy z tego faktu ucieszeni; dałem się bardzo łatwo przeprosić kilkuminutowym klęczeniem przestępcy i podziękowałem mu, że nie zostałem zastrzelony. Niebawem Marchewka pozwolił Pietruszce wrócić do kopania swoich dołków, a my napełniliśmy sobie na nowo nasze kielichy, aby mieć przy czym kontynuować nowy temat.
 – To dziwne, że pan nigdy nie nazywał swego syna Pietruszką! – dziwił się Pierwszy Sekretarz PRL. – Wszyscy moi znajomi, którzy mają syna o imieniu Piotr, tylko tak ich nazywają! Pietruszka! Pietruszka! Jednak, jak pan widzi, mój Pietruszka z niewiadomych przyczyn się zbuntował! Jakiś rok temu, mniej więcej, w niedzielę, a w niedzielę zawsze chodzimy do kina na poranek, mówię do niego, bo widzę, że zapomniał, że jest niedziela: « Pietruszka, a może byśmy tak do kina poszli? » A on na to: « Dobry pomysł, Marchewko! » I od razu zaczął się prędko ubierać, jakby nigdy nic! A gdy był gotowy, mówi: « Możemy iść, Marchewko! » Udałem, że dalej tego nie słyszę, wyszliśmy i potem na ulicy, gdzie zawsze najpierw ustalamy, kto tego dnia będzie decydował, po której stronie ulicy pójdziemy, on znów: « Kto będzie dziś nawigatorem, Marchewko? » W drodze cały czas zwracał się do mnie per Marchewka, mając przy tym tak poważną minę, że nagle zwątpiłem, czy on aby całe swoje życie tak do mnie nie mówił, a ja tego nie słyszałem? W dzieciach jest jakaś tajemnica, jakby to nie byli ludzie!
 – To są Kosmici! – próbowałem zażartować. 
 – Nie jestem złośliwy, a zwłaszcza wobec własnego dziecka! – ciągnął jednak dalej mój rozmówca, przybierając ton konfidencjonalny. – Co to, to nie! Nie podniosłem tematu, nigdy nie zapytałem go, dlaczego nazwał mnie Marchewką! Minął prawie rok, było to wszystko całkiem niedawno, gdy zaproponowałem Pietruszce wycieczkę na fermę lisią, należącą do mego przyjaciela. Wcześniej przygotowałem go odpowiednio: powiedziałem, że jeśli zdradzi komukolwiek, także w przedszkolu, co zobaczy na fermie, to już nigdy nigdzie go nie zabiorę. Z przyjacielem zaaranżowaliśmy odpowiednie przedstawienie, za które oczywiście słono zapłaciłem, ale czego się nie robi dla dziecka? Oszczędziłem mu rzecz jasna styczności z tą całą obrzydliwą kryminalną aferą przetrzymywania owych pięknych zwierząt w klatkach i robienia z nich futer! Pietruszka zobaczył lisy wolno żyjące, rude jak przystało na lisią arystokrację, oswojone! Podkreślam, że oswojone, bo na mnie lis oswojony robi największe wrażenie: zawsze myślę, że taki lis zaraz zacznie mówić do mnie po ludzku! I że właśnie poprosi mnie, żeby go oswoić, a ja mu powiem, że on już jest oswojony! Cha! Cha! Cha! Takie mam czasem wizje!
 – Najdrożej kosztowało mnie zatrudnienie tresera tych pojętnych zwierząt! – kontynuował miłośnik oswojonych lisów, gdy przestałem i ja rechotać z tej ciekawej wizji. – Wybraliśmy bardzo zdolną lisiczkę, która nauczyła się trzymać w zębach pędzel i wykonywać ruchy jakby malowała kitę drugiego lisa! Zostaliśmy na fermie do wieczora, a gdy zapadła noc, zgasiliśmy wszystkie światła, udając, że poszliśmy spać. Poinformowałem wtedy syna, że będzie teraz świadkiem czegoś, co sprawi, że przestanie być małym dzieckiem i pozna to, co tylko dorośli mogą wiedzieć!  « Odkryłeś zagadkę, że twój tato nazywa się Marchewką, za to w nagrodę dowiesz się, że tak jest naprawdę! » – zaanonsowałem mu ów spektakl takimi lub podobnymi słowy i zaprowadziłem go w pobliże długiej drewnianej szopy, która nocą służyła lisom za przystań. Poruszaliśmy się bezszelestnie jak Indianie, z lornetkami u szyi, uważając, ażeby żaden lis z szopy nie domyślił się, że tam jesteśmy. W szopie oczywiście światło się paliło, abyśmy mogli wszystko dobrze widzieć, a spektakl obserwowaliśmy przez szpary między deskami.
 – Ale jaki ma to związek z malowaniem kit? – nie wytrzymałem.
 – Wszystkie kity były pomalowane na zielono! Ale musieliśmy to tak urządzić, żeby mój przyjaciel zamoczył wszystkie kity w zielonej farbie przed naszym pojawieniem się tam, zaś na naszych oczach była malowana tylko ostatnia kita! Nasza oswojona lisiczka umiała malować tylko jedną kitę, ale odegrała malarkę jak prawdziwa artystka!
 – A  czemuż miała służyć ta maskarada? – nie rozumiałem nadal.
 – Więc nie domyślił się pan jeszcze? – zawołał w lekkim wyrzutem mój niedoszły zwierzchnik w PRL. – To przecież bardzo proste: lisy w dawnych czasach przed-zwierzęcych, gdy zwierzęta były swoimi mentalnymi protoplastami roślinnymi, były marchewkami! Potem wiele roślin przemieniło się w zwierzęta, ale duża część z każdego gatunku została nadal roślinami, aby ich mentalne potomstwo mogło na czymś energetycznie bazować! Gdyby wszystkie rośliny przemieniły się w zwierzęta, zwierzęta nie miałyby co jeść! A w taki sposób mogły się sobie nawzajem poświęcić: zwierzęta doświadczają świata innymi zmysłami, zaś dzięki temu świadomość roślin poszerza się o te nowe doznania, niestety, muszą one za to słono płacić! Gdyby człowiek potrafił stworzyć swoją istotę wyższą, to na pewno też jakaś część ludzkości musiałaby służyć tym istotom jako rodzaj paliwa: może żywiłyby się one naszymi snami, może naszą nieświadomością albo może nawet piłyby nasze soki żołądkowe, jak ci Marsjanie od braci Strugackich? Pokusa, żeby stworzyć taką istotę bez względu na koszty własne będzie dla ludzkości na pewno trudna do opanowania! Ale czy naprawdę nie zauważył pan podobieństwa lisa do marchewki? Na początku, czyli właściwie końcu, spiczasty ryjek z wąsami: to dolne korzoneczki, najgłębiej w czarnoziem wgryzione! Potem ta grubsza część, także korzonkami otulona, a łapki cztery jako większe korzenie! I potem nagle ta zielona fontanna kity! Pietruszka też nie mógł tego od razu zrozumieć, lecz przecież ta prawda w nim zawsze istniała! A gdy tylko nastąpiły warunki, żeby mogła się mu ujawnić, wystrzeliła z niego w postaci słowa marchewka bez jego świadomego w tym udziału! 
 – Dzieci chyba wiedzą więcej niż wiedzą, że wiedzą! – zawołałem nader tym faktem  zdumiony. – Ale te zielone kity!… Czemu tak ważne są te zielone kity? 
 Tu mój nowo poznany Roman Lis spojrzał na mnie tak, jakby mnie dotąd nie widział i rozkładając  bezradnie ręce, odrzekł z tzw. rozbrajającą szczerością:
 – Na to pytanie w naszej partii umie odpowiedzieć nawet pięcioletnie dziecko!


1.
WIOSNA W OSNY NAD POTOKIEM VIOSNE

 Powyższe wspomnienie oparłem na zapamiętanych wrażeniach i ogólnej atmosferze, jaka towarzyszyła temu jedynemu w moim życiu spotkaniu z pierwszym sekretarzem PRL. Rzecz opisałem tzw. własnymi słowami, niepotrzebnie [jak to widzę teraz] siląc się na literaturę, jako że dokument ten powstał dla określonych potrzeb prywatnych [ale nie mogę już nic zmienić, bo towarzyszy mi pośpiech]. Na końcu chciałem przedstawić moją rozmowę z pięcioletnim członkiem PRL, brakło mi jednak odwagi. Nie będąc zawodowym pisarzem, zawahałem się, czy potrafię wyrazić subtelności komizmu i równocześnie głębokiej wiary ducha, jaką zaprezentował przede mną Pietruszka. Jego ojciec zostawił nas samych, uświadamiając syna, że w rzeczywistości jestem « panem egzaminatorem », a od jakości odpowiedzi na moje pytania zależy jego dalszy los, « być może nawet lot na Księżyc ».
 W ciągu paru minut dowiedziałem się wtedy, że lisy są istotami mądrzejszymi od ludzi, ale muszą to ukrywać przed światem, bo mogłoby się to źle dla nich skończyć. Wzajemne malowanie sobie ogonów zdarza im się tylko raz do roku, gdy wspominają czasy życia w postaci marchewek. Święto to wszystkie lisy nazywają Dniem Naci.
 Po powrocie ze Szczecina do Przemyśla żyłem w Polsce jeszcze kilka lat, po czym rozwiodłem się i wyjechałem do Francji. Tam po paru latach założyliśmy [wraz z grupą przyjaciół] coś w rodzaju sekty, jednak władze [po przestudiowaniu naszego statutu] uznały nas za niegroźne stowarzyszenie i egzystowaliśmy odtąd jako Europejski Ośrodek Regeneracji Sacrum. Dzięki tej pięknej nazwie pewna leciwa arystokratka zapisała mi znaczny spadek, który pozwolił mi zakupić okazały dom w Osny koło Paryża, nad potokiem Viosne, gdzie kształciliśmy adeptów naszej quasi-religii i rozmyślaliśmy nad sensem żywota.
 Poniżej przedstawiam fragmenty mego dziennika, mogące mieć znaczenie dla dalszego ciągu niniejszej relacji, z okresu początkowych dni zamieszkiwania w Osny [zostawiłem datowanie wg kalendarza naszej sekty – w starej erze był wówczas 2001 r.]:


Osny, 2 IV 47, godz. 15.02

 Tajemnica pięciu ślimaków. Żyją na drzewku mirabelki, wszystkie na jednej gałęzi. I wszystkie do góry nogami, od dolnej strony swych walcowatych dróżek, porośniętych uschłym kwieciem oraz pękami i półrozwiniętymi liśćmi. Są to żółto-zielone młode winniczki, nie więcej jak 1 cm wzrostu. Skąd się tam wzięły? Dlaczego chodzą głową w dół? Czemu wszystkie poszły gałęzią rosnącą w kierunku wschodnim? Oto pytania, jakie nie wychodzą mi z głowy od paru godzin. (Nie pojechałem dziś do Paryża, bo jest strajk dróg żelaznych, a więc mogłem zrobić rekonesans w ogródku. Opalałem się bez koszuli, ze ślimakami obcowałem półnagi jak one – one od pasa w dół, a ja w górę).

godz. 18.20

 Gdy pisałem słowo “Duch”, wleciał przez otwarte okno pierwszy w tym roku trzmiel. Ogromny, brzęczący grubo, czarny. Pojawił się od mojej lewej strony, zbliżył się do tętnicy szyjnej na parę centymetrów, aż musiałem się odchylić. Ramieniem wykonałem gest obrony. Ale pisania nie przerwałem i dokończyłem: “Pana Łukasza”. Wówczas nagle trzmiel wyleciał za okno jakby porwany siłą. Wszystko nie trwało więcej niż 3 sek.

Osny, 3 IV 47, godz. 11.20 

 Gdy obudziłem się rano i dowiedziałem [się], że pociągi nadal nie jeżdżą, pierwszą moją myślą były ślimaki. A więc idą na wschód – myślałem, ciesząc się podobieństwem naszych celów. Lecz dlaczego idą głową w dół, tego nadal nie mogłem zrozumieć. I dlaczego wspięły się na kwitnące drzewko mirabelki, czyżby z jej wschodniej gałęzi chciały wzlecieć?
 Nagle podczas golenia doznałem ciężkiej konfuzji: moje ustalenie stron świata było totalnie błędne. Stanąłem wczoraj w południe twarzą do słońca, a uznałem, że wschód jest po prawej. Roztargnienia tego nie mogłem pojąć…
 Jednak coś mi się w tym wszystkim nie zgadzało i z pianą na twarzy wybiegłem do ogródka. Sąsiadka kopała ziemię za płotkiem, a zobaczywszy mnie, wyprostowała się nad motyczką i zawołała: “Bonjour, monsieur! Comment ca va?” Odpowiedziałem: “Ca va, madame! Ca va!” Musiałem chyba trochę dziwnie wyglądać, ale nie obchodziło mnie to w tamtej chwili. Dobiegłem do drzewka mirabelki i zatrzymałem się przed gałązką ze ślimakami. Nadal trwały na swych ścieżkach, mniej więcej w podobnych odległościach od siebie, lecz… odniosłem wrażenie, że nie idą ku wierzchołkom gałązki, ale w kierunku dokładnie odwrotnym. Po pięciu minutach dalszej obserwacji nie miałem wątpliwości: ślimaki wyraźnie schodziły na ziemię, kierowały się ku autostradzie pnia, aby nim tam dojść. Zrozumiawszy, że przyleciały od zachodu i wylądowały na zachodniej gałęzi, skąd prostą drogą odeszły na wschód, wiodącą przez autostradę pnia, a ten, którego brałem za pierwszego z nich, jest teraz w marszu ostatnim, uspokoiłem się bardzo, że wszystko się jednak zgadza. Równocześnie zrozumiałem, dlaczego idą głową w dół: przyleciały z innej planety, wzbijając się z niej głowami do góry, a teraz z przyzwyczajenia ciągle taką pozycję utrzymują. Na ziemi na pewno jednak już będą chodzić normalnie.
 “Wasza maska, panie, już zupełnie popękała!” – powiedziała nagle [po francusku] sąsiadka, czym mnie wyrwała z tych rozmyślań. (Głupia baba myślała, że noszę maseczkę upiększającą).

Osny, [47], godz. 16.00

 Nie można zawieść zaufania roślin w Kosmosie. One oddają się nam w całości. Najbardziej wykwintnym zapachem w Kosmosie jest zapach chleba. To ostatecznie rośliny przemieniają się w nasze myśli. One zgodziły się na tę rolę pierwszego schodka na szczeblach tajemnicy. Są pierwszym tłumaczem między Słońcem a Resztą Układu, którą my obecnie reprezentujemy.

Osny, [47] środa, godz. 23.24

 Jest już prawie koniec kwietnia, podczas którego prawie każdego dnia padał deszcz. Gałązka ze ślimakami jest rzeczywiście od zachodu (kupiłem dziś lornetkę, która jest zaopatrzona w kompas), ale co stało się z czterema z nich?… Piąty pozostał na gałęzi, ciągle w tej samej pozycji głową w dół.


2.
 INNE TRZMIELE TEŻ ZAPYLAJĄ KWIAT NASZEJ SEKTY

 Trzmiel oraz Duch Pana Łukasza wymagają wyjaśnienia, żeby nie wprowadzały zamętu. Otóż tej pięknej wiosny pojawiły się w moim życiu najpierw dwa trzmiele: jeden opisany wyżej i drugi… też opisany wyżej w postaci « głupiej baby »! Niebawem poznałem moją sąsiadkę bliżej i wtedy okazało się, że « głupia baba » nie jest wcale taka głupia: nosiła nazwisko tego wspaniałego owada i emanowała tak słodką emocją, że zakochałem się w niej bez chwili wahania, mimo że miałem już pięćdziesiąt cztery lata! Ale jeszcze pikantniejszym szczegółem [zwłaszcza dla uczniów naszej sekty] był fakt, że Shirley Bourdon była starsza ode mnie o około dwadzieścia lat!…
 Europejski Ośrodek Regeneracji Sacrum skupiał zawsze osoby, które do sacrum miały stosunek jak najbardziej właściwy [jeśli mówić o sacrum w sensie definicji], czyli szacunek, cześć, wyższe rejestry uczuć i emocji itp., natomiast na marginesie badań tych stanów psychicznych [i duchowych] uprawialiśmy wszyscy z upodobaniem różnego rodzaju zabawy, mające zapoznać uczestników z innymi stanami świadomości. Ulubionym zajęciem było na przykład wywoływanie duchów. W tym okresie wywoływaliśmy najczęściej Ducha Pana Łukasza. Był to osobnik żyjący w dalekiej przyszłości, uczestnik wyprawy międzygwiezdnej, który już dużo wcześniej pojawiał się na zaproszenie Romana Y. Kukury, mego najbliższego współpracownika. Duch ten [według niego samego] był pierwszym duchem, który inkarnował się jako « myślak dziatwy » [tak się wyraził]: powstał pod wpływem myśli dzieci, które czytały książkę o nim przez ponad dwa tysiące lat, czując do niego miłość, ponieważ nie oddał szkapy na rzeź. Pan Łukasz występuje w opowiadaniu Marii Konopnickiej « Nasza szkapa » jako sprzedawca koni. « Wystarczyło dwa tysiące lat myślenia o mnie dziatwy szkolnej, aby powołać mnie do istnienia! » – wyznał kiedyś w mojej przytomności Pan Łukasz. Na to Roman Y. Kukura zapytał go: « Kto? » [w sensie: kto cię powołał], a ów odpowiedział: « Nie umiem dociec! » Duch Pana Łukasza twierdził, że powołany do istnienia jako duch, wcielił się najpierw jako jedno z « ja » w  pewnego Ziemianina, który się na to zgodził, aby następnie wyprzeć cały jego wewnętrzny legion i odtąd panował w nim samodzielnie.
 Shirley Burdon pokochała prozę Marii Konopnickiej tak mocno, że często wieczorami musiałem jej czytać i przekładać na francuski całe opowiadania. Później wyręczał mnie w tym Jasiu Golasa, mój najmłodszy uczeń. Robił to z wielkim animuszem, jako że też przy okazji poznawał polską literaturę [był Polakiem wychowanym za granicą]. Miałem wrażenie, że Jasiu też zakochał się w Shirley, ale wcale mu się nie dziwiłem i nie byłem zazdrosny [chyba dlatego, że kochałem ich jednakowo oboje]. Właśnie wtedy ogłosił on małe opowiadanko « Trzmiel » w naszym wewnętrznym organie sekty « Front », twierdząc, że są to jego « bazgroły z dzieciństwa » [data powstania utworu dowodzi, że tekst powstał tylko dwa lata wcześniej!]. Utwór ten może być bardzo dobrą postacią trzeciego trzmiela z tamtej wiosny! Ostatecznie zresztą i naszą sektę można też potraktować jako metaforycznego trzmiela [trzymając się sensu poniższego tekstu, który Jasiu oparł na sensacyjnym doniesieniu NASA]…


TRZMIEL

 Byłem trzmielem. Nie wiedziałem, że budowa trzmiela, jego parametry naturalne, grubość, rozpiętość skrzydeł itp. nie dają mu żadnych szans na oderwanie się od ziemi – tajemnica, że jesteśmy źle zaprogramowani, była przed nami ukryta; czy Konstruktor testował nas na inną okoliczność? Wierzyliśmy, że możemy latać, a więc lataliśmy wbrew prawom fizyki. Byliśmy udanym eksperymentem i Konstruktor był z nas zadowolony.
 Kiedy widziałem mijających łąkę ludzi, z widłami na plecach śpieszących się zawsze gdzieś, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu: padałem na dno kwiatu i chichotałem, klepiąc się po mym opitym brzuszku. Ludzie wtedy myśleli, że ja brzęczę.
                                                                [45]
                   
 Trzeba powiedzieć, że Shirley Bourdon spadła nam wprost z nieba! Miała znakomicie rozwiniętą sferę emocji [od siarkowych po miodowe], którymi z pełną świadomością obdarowywała aktualnego rozmówcę [albo doprowadzała go do nerwowego wybuchu], nie mówiąc o perfekcyjnym opanowaniu kobiecego ognia kundalinii, który zapalała zgodnie z własną wolą! Służyła nam jako rodzaj pomocy naukowej, wobec której nasi adepci ćwiczyli opanowywanie podniecenia seksualnego, jako typowego zjawiska świadomości. Wstyd w naszej sekcie był pojęciem zawieszonym na kołku, ponieważ wymagała tego konieczność rozpoznania wszystkich stanów emocyjnych, a w konsekwencji stworzenia z substancji emocji rodzaju samodzielnego bytu energetycznego, służącego celom ludzkim. Wymagało to zwłaszcza opanowania wiedzy o seksualności człowieka na poziome niewspółmiernie wyższym niż obecny poziom nauczania w szkołach europejskich. Taki też będzie zresztą obowiązek ludzkości, jeśli tylko zechce ona nadal trwać w Kosmosie: będzie musiała rozpoznać parametry obu płci i wszystkich ich odmian, aby wspólnie stworzyć nowy typ człowieka: najpierw androgyna [istoty złożonej z dwóch ciał i jednej psychiki], a potem… Tu jednak zakończę odgrywanie proroka, bo przecież inny mam teraz cel [na ten dokument ktoś czeka, a ja obiecałem go napisać]. Dla zainteresowanych dodam tylko, że dotychczasowemu pojęciu sacrum brakuje [według nas] jednego komponentu: rozkoszy seksualnej! Nasza piękna « pomoc naukowa » potrafiła wzbudzić rozkosz seksualną na poziomie przedorgazmicznym, nie dotykając i nie będąc dotykaną przez mężczyznę. U członków naszej sekty dochodziło niekiedy do niekontrolowanego wytrysku nasienia, co traktowaliśmy jako błąd na etapie nauki albo jako rodzaj zmazy nocnej na jawie.
 Na początek jako sekta zamierzaliśmy stworzyć pierwszą w Europie szkołę nauk emocyjnych. Chcieliśmy uczyć ludzi kultury kontaktu bezpośredniego nie pod względem przyzwoitego ubierania się i mycia zębów, ale szczerego uśmiechu na ustach, patrzenia sobie w oczy, dobrego myślenia o [spotkanym] człowieku i przyjacielskim uczuciu do niego. Odczuwanie subtelności emocyjnych to ciąg dalszy tych warunków bazowych. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że ich zdenerwowanie albo inny stan psychiczny, nawet gdy są one ukrywane, dla kumata są czytelne i zrozumiałe. [Kumat to nasze określenie osobnika, który odczuwa bezpośrednio emocje innych ludzi].  
 Stworzenie takiej szkoły było przedsięwzięciem niezwykle kosztownym, co przyczyniło się bardzo do opóźnienia naszej akcji. Chcieliśmy na początku poprosić o pomoc europejskich poetów, aby powtórzyli « gest Mickiewicza », który uklęknął ongi przed merem Paryża, prosząc o pomoc w ratowaniu ludzkości. Dziesiątki tysięcy poetów miałoby uklęknąć na placu Bastylii, a zebrane datki żebracze miałyby posłużyć na rozruch naszej idei. Niestety, wśród członków sztabu akcji [pod ręką w Paryżu byli tylko Bogdan Konopka {artysta-fotograf, zmarły niedawno} oraz Wojtek Siudmak {malarz science-fiction}, na których najmniej można było liczyć] doszło nagle do podziałów i napięć, w konsekwencji czego musieliśmy rzecz odłożyć ad Kalendas Graecas.
 [Do znanych w dawnych kręgach hipisowskich innych członków sztabu akcji należeli: Zenon Z. {« Wskazówa »}, Andrzej S. {« Tęczowy Wojownik »}, Waldemar F. {« Major »} oraz – jeśli dobrze pamiętam – Ryszard K. {« Prezes »}].


3.
INSTYTUT BADAŃ NAD DUSZĄ EUROPEJCZYKA

 Żeby przejść ad rem, muszę przeskoczyć na chwilę do współczesności, czyli obecnych realiów. Instytut Badań Nad Duszą Europejczyka to tylko ciąg dalszy Europejskiego Ośrodka Regeneracji Sacrum. Pracujemy w częściowej konspiracji, ponieważ nie lubimy rozgłosu. Aby nie pisać tego samego dwa razy, oto trzy wybrane cytaty  z moich niedawnych postów na fejsbuku:

27 kwietnia [66], godz. 10.20

Gnębienie ludzkości przez chrześcijaństwo będzie miało swój kres! Każdy kto rozumie na czym polega ta chorobliwa właściwość chrześcijaństwa, powinien się przyczyniać do tego, żeby upadło ono jak najprędzej! I nie chodzi o nauki Jezusa z Nazaretu, które są jednymi z najpiękniejszych, jakie dotąd na świecie powstały, tylko o tę ich interpretację, która sprawia, że człowiek jest jeszcze bardziej chory, niż wynika to z jego natury! Ale chrześcijaństwo powinno upaść nie po to, żeby miało być zastąpione przez islam! Będzie ono zastąpione przez nową postać religii: nadreligię, która wchłonie wszystkie istniejące dotąd religie tak, jak teoria względności wchłonęła fizykę newtonowską [wszystkie religie będą miały nadal swój lokalny sens, ale jej nowe pojęcie będzie wymagać wyższej świadomości od swych wiernych]! W Paryżu istnieje specjalna szkoła, w której wykłada się wyższą świadomość [wiem o tym, ponieważ jestem w niej woźnym]…

29 kwietnia [66], godz. 4.00 

Quantum scimus gutta est, ignoramus mare! [przepraszam, jeśli napisałem z błędami, ale chciałem wyrazić mową uczoną, że to co wiemy jest jak kropla, a to czego nie wiemy, jak morze!]. Panie Maciej Skomorowski, w tej przyszłej [nad]religii widzę też miejsce dla ateistów [może nie zostałem właściwie zrozumiany], jakkolwiek najmniej przydatne, ale to zawsze coś! Ateizm w moim rozumieniu nie ma energii wewnętrznej, bazuje na tym, co dostarczy mu świat: poda na tacy nowe sensacyjne odkrycie z zakresu biologii albo kosmologii – i nie wymaga nic oprócz radości w tym współodkrywaniu świata z pozycji kibica… Może mam niewłaściwe pojęcie o tym, co to jest ateizm, wobec tego proszę mnie oświecić, jednak powtarzam tu, że ta nowa religia nie będzie mogła być jeszcze jedną religią dodaną do istniejących religii, tylko nową postacią tajemnicy. Ale postacią atrakcyjną z racji swej natury, czyli uświadomioną publicznie [postacią] naszej wspólnej powszechnej ignorancji. O tym, czym jest życie i gdzie istniejemy [tzn. co to jest kosmos] nie wiemy więcej niż dwa tysiące lat temu, a nawet można powiedzieć, że wiemy mniej, bo powstały nowe pytania, tysiące nowych fascynujących pytań! Oczywiście wszystko to może się skończyć tak, że przyjdzie pan od nauki i powie, że psychologia nie jest jednak nauką [bo dotychczas tego statusu nie ma], a więc świat naukowy ogłosi, że eo ipso także psychika nie istnieje! A potem się okaże, że i pozostała część świadomości jest też trudna do wyjaśnienia, a więc może i rozum nie istnieje, tylko nam się zdaje… wtedy rzecz jasna nadreligia nie będzie mogła powstać [bo w domu wariatów różne są obostrzenia]… Panie Macieju, ale nic na siłę! Jeszcze tej religii nie ma! Można o niej swobodnie rozmawiać, a więc nie jest naprawdę źle! Heretyków nie palą na stosach! Zdradzę jednak [jako woźny tej szkoły wyższej świadomości {bo niestety ktoś zdradził na fb pełnione przeze mnie miejsce pracy!}], że wyznawcy tej nowej religii będą równocześnie stwórcami nowego boga, istoty własnego chowu, w całości i pod kontrolą stworzonej na naszym globie i podległej ludziom o specyficznej naturze. Zdradziłem to dlatego, że właśnie owa specyficzna właściwość natury człowieka będzie wymagana od wyznawców [i równocześnie jak się rzekło kreatorów], zaś z naszych dotychczasowych badań wynika [badań naszej szkoły i organizacji stwórczej, krótko mówiąc], że ateiści tej właściwości prawie nie posiadają, czyli krótko mówiąc nie wytwarzają w sobie tej substancji, z której w/w bóg jest konstruowany. Dlaczego? Bo ateiści najczęściej zamykają w sobie tę wewnętrzną potrzebę poznawania siebie samego, oczekując, że odpowiedź przyjdzie z zewnątrz [odpowiedź na to pytanie o tajemnicę, bo jakie?], zapominając, że tzw. nieskończoność ma dwa końce, a ten drugi jest w każdym z nas [a myślę, że także w kotach i psach oraz srokach i jeżach]…

 29 kwietnia [66], godz. 4.44

Andrzej Żuromski, zauważył Pan, że jest tu « atmosfera kafkowska » i  podejrzewa  mnie Pan, że « gram pierwsze skrzypce »!… Otóż jednak nie gram pierwszych skrzypiec, lecz ukrywałem dotąd, że jestem także rzecznikiem prasowym Partii Stworzycieli Nowego Boga, która w tej szkole istnieje!
Stałem się nim dzięki temu, że w partii naszej istnieją zasady, których w samej szkole trudno by szukać: wybrano mnie większością głosów! Głosował na mnie także sam rektor, który też do PSNB należy! Niedawno cytowałem piosenkę, którą kiedyś rektorowi odśpiewałem, gdyż zatrzymuje się on często w mojej dyżurce, jako że lubi ze mną żartować!

 Ja cztery klasy tylko skończył,
choć rozum mam jak sam dyrektor!
Gdyby nie bimber, com go sączył,
to byłby ze mnie teraz rektor! 

Pan Rektor na to: « Romuś, z głębi serca śpiewasz, wierzę ci! » Wzruszył się i może dlatego na mnie zagłosował? [Zwykłym uczniom do piosenki dołączam refren, co też mogło wpłynąć na wynik głosownia]:

 Tak, dzieci, bimber to wróg groźny!
Kto pije, ten zostaje woźnym! 

PS: Partia Stworzycieli Nowego Boga opublikowała swój pierwszy [historycznie] manifest, złożony z trzynastu paragrafów, opracowany przez jednego z członków naszej partii, Bajdałę Oszczecirskiego, na stronie www.pisarze.pl we wrześniu ubiegłego roku [dołączony do publikacji « Pan Czytaj Powieść »]. Motto manifestu  – « Tworzenie bogów jest obowiązkiem ludzkości, a także jej najświętszym prawem » – jest cytatem z utworu « Napisy na tęczy » Adama Pstrąga, pierwszego sekretarza tejże partii.
Informując o tym spełniam obowiązek rzecznika prasowego naszej organizacji.

 Mam nadzieję, że informacje te są jasne: mając taką możliwość połączyliśmy nasze siły z Partią Stworzycieli Nowego Boga oraz Szkołą Wyższej Świadomości, zwłaszcza że pensja ciecia tej ostatniej była nie do pogardzenia. I nie będę też ukrywał, że Shirley Bourdon w okolicy swej dziewięćdziesiątki potrafiła mieć kaprysy damy wielkiego kalibru: na przykład, żeby burgund płynął w rurkach hydraulicznych także w łazience! Spełniałem wszystkie jej życzenia, bowiem nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeżyłem: ta słodka czarownica była z roku na rok coraz młodsza i piękniejsza! Aż pewnego dnia pomalowała sobie włosy na zielono, jednak najdziwniejsze w tym było to, że już nigdy potem nie pomalowała ich na żaden inny kolor!


4.
« PYSK MIAŁ Z ŻABIA ŚLIMACZY »

 W noc poprzedzającą nawiązanie bliskich stosunków z Shirley Bourdon miałem sen proroczy: widziałem ją kopiącą ogródek, tak jak to zapisałem wcześniej w dzienniku, ja zaś zbliżałem się do niej jakbym lekko płynął nad ziemią, a płotu, który tam jest w rzeczywistości, nie było wcale. Gdy już byłem bardzo blisko niej, jej postać wyprostowała się znad motyczki i odwróciła ku mnie z jakąś nieziemską powolnością fantoma. W tym momencie doznałem panicznego przerażenia: istota ta nie miała ludzkiej twarzy, tylko oblicze ni to żaby, ni to ślimaka!… Po obudzeniu się zrozumiałem natychmiast, że przyśnił mi się dusiołek z wiersza Bolesława Leśmiana, co uznałem za bardzo dobrą wróżbę: nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby poeta ten podesłał mi jakąś pułapkę wizyjną, wieszczącą niepomyślny rozwój wypadków. Leśmian zawsze lubił mnie przerażać, ale był to zwykle tylko rodzaj perskiego oczka z zaświatów. Natychmiast wyszedłem do ogródka i zobaczyłem, że moja sąsiadka istotnie macha motyczką. Zatrzymawszy się koło drzewka mirabelki [na  gałęzi której ciągle tkwił ów piąty ślimak], pozdrowiłem ją i przedstawiłem się, przepraszając, że tego nie zrobiłem dotąd, jako że jestem roztargniony. Chciałem podać jej rękę przez płot, ale ona wykonała przeczący gest, żebym poczekał. Po czym nacisnęła na słupku płotu jakiś guzik, zaś ogrodzenie rozstąpiło się między nami na szerokość, pozwalającą na swobodne przejście. Nic chyba dziwnego, że nagle w tym momencie doznałem olśnienia, iż urządzenie to musiało było wykonane przed tysiącami lat, żebyśmy nie musieli do siebie skakać przez płot. 
 Wszedłszy swobodnie na mój teren, Shirley Bourdon podała mi dłoń i przedstawiła się swoim imieniem i nazwiskiem, a ja obyczajem rycerskich Polaków uniosłem machinalnie jej dłoń do ust, aby ją ucałować. Ciąg dalszy tego momentu został zapisany w historii naszej znajomości jako rodzaj horroru, jakkolwiek różnego dla niej i dla mnie. Gdy już tuż-tuż dotykałem ustami jej dłoń, kobieta wyszarpnęła mi swą rękę i odskoczyła, wykonując obronny gest. Patrzyliśmy na siebie nawzajem w zdumieniu i strachu.
 – Myślałam, że chce mnie pan ugryźć! – powiedziała sąsiadka [trochę blada].
 – To jakiś absurd! – odpowiedziałem i na gwałt chaotycznie zacząłem jej tłumaczyć, że w moim kraju wszyscy tak robią, należy to do obyczajów wysokiej klasy [mówię po francusku koszmarnie i w dodatku mam akcent, o który wszyscy pytają!].
 – Pan jest Niemcem? – zapytała sąsiadka z wyraźną wyższością.
 – Jestem polskim szlachcicem pur sang, który nie ma domieszki choćby kropli złej krwi, a już na pewno nie niemieckiej! – wykrzyknąłem z wściekłością.
 – Bardzo pana przepraszam! – powiedziała moja przyszła połowica androgyniczna.
 – Należałoby cofnąć się o stulecia, ażeby tę najszlachetniejszą rasę, jaka istniała na ziemi, odnaleźć w stopniu tak czystym pod względem instynktów,w jakim ja ją reprezentuję. Wobec wszystkiego, co określane jest dziś noblesse, mam zdecydowanie odmienne stanowisko – młody niemiecki cesarz nie dostąpiłby zaszczytu zostania moim szoferem! – wyrzuciłem z siebie jednym tchem. Zobaczywszy jednak, że pięknej starszej pani opada lekko podbródek, dodałem wskazując na drzewko mirabelki: – Czy potrafi pani stwierdzić, czy ślimak wyzionął ducha, czy tylko śpi?
 Właśnie to pytanie, a nie moje wcześniejsze zapewnienia o szlachectwie sprawiły, że Shirley Bourdon zakochała się we mnie równie nagle, jak ja w niej: w ciągu paru sekund otoczyła mnie słodkość, którą poczułem nawet pod językiem i z tyłu głowy, tak wielki był jej zachwyt nad moją łatwością, z jaką przeszedłem « od wysokiej filozofii do trupa ślimaka » [mój Boże, jak mi się podobał ten jej komplement!]. Odtąd nie musieliśmy już sobie niczego tłumaczyć, jeśli idzie o to, jak przeżywać każdą chwilę: wiedzieliśmy, że każdą radość można zwiększać współobecnością, zaś nawet doznania seksualne można spotęgować do stanów duchowej ekstazy. Uczucie to znają wszyscy miłośnicy muzyki, którzy wiedzą, że słuchanie jej w towarzystwie osób, która ich męczy, jest zwykłą psychiczną katorgą! Psychiczna substancja zmęczenia [i każdego innego stanu emocjonalnego] wystaje na zewnątrz człowieka, a czujący emocje kumat mógłby określić dokładnie jej natężenie. Jeśli się nie opamiętacie i nie zaczniecie uczyć się kultury emocyjnej, już niedługo powstanie Policja Emocji, która zaopatrzona w odpowiednie aparaciki będzie zatrzymywać was na ulicy i urągać wam albo aresztować, gdy tylko przekroczycie skalę smutku lub zdenerwowania: – Jaki jest powód waszego wkurwu, obywatelu? Może rząd nie pasi, co? Za brak higieny psychicznej, do ciupy marsz!!!
 « Bóg », « nieśmiertelność duszy », « zbawienie », « zaświaty » wszystkie pojęcia, którym nie poświęcałem ani uwagi, ani czasu, nawet jako dziecko, być może nigdy nie byłem wystarczająco dziecinny na to? – Nie znam zupełnie ateizmu jako rezultatu, a jeszcze mniej jako zdarzenia: on wynika u mnie z instynktu. Te dwa zdania wypowiedział filozof Fryderyk Nietzsche, przedstawiając się światu, ja jednak nie mogę tak o sobie powiedzieć! Owszem, może to dotyczyć tylko mego najwcześniejszego dzieciństwa, ponieważ jednak odmawiałem paciorek z mamą od kiedy tylko pamiętam, mógłbym łatwo uwierzyć, że z tą umiejętnością się urodziłem. Pojęciu instynktu autor « Ecce homo » nie poświęcił zapewne zbyt wiele uwagi! A może nawet dlatego jest ono tak mgliste aż do naszych czasów, że mogę go tu użyć wobec siebie w odwrotnym celu, nie wzbudzając podejrzeń? Mógłbym to zrobić jednak tylko dla żartu [co właśnie zrobiłem !], jako że w wieku 13 lat, gdy już widziano we mnie przyszłego świętego [modliłem się godzinami w kościele i domu i czytałem święte księgi, które dostarczali mi zachwyceni mną kapłani], niemal z dnia na dzień straciłem wiarę i stałem się wojującym ateistą.
 Z jakiegoś powodu właśnie ateizm i Nietzsche stały się pierwszym tematem naszej ożywionej rozmowy, zanim jeszcze doszliśmy do jej salonu, gdzie mnie zaprosiła wprost z ogródka. Wzięliśmy ze sobą trupa ślimaka, bo ona miała tam mikroskop, jak mnie zapewniła. Jej willa skryta była częściowo za szeregiem cyprysów, dlatego dotąd nie miałem pojęcia, jaka jest wielka. Zaraz za cyprysami rozciągało się poletko, na którym ujrzałem setki lilii, a wszystkie – o, dziwo! – koloru pomarańczowego! Otaczały one budynek z trzech stron [czwartej nie widziałem!], co sprawiło na mnie naprawdę niesamowite wrażenie [w sposób dosłowny zapomniałem języka w gębie]!
 – Jako ateista powinieneś być raczej Francuzem, mój królewiczu! – śmiała się Shirley Bourdon [mówiąca mi per ty od początku, bynajmniej nie jak Francuzka]. 
 – Ale ja nie jestem ateistą! – broniłem się, chcąc uniknąć zaszeregowania tak  drastycznie sztywnego, które wywołałem naszą tuż wcześniejszą wymianą zdań o Nietzschem. – Jestem w jednym ze swoich ja ateistą, a w pozostałych ja nie! – wyjaśniłem.
 – Genialne! – wykrzyknęła Shirley Bourdon. – To na nasze czasy bardzo dobre wyjście, nie pomyślałam o tym! Czy na każde z tych ja posiadasz też osobny paszport?
 Tak więc od razu musiałem jej wyjaśnić wszystkie najważniejsze problemy filozoficzne naszej sekty; powiedziałem, że w dalekiej przyszłości ludzie wcale nie będą używać ja, ale żeby do tego doszło ludzkość musi trenować używanie tylu ja, ile tylko każdy osobnik potrafi. Problem polega na tym – tłumaczyłem – że ten cel życia bez ja można osiągnąć różnymi sposobami, ale chodzi o to, żeby to w ogóle zrobić. Na pierwszy krok proponuję, żeby dokonać coś pozornie odwrotnego: zrobić jedno ja z dwóch ja! Po prostu, żeby zrozumieć względność ja! Ten krok zajmie ludzkości około dwa tysiące lat, w którym to czasie będą powstawać i rozpadać się ja dwuosobowe: będą to małżeństwa androgyniczne, w których osobnicze ja zaniknie. Dlaczego ja androgyniczne będzie tak powabne dla amatorów tych nowoczesnych małżeństw? Otóż atrakcyjność takich małżeństw wyniknie sama z siebie, gdy dwoje osobników, łącząc się z sobą poprzez słodką emocją, zrozumie, że można chodzić do pracy, uczyć się albo latać na Księżyc, a równocześnie doznawać stanów orgazmicznych świadomości, jako naturalnego stanu życia codziennego. Czyż ludzkość nie może sama sobie podkręcić stanu samopoczucia chwili tak, żeby każda ona była piękna? Akumulator tej emocyjnej energii można doładowywać codziennie w sposób fizyczny, jeśli ktoś tylko zechce, ale nie będzie to bynajmniej obowiązek! Chcesz być ascetą? Bądź! Ale produkuj miodową energię emocji, aby zasilić sferę emocyjną planety naszej! Jestem kumatem! – wyjaśniłem z emfazą, gdyśmy już wstępowali do salonu, aby ożywić trupa ślimaka.
 Te pierwsze wspólne nasze momenty, gdy jeszcze drżeliśmy każde osobno, zaskoczeni zalewającą nas z zewsząd endorfiną, pamiętam ze szczegółami. Powiedziałem z rozpędu je suis koumate i natychmiast zacząłem to słowo tłumaczyć na francuski, lecz okazało się, że muszę przy tym także wyjaśnić jego związek z odgłosem, jaki wydają żaby. Nie mogłem jednak przy tym pominąć faktu, że Polacy mówią o Francuzach per żaby, zaś w sytuacjach podwyższonej dyskrecji używają słów kum-kum. Wyjaśniłem też, że kumat ma w języku polskim swój żeński odpowiednik: kumata, zaś samo słowo kumata jest także przymiotnikowym określeniem kobiety w ogólnym sensie pojętnej, zaś to samo w rodzaju męskim przymiotnika brzmi kumaty. Byłem zachwycony, gdy sąsiadka zapytała mnie zaraz, jak się mówi nad Wisłą je suis, po czym natychmiast własnoręcznie ułożyła pierwsze zdanie  po polsku i zapytała: – Jestem kumata kum-kum?
 O, Shirley nieziemska, byłaś bardzo kumata! Gdyby wszystkie kobiety były tak kumate, niepotrzebna byłaby nasza sekta i dwa tysiące lat ery Wodnika, które ludzkość straci na doglądanie płodu nowego boga w macicy świadomości swoich wyznawców! On, który już jako embrion spełnia prośby, jeśli tylko wyśle się je doń na falach sympa! On, pierwszy bóg planetarny, chowu własnego, obrońca swoich hodowców ergo stwórców! On, towarzyszący ludziom także w kosmosie, jeśli tylko człowiek uda się tam na wycieczkę albo w obronie innych ludzi! On, bóg niegroźny dla innych bogów, także tych przybyłych z niebios, aby rozwinąć naturę lilii życia! Straciłbym tylko czas na opis zalet tego stworzenia, a tymczasem muszę dokończyć swoja relację! Trup ślimaka leżał pod mikroskopem, niestety, nic już zrobić nie było można oprócz pogrzebu, został więc z szacunkiem włożony do puzderka z kości słoniowej, « które jakby tylko na to czekało » [zauważyła właścicielka tego cacka], a my poszliśmy zwiedzać dom. Na piętrze była obszerna pracownia malarska [najmniej bym się spodziewał, że moja sąsiadka jest malarką!], a w tej pracowni kilka drzwi, za jednymi z których zobaczyłem poduchy i łoże z baldachimem. Tam w milczeniu skierowaliśmy swoje kroki. A gdy tak szliśmy, gdzieś w swoich wnętrzach niezgłębionych słyszałem, jak ktoś nas opisuje:
 Wtedy on ją przyciągnął i przycisnął do siebie, położywszy usta na jej drżące wargi.
 – A co teraz będzie? – [za]pyta[ł] wesoło.
 Kobieta pobladła jak płótno.
 – Dziej się wola Boża! – wyszeptała.
 Pan pisarz… zdmuchnął świecę.


5.
ŚLIMAK PIERWSZY

 Nie jestem pisarzem, węglem wspomnień szkicuję tę nieudolną relację na potrzeby może nie kryminalne, a dla mnie mające na pewno wartość zeznań sądowych [przepraszam, że tak często wspominam o tym, ale to w jakiś dziwny sposób pomaga mi w pisaniu]: wyznam prawdę, gdy powiem, że największą radość sprawiłoby mi postawić już na tej stronie [choćby wirtualne] słowo koniec! Ale to był dopiero pierwszy dzień mego życia z moją androgyniczną partnerką, a dni tych było chyba siedem tysięcy! Parę godzin później [już u mnie] musiałem wytłumaczyć mojej Kum Kum [bo tak ją od razu przezwałem] kolejną tajemnicę naszej sekty: że ślimak to coś więcej niż przysmak Francuzów. Według proroków Europejskiego Ośrodka Regeneracji Sacrum – tłumaczyłem jej [dodałem też, że używamy zwykle skrótu tego ośrodka – EROS – a jednak nikt nigdy się nie zorientował, że jest robiony w bambuko!] – trzeba poważnie wziąć pod uwagę, że jako ludzkość jesteśmy zagrożeni przez cywilizacje pozaziemskie, które być może odwiedziły naszą planetę przez milionami lat, a teraz wróciły tu w celu nam nie znanym. Nieledwie kilka tygodni wcześniej mój współpracownik Roman Y. Kukura zaczął drukować w odcinkach powieść « Czarna Dziura » w paryskim piśmie polonijnym « Art-Po ».  Odnalazłem numer miesięcznika z pierwszym jej rozdziałem pod tytułem « My, z gwiazdozbioru Żaby » i przetłumaczyłem Kum Kum ten oto fragment:

Gen. Pstrąg mieszka na przedmieściach miasta Brasilia w ogromnej willi o kształcie UFO. Ze sztabem „Czarnej Dziury” kontaktuje się najczęściej przez komórkę, udając nowoczesnego śmiertelnika. Osobliwością kontaktu z nim jest to, że do każdego czarnodziurcy zwraca się per „wasza wysokość”, lecz do siebie mówić tak nie pozwala. Jesteśmy dumni, że kieruje nami istota humanoidalna, nieodróżnialna od człowieka, która przybyła z gwiazd, aby nauczyć nas obrony przed Kosmicznymi Ślimakami. Planeta Ziemia otoczona jest obecnie statkami istot przybyłych z głębi galaktyk spiralnych. Kosmiczne Ślimaki mają po cztery, a nawet po sześć rogów. Niektóre ewoluowały tak dalece, że przypominają raczej barana ze skręconym hełmkiem między rogami, pozostałością ślimaczej buńczucznej przeszłości. Wielość rogów sprawia, że przeciętny człowiek umiera na sam ich widok. Jak dotąd pojawiają się one tylko we śnie, a przede wszystkim alkoholikom. Polska jest terenem szczególnie przez nie nawiedzanym. Wiem o tym dobrze, bo sam byłem alkoholikiem, stając się nim na rozkaz gen. Pstrąga, aby osobiście doznawać podobnych fenomenów. Diabłów tych widziałem wiele razy, a wszystkie walki, do których doszło, wygrałem. Jednak nigdy bym tego nie dokonał, gdyby nie szkoła gen. Pstrąga. Najlepszą reklamą jego nauk jest to, że ciągle pozostaję wśród żywych.
[X.46]

 – To brzmi jak zwykłe banialuki science-fiction! – śmiała się Shirley już w trakcie, gdy jej czytałem. – Wiem, że alkoholicy mają czasem doznania jak mistycy, ale nie wszystkim od razu można wierzyć…
 – Ale temu możesz wierzyć! – zapewniłem ją. – Zresztą, poznasz go jutro, bo on tu prawie mieszka i musiałaś go nieraz widzieć! Siedzi najczęściej na zewnątrz, bo nieustannie pali i nikt nie może z nim wytrzymać!
 – Aha! To ten z końskim ogonem! – domyśliła się Shirley od razu i przyznała się, że czasem podglądała nas przez lornetkę [czego jednak się po niej nie spodziewałem]. I po chwili dodała pod nosem: – Ciekawe, co powiedziałby na to Lacan?
 – Świat jest mały! – odpowiedziałem z ironią. – Znasz wielkiego pisarza z widzenia, nadszedł czas, żeby poznać go bliżej! A żebyś też zrozumiała, że pisze on prawdę i tylko prawdę, zaproszę tu niebawem również wymienionego w tej powieści czcigodnego generała Adama Pstrąga, którego masz za science-fiction! On wprawdzie nie jest z gwiazdozbioru Żaby, ale za to z buzi jest troszkę do żaby podobny! – [zażartowałem z naszego pryncypała, który zawsze nas zachęcał do kpiny ze swego wyglądu; w ten też sposób nastawiałem Shirley do spotkania z nim, co jednak nastąpiło dopiero za rok].  
 Następnego dnia w południe moja kumata sąsiadka zadzwoniła, że śniadanie gotowe [byliśmy umówieni] i żebym zabrał z sobą Kukurę, którego przybycie musiała zauważyć przez lornetkę. Było jasne, ten malutki fragmencik prozy musiał ją nieźle podniecić. Mój przyjaciel nie chciał iść ze mną i zmusił mnie, żebym z kolei ja zadzwonił do niej i zapytał, czy pozwoli mu palić przy stole. Odpowiedź była « tak », więc nie miał innego wyjścia. Gdyśmy natknęli się w drodze na pole pomarańczowych lilii, autor « Czarnej Dziury » mruknął złośliwie, trochę jakby do siebie samego:
 – Jeszcze tylko Pomarańczowej Alternatywy tu brakowało!
 – Majora tu na pewno nie spotkasz! – zapewniłem go solennie.
 – On ma wszędzie szpiegów! – wykrzyknął na to Kukura ni to żartem, ni serio.
 Ponieważ Kum Kum stała już na schodach i wszystko usłyszała, musiałem natychmiast po przedstawieniu przyjaciela i jego przymiotów a la genie opowiedzieć, dlaczego kłóciliśmy się idąc do niej, bo « dotyczyło to chyba moich lilii ». Kobiety nawet kumate są do siebie pod tym względem bardzo podobne i muszą wiedzieć na czym stoją.Wyjaśniłem jej zatem w telegraficznym skrócie historię Pomarańczowej Alternatywy, a także fakt, że jej twórca [człowiek znany w Polsce tak dobrze jak Żaruzelsky i Waleza! – tłumaczyłem z niejaką dumą] należał przez ponad trzy lata do naszej sekty, a potem nas zdradził! Teraz ten oto tu obecny Roman Y. Kukura widzi go za każdym rogiem ulicy i pod każdą lilią, a zwłaszcza pomarańczową! – wyjaśniałem ze szczegółami, zdradzając kompleksy współsekciarza. Tymczasem ów uśmiechał się chytrze, patrząc na słuchająca mnie z uwagą kobietę, jakby moje słowa wcale go nie dotyczyły; ale znając go dobrze, widziałem po nim, że coś knuje.
 – Możecie przeszukać moje mieszkanie, Majora tutaj nie ma! – powiedziała Kum Kum, wszystko zrozumiawszy. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko usiąść do stołu i zacząć od aperitifu. Zamierzałem nawet wygłosić krótką historię aperitifu, jako zajęcia skodyfikowanego i opisanego w dwóch dekretach państwa francuskiego [1915 i 1940], które dotyczyły głównie dozwolonej zawartości alkoholu – wszystko po to, żeby nie dopuścić do jakiejś awantury, która jest zawsze możliwa w obecności naszego kronikarza [zapomniałem dodać, że Roman Y. Kukura jest kronikarzem naszej sekty], gdy ów rzekł:
 – Gdy człowiek pragnie wyzwolić się od nieznośnej presji, potrzebuje haszyszu! 
 Co powiedziawszy, wyjął woreczek, w którym zwykle trzymał marihuanę [był to prawdziwy kopciuch ze świńskiego pęcherza], po czym zaczął nabijać swą fajeczkę,   która zwisała mu na szyi na skórzanym sznureczku. Milczeliśmy, czekając na cdn.
 – Słyszałem, że widziałabyś mnie chętnie w łapach lacanistów! – powiedział Kukura wziąwszy pierwszego macha [bez pardonu zdradził szczegół naszej rozmowy o nim, z której mu się zwierzyłem!], po czym podał fajeczkę gospodyni. – Ale ja już to zrobiłem i wcale nie jestem zadowolony! Lacan to fajny gość, ale według mnie niepotrzebnie wprowadza to rozróżnienie [zresztą nie tylko on!] na popęd i jego sublimacje, np. miłość! Jeśli coś nie jest nazwane, to nie znaczy, że tego nie ma, czyż nie?
 – Zdaniem Lacana Miłość poza Prawem uwzględnia « żeńską » sublimacje popędu w miłość – powiedziała Kum Kum z prostotą, jakby wrócili do jakiejś dawnej rozmowy na ten temat, po czym też wzięła głębokiego macha i po przetrzymaniu dymu w płucachjakieś trzy sekundy kontynuowała: – W tym wypadku, miłość nie jest już narcystycznie błędnym rozpoznaniem podmiotu jako samego siebie w opozycji do pragnienia, jako « prawdy » podmiotu; ale jako unikalnego przypadku aseksualnej sublimacji popędów [włączenia ich w porządek znaczącego], jako rozkoszowanie się popędami w przebraniu aseksualnej Rzeczy [muzyka, religia itp.] i doświadczenie ich w formie ekstatycznego poddania się.
 – Rzeczy w ogóle są aseksualne! – prychnął Kukura. – Chyba że chodzi o wibrator?
 – W przypadku Miłości poza Prawem – ciągnęła nie zrażona Shirley – w tym bezpośrednim, aseksualnym uwzniośleniu popędu, ważne jest mieć na uwadze, że miłość jest tutaj z natury bezsensowna, poza wszelkim znaczeniem: znaczenie może pojawić się jedynie w [symbolicznym] Prawie; z chwilą, gdy przekraczamy domenę Prawa znaczenie staje się rozkoszą: enjoy-ment, jouis-sense
 –  Nienawidzę Lacana! – wyznał Kukura z całą szczerością. – Lacan nazywając rzeczy po swojemu uważa, że te rzeczy odkrywa, a tymczasem nazywa tylko swoje interpretacje, czego sobie nawet nie uzmysławia! Opisuje mechanizmy, które nie mają wartości dlatego, że należą do natury albo do kultury, tylko mają one tę jedyną wartość,  że są interpretacjami Lacana. To oczywiście bardzo dużo. Ale: co innego demontować ja [to ma oczywiście zawsze sens pozytywny!], a co innego ciągle pozostawać jednak w jego kręgu i to, co ja otacza traktować jak coś, czego nie ma, a jeśli jest, to chyba na zasadzie « Bóg wie co to jest »! No bo jeśli mówi się popęd, to co to jest popęd? Może trzeba także i popęd zdemontować, może i on należy do ja? Tu sobie Lacan łamie zęby! I nie tylko on, nie myślisz, Shirley? 
 – Staram się iść tokiem twego rozumowania, ponieważ śledzę też ciebie, a nie tylko twoje słowa – powiedziała tonem ugodowym moja androgyniczna połowica, podając mi fajeczkę [paliliśmy wtedy wspólnie pierwszy raz!]. – Odnoszę wrażenie, że może to być właściwy punkt do zaatakowania Lacana! Paryska psychiatria jest pod okupacją lacanistów, ale to chyba tylko dlatego, że Francuzi to w większości ateiści…
 Trawa zawsze dobrze działa na apetyt, przypływ głodu zmusił nas do sięgnięcia po sałatę i przygotowane frykasy wegetariańskie [wszyscy troje nie jadaliśmy mięsa], których wymieniał jednak nie będę, bo nie pamiętam, było to przecież prawie już dwadzieścia lat temu. Ciąg dalszy tej rozmowy o Lacanie miał miejsce co najmniej rok później [już po tym, gdy Kukura stał się drugi raz pacjentem terapeuty szkoły lacańskiej « dla eksperymentu », na żądanie gen. Pstrąga], zaś przy stole podczas tego pamiętnego śniadania powrócił jeszcze raz temat pomarańczowych lilii i nieśmiertelnego Majora.  
 – Jeśli nawet nie jesteś szpiegiem Majora, to jesteś jego mimowolną apostołką! – orzekł Roman Y.  Kukura w pewnym momencie, gdy byliśmy już dobrze na haju. – Skąd to twoje upodobanie do tego koloru, czy naprawdę wybrałaś go całkowicie dobrowolnie? 
 – Przygotowuję się do okresu pomarańczowego w moim malarstwie! – zaśmiała się Shirley i wyjaśniła, że stworzyła sobie specjalnie zaplecze tego koloru w postaci setek lilii, żeby mieć go w wydaniu naturalnym cały czas przed oczami. 
 – Z moich prywatnych źródeł wiem – Roman Y. Kukura zniżył głos – że Major wybrał ten kolor na polecenie swoich mocodawców! Pomińmy pytanie, czy są to Amerykanie, Rosjanie czy Chińczycy! Jedno jest pewne: odpowiedź na pytanie, dlaczego jakaś roślina wybiera dla swoich kwiatów taki a nie inny kolor nie jest łatwa! Czy moglibyście mi państwo odpowiedzieć, dlaczego jedna lilia jest pomarańczowa, a druga biała? Co ostatecznie decyduje o tym, że te kolory są różne i co to znaczy dla samych roślin? 
 Milczeliśmy, czując się przyparci do muru [jak to czasem bywa po marihuanie]…
 – Nie łamcie sobie głowy! Po to tu jestem, żeby wam to wyjaśnić! – Mówiąc to,  nasz mentor potrząsał swym końskim ogonem. – Jeśli chodzi o odmianę lilii pomarańczowych, to tylko one mają pewną właściwość, wręcz fantastyczną! Nauka bada dopiero, dlaczego tak jest, ale: c’est sur et certain! [Gdy Francuz mówi sur et certain można uznać, że w jednym procencie żartuje, ale teraz brzmiało to jednak tak, jakby zapewniano nas o tym dubeltowo!]. – Tylko pomarańczowa lilia jest zdolna żyć w symbiozie z człowiekiem! Wyobraźcie sobie! Tylko ona może wkorzenić się w ciałoczłowieka i korzystać z potrzebnych jej minerałów tak, jak gdyby rosła w glebie! Oto jaki los szykuje ludzkości Major! Pomarańczowa Alternatywa ma zastąpić na Ziemi ludzkość!
 Strasząc nas, jak tylko on potrafi, Roman Y. Kukura przedstawił nam wizję myślących lilii, które zaszczepione na głowach ludzi, najpierw kobiet [dla podniesienia ich walorów estetycznych], a potem mężczyzn [Bóg wie po co!], przekształcą planetę naszą w jedną wielką kulę z pomarańczowych lilii! Dopiero wtedy okaże się, że lilie są istotami myślącymi od milionów lat, a z chwilą, gdy wkorzeniają się w ciało człowieka, nie można ich usunąć, gdyż stają się one integralną częścią istoty ludzkiej!  Rośliny zawsze marzyły, żeby poruszać się po świecie, ale ponieważ zwierzęta są z natury mniej subtelne świadomościowo niż one, czekały na wykształcenie się istoty im dorównującej pod względem odczuwania ekstazy: dlatego wybrały nas jako odpowiednie wehikuły do poruszania się w przestrzeni. Ten proces bratania się lilii z nami trwa już bardzo długo, dość wspomnieć tajemnicze wersety w gazalach Omara Chajjama o liliach « biegnących nocą przez pole ». Roman Y. Kukura zacytował je nawet po persku, ale nie zapisałem.
 – Człowiekowi w niczym taka lilia na głowie nie przeszkodzi – ironizował kronikarz naszej sekty – trzeba będzie tylko troszkę więcej wody pić dziennie! No i wszyscy będą pachnieć tak świeżo! Z lilią będzie nam do twarzy, bytowanie ludzkości wśród gwiazd nabierze nowego smaku! Dla lilii opanowanie przestrzeni będzie miało sens tak wielki, jak dla nas miałoby opanowanie podróży w czasie, ale ostatecznie chodzi jednak tylko o to, żeby mogły one ciagnąć z nas soki także po naszej śmierci! – I tu Kukura zaśpiewał:

Rośnij lilio wysoko, 
jak pan leży głęboko!

 Mnie nie musiałby tłumaczyć, do czego pije, ale rozbawiona Kum Kum domagała się wyjaśnień, więc na tapecie pojawił się Adam Mickiewicz. I tak od proroka do proroka  aż doszliśmy do Ducha Pana Łukasza, a wcześniej do trupa ślimaka, bo Kukura też chciałgo zobaczyć i powąchać [wyraził takie życzenie]. Ślimak leżał od wczoraj z swoim puzderku z kości słoniowej jako nasz drogocenny klejnot, symbol początku naszej znajomości.
 – Na pewno nie powiększał się, gdy się do niego zbliżaliście? 
 Pytanie musiało zabrzmieć dla Kum Kum bezsensownie, więc zacząłem ją oświecać, że ślimaki jako byty kosmiczne mają taką zdolność, że przemieniają właściwości przestrzeni. Shirley chciała przynieść mikroskop, aby wprowadzić w czyn naturalne zbliżanie się do nas ślimaka metodą – jak powiedziała – jego powiększania optycznego. Było jasne, że zrozumienie przez nią tak skomplikowanych zagadnień jak strategia militarna obcych cywilizacji wobec ludzkości nie może zakończyć się w czasie jednego dejeuner; przedstawiłem jej więc ogólnie, że podczas któregoś z seansów wywoływania ducha Pana Łukasza, podyktował on nam zawartość jednej ze stron prywatnego notesu pewnego inspektora policji, który będzie żył za 22 wieki. Interesowało naszą sektę, co ten konkretny policjant [zwłaszcza, że nosił on słowiańskie nazwisko Karnas!] może w swym notesie zapisywać. Niestety, okazało się, że ta strona jego notesu nie zawiera jakichś rewelacyjnych informacji o przyszłości świata, a nawet jest ona być może zwykłą brednią przepisaną z gazety nam współczesnej, ponieważ inspektor ów przebywał tego dnia w bibliotece, w której szukał czegoś właśnie w gazetach sprzed ponad dwóch tysięcy lat! Nigdy więcej Pan Łukasz nie zgodził się penetrować kieszeni owego inspektora, bo charakteryzuje się on swoistym poczuciem moralności. Ostatecznie kazałem Kum Kum zostać sam na sam z Kukurą, pobiegłem do siebie, uruchomiłem komputer i drukarkę, a po pięciu minutach wróciłem z egzemplarzem « Ślimaków »!

ŚLIMAKI

 Od kiedy ślimaki wynalazły ZAGĘSZCZACZ ODLEGŁOŚCI, odtąd ich podbój świata znacznie się przyśpieszył. W krótkim czasie podbiły całą PLANETĘ. Na największym placu Paryża postawiono pomnik ŚLIMAKA I, od którego zaczęła się ERA ODKRYĆ I WYNALAZKÓW.
 Przyglądałem się trochę tej cywilizacji i z podziwu wyjść nie mogłem nad zmyślnością owej ich MASZYNY, której równej szukać by daleko. W czasach pokojowych służy ona ledwie do zabawy, ale daje dostateczny przedsmak uciech, jakich można przy pomocy jej dostarczyć CIAŁU I DUCHOWI, wbija się NIĄ bowiem równie łatwo GWOŹDZIE, jak też poluje na ludzi (choć należy raczej powiedzieć, że LUDZI SIĘ ZBIERA). Czemu też asystowałem wielokrotnie, a zawsze z wielką UCIECHĄ.
 Bo czegoż to CZŁOWIEK nie wymyśla wobec DROGI, którą NAGLE WIDZI PRZED SOBĄ JAKO JEDYNĄ! Jakże NACISK GRANICY ODLEGŁOŚCI, którą odczuwa na plecach (bo GRANICA spycha go i przybliża ku ŚLIMAKOWI, którego WZROST i INTELIGENCJA rośnie wówczas do KWADRATU), jest mu STRASZNY i MIŁY zarazem! Jakże go zdumiewa całe to urządzenie ślimaczości  ŚLIMAKA, który swoje życie wewnętrzne zawsze oddziela od świata SKORUPKĄ, tak pełne snów i nieskończoności!
 A te? Jakże się nazywają te takie skręcone, co to ŚLIMAK ma na głowie? Zapomniałem, trudno! Ale TO człowiekiem wstrząsa NAJMOCNIEJ, bo człowiek, WIDZĄC TO, dostaje zawrotu GŁOWY i ROZUMU, i odtąd już nie ucieka, lecz ODWROTNIE, SAM KU ŚLIMAKOWI IDZIE, podziwiając tak ślimacze miasta, jak i galaktyki.
 Tych, których ta opowiastka gorszy, pocieszam, że ŚLIMAKI nie zjadają LUDZI  od razu, tylko najpierw ICH długo SOLĄ. Wybierają zresztą tylko sztuki najokazalsze, zwane FRANCUZAMI, które ponoć są najsmaczniejsze.

[2200]

 Śniadanie to zostało jednak w mojej pamięci głównie z innego powodu: moja ówczesna znajomość francuszczyzny nie była taka znów żadna, a jednak o mało nie padłem pod stół, gdy w pewnym momencie mój współsekciarz powiedział z uznaniem:
 – Jesteś niezłą czarownicą, Shirlay! Jakżebyś inaczej mogła w ciągu kilku dni zasadzić i doprowadzić do kwitnienia tyle setek lilii, gdybyś nie wiedziała, że lilia znaczy po polsku lis? Roman lis równa się romańska lilia! Ha! Ha! Ha!
 W tym momencie skończyła się moja dwudniowa amnezja na słowo lilia!
 – Słyszałam takie zdanie, że nie na darmo… –  zaczęła Kum Kum.
 – Chyba, że jesteście w zmowie, żeby mnie zbulwersować! – śmiał się nadal Roman Y. Kukura. Ale widząc, że przerwał gospodyni, skłonił przed nią nisko głowę , mówiąc:
 – Proszę, dokończ!
 Kum Kum podziękowała mu za to uśmiechem i powiedziała jakby z zaświatów:
 – Nie na darmo nazywa się Polaków Francuzami pośród Słowian…

6.
MĘŻCZYŹNI WTEDY TAK CIERPIĄ!

 Obecnie mam częściowo utrudniony kontakt z Romanem Y. Kukurą i nie mogę skonsultować z nim jego wypowiedzi o Lacanie, a być może włożyłem mu w usta nie to, co wtedy powiedział. Osobiście niewiele wiem o tym psychiatrze, ale przy okazji niniejszych wspomnień nabrałem ochoty, aby nadrobić ten brak. Sprowokowałem na fejsbuku dyskusję o Lacanie, lecz odezwał się tylko mój dawny przyjaciel [krajan z  Przemyśla], który przedstawił krótkie wprowadzenie do tematu :

Andrzej Żuromski [21 kwietnia (66), godz. 21.36]

 Jasne jest, że Lacan to głębia bez dna, która patrzy na nas, kiedy się w nią wpatrujemy. Ale w kilku słowach, Lacan w odróżnieniu od psychoanalizy amerykańskiej, która za cel postawiła sobie »wzmocnienie ego » i przystosowanie ludzi do « zgody społecznej », twierdząc, że ponieważ podmiot, jako wyrażany symbolicznie w języku, z natury jest podmiotem pragnienia i dlatego nie można go włączyć do rzeczywistości poza sferą wyobrażenia.
 Lacan stanowczo przeciwstawił się iluzorycznej spójności « Ego » i założył, że przyczyną pragnienia jest przedmiot utracony, brakujący « objet petit a » (obiekt przyczyna pragnienia). A ponieważ pragnienie – wyrażone w prawie symbolicznym – nie posiada ani natury, ani substancji; posiada jedynie Prawdę.
 Utrzymywał również, że polityka nie ma wpływu na Realne i jego zdaniem « sfera społeczna jest zawsze raną ». Co ciekawe, nawet dzisiejszy « marksizm w kryzysie » nie potrafi uniknąć odniesienia do dialektyki podmiotu, którą zarysował Lacan.
 Jego tok rozumowania bywa trudny. Najlepiej czytać zarówno « seminaria », które są bardzo przystępne, jak i « ecrits », które mają raczej elitarny charakter i  bez czytania seminariów, często trudno zrozumieć o co mu chodzi.
 
 W permanentnej dyskusji o ateizmie na naszych stronach też chwilowo nie ma nic nowego. Swoją obecność w temacie zasygnalizował filozof i poeta średniej generacji :

Maciej Skomorowski [29 kwietnia (66)

 Cóż, ateizm jest dla mnie po prostu ontologią, z której nie występują byty nadnaturalne. A jeśli rozważa pan projekt doskonalszej religii, to przyglądam się temu z ciekawością. Pozdrawiam.

 Tak czy siak nie mam już nadziei na zasygnalizowanie wszystkiego, co chciałem poruszyć w mojej relacji: przed chwilą dowiedziałem się, że w ciągu pięciu dni muszę ten rękopis oddać do rąk własnych pewnej osoby, która zawiezie go do sobie tylko wiadomego sekretnego miejsca, skąd… ale nic więcej na ten temat nie mogę powiedzieć! Powinienem więc obecnie przedstawić inne szczegóły tej sprawy, bez których całość nie będzie zrozumiała! Nie mogę już nawet wnieść poprawek, choćby takich, że lilie kwitną w czerwcu, a z tego tekstu wynika, że moja miłość z Kum Kum zaczęła się na początku maja [czyli musiałem coś pokręcić]!…
 Jako szef Instytutu Badań Nad Duszą Europejczyka powinienem może dodać dla jasności, że ostatnio wprowadziliśmy termin « Europata » [na określenie Europejczyka, który utracił kontakt z własną duszą] oraz zapewnić, że nadal będziemy przyznawać tytuły « dusiołków umysłowych » [wśród Polaków przyznaliśmy dotąd 27, głównie politykom]. 
 Jako członek Partii Stworzycieli Nowego Boga przypominam, że ostatecznym naszym celem jest opanowanie technologii reinkarnacji, co powinno nastąpić za około dwa tysiące lat, jeśli nic poważnego nie zakłóci postępu badań. Do tego czasu wszystkie doraźne programy naszej partii mają dotyczyć polepszenia warunków bytowych tych  członków społeczeństwa, którzy będą udzielać się psychiczne [tworząc bank emocji wspólnej, jako podstawę bytu wspólnego tworu, płodu nowego boga]. Reorientacja naszej przemysłowej cywilizacji powinna polegać na uzyskaniu przez nią nowej dominanty w postaci tych naszych wspólnych [psychicznych] działań na skalę planetarną. [Ciekawe, czy gdy wystąpią efekty grupowych działań psychicznych, to czy będzie trzeba nazywać to « działaniem bytu nadprzyrodzonego »?]. Dodam, że już Cyprian K. Norwid miał taki pomysł, żeby ludzkość coś zrobiła wspólnie.
 Jako woźny Szkoły Wyższej Świadomości chciałbym wreszcie zadzwonić swoim nowym dzwonkiem [został mi on zrobiony przez grupę wdzięcznych uczniów na wzór dzwonka alpejskiego, zwanego też dalmatyńskim, fioletowego kwiatka, występującego na paryskich łąkach]; mniemam, iż uczniowie ci lubią mnie naprawdę, a nie dlatego, że wynoszę codziennie naręcza pustych butelek po winie, które usuwam spod ich ławek! 
 Nie chciałbym jednak znów coś pokręcić, dlatego będę przedstawiał teraz już tylko rzeczy najważniejsze, czyli te ostatnie, które doprowadziły do tragedii. Użyłem słowa tragedia, choć bardzo nie chciałem go użyć i może na końcu je odwołam. Chcąc nie chcąc muszę jednak wprowadzić w tę relację logikę bardziej ludzką, w miarę normalną. Tak więc pierwszą rzeczą, która mnie u Kum Kum zastanowiła, to była niewspółmierność jej inteligencji, która była niezgłębiona oraz równie wielka, acz przejawiająca się w nieistotnych szczegółach naiwność, a nawet prymitywność. Traktowałem to jako « lewą stronę geniusza » – oni wszyscy są zawsze trochę niedorzeczni. Kum Kum potrafiła mieć na kolanach ślady gliny z ogródka, w którym pracowała więcej niż przy sztalugach, i chodzić z tą gliną przez pół dnia! Nie powiedziałem dotąd, że cały jej dom też był pełen roślin, zaś meble, choć były to gównie wyszukane antyki, stanowiły dodatek do nich. Nie znam się na roślinach doniczkowych, ale zauważyłem tam trzykrotki, zielistki, fikusy, graceny, szeflery, paprotki, bluszcze, pelargonie, palmy, papirusy… Te ostatnie zastępowały chyba żaluzje w oknach, bo rosły na wszystkich parapetach i niektóre sięgały do sufitu. 
 Inną dziwnością Kum Kum, co z początku mnie śmieszyło, a do czego ostatecznie się przyzwyczaiłem, było to, że w domu miała zawsze przy sobie łopatkę saperską, czasem nosiła ją przy boku, jak żołnierka. Nasze wspólne życie przez dwadzieścia lat zaliczam od prywatnych cudów świata, jakkolwiek już od pięciu lat rosła we mnie coraz większa tajemnica: moja prywatna czarna dziura, która pożerała mnie od środka. Zapomniałem – jak mówi Roman Y. Kukura w swojej powieści « Czarna Dziura » – że zagadka węzła polega czasem na tym, że tym sznurkiem związanym jest się samemu!
 Pięć lat temu Shirley Bourdon pomalowała sobie włosy na zielono. Wcześniej malowała co tydzień na inny kolor, ale tym razem zieleń zapanowała na długi czas [już chyba mówiłem, że na zawsze]. Nie miało to dla mnie znaczenia, kochałem ją z dnia na dzień coraz mocniej, jeśli w ogóle to wyznanie ma sens! W naszym wieku – ja przed siedemdziesiątką! ona przed dziewięćdziesiątką! – prowadziliśmy się dokładnie tak, jak ludzie o połowę od nas młodsi! Jak to mówią Francuzi:  – Tout va bien? – Oui, tout va bien! – Et le moral? – Ca va bien aussi! – Et la vie sexuelle? – Ca va tres, tres bien! W towarzystwie przyjaciół takie pytania są dopuszczalne, ale nasze odpowiedzi wzbudzały zawsze ogólną wesołość, jakkolwiek wszyscy i tak nam wierzyli! Wyglądaliśmy kwitnąco! Podkreślam: kwitnąco! Od czasu owego poletka pomarańczowych lilii, otaczających dom Kum Kum z wszystkich stron [okazało się w końcu, że z wszystkich stron, « bo to odpędza demony »], minęło ponad piętnaście lat, gdy któregoś dnia zdarzyło się coś, co uznaliśmy za historię bardziej niezwykłą, niż przeżyli biblijni Abraham i Sara. Ważną informacją pomocniczą może tu być fakt, że okres pomarańczowy w swym malarstwie miała wówczas Kum Kum dawno za sobą, a rzeczonego dnia przebywaliśmy oboje w jej salonie przez kilka godzin, ona leżąc na brzuchu i czytając na składanej kanapie, ja zaś pisząc przy stole. Przebywając razem, zwykle byliśmy nago, uważając, że natura powinna się eksponować. Po latach praktykowania takiego życia nie widzieliśmy swojej nagości i napisałem o tym tylko dla następującego ciągu dalszego. W pewnym momencie moja ukochana zakrzyknęła:
 – Cheri!!!
 W jej głosie była wielka ekscytacja, a gdy spojrzałem na nią, zobaczyłem, że siedzi na kanapie i wpatruje się jak nieprzytomna we własną dłoń. Dobiegłem do niej i na palcach jej dłoni zobaczyłem krew. Wtedy Kum Kum wyciągnęła ku mnie tę dłoń i rzekła :
 – Dostałam okres!
 Wpadliśmy w szał radości! Otworzyłem butelkę szampana i zaczęliśmy obdzwaniać przyjaciół, że sprawiamy wielki bal [jednak gdy goście przyszli, nie zdradziliśmy naszej tajemnicy, bojąc się, że będzie to jednak zbyt wielka sensacja!]. Musiałem za to wielokrotnie zaglądać do kumy mojej kumatej Kum Kum [kumą już od dawna nazywaliśmy seks kobiecy, najpierw tylko po to, żeby tworzyć humoreski zdaniowe, aż ostatecznie zostaliśmy przy tej pięknej nazwie na zawsze]: krew wypływała z mojej ukochanej powoli, jak to ma w zwyczaju krew miesięczna. Jedyną bardzo bardzo dziwną rzeczą, która rzuciła mi się w oczy od razu, ale nie odważyłem się tego nawet powiedzieć na głos, było to, że krew ta miała kolor lekko pomarańczowy! Poczułem się markotnie…
 I byłbym może jakieś absurdalne myśli do dzisiaj w sobie kisił, podejrzewając niewinną kobietę o Bóg wie co, ale Kum Kum wyczuła zmianę moich emocji i rzekła:
 – Cheri, nigdy nie chciałam ci tego mówić, bo to w sumie nieważne, ale ja mam bardzo rzadką grupę krwi! Nawet chyba jeszcze bardziej rzadką niż generał Pstrąg! Lekarze twierdzą, że jestem dziwolągiem biologicznym, nie chciałam cię straszyć!
 – Cieszę się, że to mówisz! – powiedziałem  z wielką ulgą.
 – I krew ma troszeczkę inny kolor! – zapewniła mnie z niewinną miną. – Ciut! Ciut!
 Kobiety niepotrzebnie ukrywają takie drobiazgi [mężczyźni wtedy tak cierpią!]…

7.
« O, KURWA, ZUPEŁNIE ZAPOMNIAŁEM! »

 Z tą zieloną fryzurą Shirlay Bourdon wyjechała do USA na wernisaż swojej wystawy; już od dawna wystawiała się w Paryżu i całej Europie, znikając z domu na dzień, dwa, tym razem jednak zanosiło się na  dłuższą rozłąkę. Tym bardziej, że ja nie mogłem pojechać z nią z oczywistej przyczyny braku wiz dla Polaków [było to przed erą prezydenta Trumpa!], ale jeszcze ważniejszą przyczyną były aktualne sprawy sekty.Tworzyliśmy przybudówkę naszej organizacji w postaci Loży Wolnomalarskiej [której głównym znakiem rozpoznawczym jest nie cyrkiel i młot, tylko pędzel i szpachla: uznaliśmy bowiem, że świat jest już zbudowany, należy go tylko pięknie pomalować {brak czasu nie pozwala mi jednak wyjaśnić, dlaczego sztandar nasz jest tęczowy i że nie ma to związku z ruchem gejowskim, lecz głównie z historią Imperium Inków…} – przepraszam za ten długi wtręt, pardon!]. Wszystkich malarzy, także budowlanych przyjmowaliśmy na zasadach członków honorowych. Natomiast na stopień kandydacki [z funkcją tajny sympatyk] wciągaliśmy bezpośrednio po przysiędze i opłaceniu wpisowego.
 Celowo ograniczyłem w tej relacji sprawy funkcjonowania Europejskiego Ośrodka Regeneracji Sacrum jako takiego, bo byłoby niemożliwe opisać dobrze choćby jeden dzień naszej działalności wraz z wszystkimi faktami, godnymi odnotowania; stworzyliśmy nawet specjalny tzw. Sztab Narracyjny, który działa pod wodzą Romana Y. Kukury, ale i tak nasze archiwum nie dysponuje wszystkim potrzebnymi nam informacjami z przeszłości. Wśród tych informacji nie ma na pewno tego, co powiem obecnie na temat mojej ukochanej Kum Kum. Ukrywałem te informacje o niej, ponieważ dla sekty nie miałyby one żadnego znaczenia, a jej przydatność jako « pomocy naukowej » była nieoceniona. Liczyło się to, co kobieta owa robiła dla nas na co dzień. Jej ewentualne inne życie za naszymi plecami nie dotyczyło nijak jej konkretnych dokonań dla naszej organizacji. Otóż jakieś trzy lata temu, gdy moja androgyniczna połowica wyjechała na wernisaż do Oslo, ja jak zwykle w takich przypadkach podlewałem te setki doniczek z roślinami w jej domu. Mimo prawie dwudziestu lat wspólnego życia [może mało kto mi uwierzy, ale trudno] nie znałem tego domu zbyt dobrze i nigdy nie buszowałem wśród jej rzeczy osobistych i prywatnych zapisków, gdy zostawałem tam sam. Taką mam naturę, że nie interesuje mnie to, co ktoś chciałby ukryć przede mną spośród swych prywatnych tajemnic. Było kilka pokoi, w których nigdy nie byłem ani nie zapytałem, co się w nich znajduje. Aż właśnie wtedy, gdy była w Oslo i zadzwoniła do mnie z prośbą, żebym coś znalazł w jej papierach w bibliotece, natknąłem się niechcący na pistolet, ukryty w wydrążeniu  jednego z tomów « Alpha Encyclopedie » [wydanie z 1972 r.]. Skojarzyłem wtedy, że gdy byliśmy ongi w jej ogromnej piwnicy, urządzonej jak osobne mieszkanie, wjednym z  długich pomieszczeń natknąłem się na tarczę strzelniczą i coś w rodzaju leżanki do strzelania z pozycji leżącej. Kum Kum powiedziała wtedy, że jest to pozostałość po poprzednim właścicielu domostwa. Odkrycie pistoletu nie wstrząsnęło mną zbytnio, bo spotkałem się z tym, że niektórzy moi znajomi Francuzi posiadali broń [prawdopodobnie legalnie] – zdumiał mnie nieprzyjemnie tylko fakt, że nigdy o jego istnieniu nie dowiedziałem się oficjalnie. Postanowiłem wtedy poszerzyć swoją wiedzę w tej materii.
 Najpierw natknąłem się na rzecz, której bynajmniej nie szukałem! Oczywiście: nie wiedziałem, czego szukam, ale instynktownie szukałem czegoś, co mogło być skierowane  przeciwko mnie, tymczasem odnalazłem coś, co mnie zdumiało samo przez się: dokument stwierdzał, że w 1953 roku Shirlay Bourdon ukończyła na Sorbonie biologię, a konkretnie botanikę. Jej praca dyplomowa dotyczyła homologii organizmów różnych grup roślinnych. Od razu zrozumiałem, że ogromna ilość książek z zakresu botaniki, jakie przez wiele lat widziałem w rękach Kum Kum, miała też inną podstawę niż tylko jej miłość do doniczek i ogródka. Z desperacją rzuciłem się na podręczniki uniwersyteckie, których istnienie też natychmiast odkryłem wśród książek i zacząłem gorączkowo studiować tę ogromną wiedzę, jak zwykły tuzinkowy wariat. Nie wyszedłem daleko poza zrozumienie, jaka jest różnica między kladem a taksonem, gdy moja ukochana wróciła z Oslo. Muszę uściślić, że mimo wszystko nie umiałem się gniewać naprawdę na moją cherie!
 – Czy pamiętasz, jak brzmi męski homolog słowa kuma po polsku? – zapytałem ją już w progu [uczyła się polskiego!] i wwierciłem się w nią oczami, jak zwykły zazdrośnik.
 – Kum! – odrzekła i przywarła do mnie okolicą biodrową. – Stęskniłam się za nim!
Rzecz jasna od razu domyśliła się, że znalazłem jej dyplom z Sorbony i że dlatego użyłem słowa homolog. Wiedziała, że znajdę – twierdziła – bo ten potrzebny jej dokument, którego szukałem, był razem z dyplomem. Powiedziała, że skończyła z biologią w dawnych czasach, a potem w trybie normalnym ukończyła Szkołę Sztuk Pięknych w Paryżu. Po skończeniu której przez ponad dwadzieścia lat nie namalowała ani jednego obrazu. Jeździła po świecie, pięć lat mieszkała w Singapurze, pięć lat w Nowym Jorku.Jeśli znalazłeś też pistolet – powiedziała – to wyznam ci szczerze, że wstydziłam się przyznać, że bałam się mieszkać sama! A mężczyźni? Całe życie czekałam na ciebie!!!
 Po takim wyznaniu doznałem pełnego rozmiękczenia mózgu! Produkowanie androgyna jest orką ciężką i bolesną [labour lourd et penible – po francusku brzmi to  nawet lepiej!], a gdyby nie endorfina, może nawet nie byłoby możliwe; przez następne dwa lata  musiałem żyć z tym rodzącym się lękiem, że to nie na tym koniec! Z przyszłości zawsze pada cień od zdarzeń, jakże by inaczej szczury mogły uciec na czas ze statku? Gdyby przeszłość, teraźniejszość i przyszłość były od siebie oddzielone, żadne proroctwo nie byłoby możliwe, ale ponieważ wszystkie one trzy tworzą jedną substancję, nic nie jest jednoznaczne i można nawet stworzyć boga w przeszłości, gdy dość mocno będzie się w przyszłości w niego wierzyć. Czułem, że jeszcze jakaś inna nieznana rozkosz czeka mnie w związku z Kum Kum: to oczekiwanie samo w sobie było rozkoszą i dlatego nie miało żadnego kształtu. Nie było nawet muzyką, która jest tylko konkretnym już wyrobem z tej materii rozkoszy [bo świadomość może ją przerobić nie tylko na dźwięk; tak problem ten mniej więcej przedstawialiśmy adeptom naszej sekty].
 Zielone włosy mojej niebiańskiej królowej stawały się dla mnie coraz bardziej zrozumiałe i na miejscu: ona sama chciała być dla mnie jak roślina, które ukochała. Dbała o fryzurę i w ogóle o wygląd, pozostając w łazience całe godziny. Być może najwięcej czasu zabierało jej wplatanie we włosy białych drobniutkich kwiatków, których było tam bez liku. Ponieważ rytualnym nakryciem głowy w naszej sekcie jest czerwony durszlak, symbolizujący muchomora z lasów karpackich [« białe czerwone niebko, pełne białych gwiazd i galaktyk », że zacytuję zdanie z naszej przysięgi], to czasem specjalnie nakładałem go na głowę idąc do swej lubej, abyśmy mogli stanąć naprzeciw siebie jak dwa symbole różnokolorowych wszechświatów. Gdy obejmowałem ją i twarzą lądowałem w jej zielonych « gałęziach głowowych », jak je nazywałem [Kum Kum była niższa ode mnie], czułem mocny zapach roślin, jakbym leżał wśród warzyw w ogródku. Pytałem o nazwę perfum, ale nigdy tego nie zdradziła, nie lubiła zresztą, żebym coś jej kupował.
 Któregoś dnia, gdy moja ukochana piła za oceanem atlantyckim kalifornijskie wino, bez najmniejszych wyrzutów sumienia, tknięty tylko nagłą zazdrością, że « ona tam się bawi beze mnie », otworzyłem wszystkie drzwi w jej domu [prawie wszystkie, jak się okaże!] i znalazłem dwa jej paszporty [obydwa amerykańskie], jeden na nazwisko Florance Carotte, a drugi na nazwisko Maria Spring. Nie zapomniałem, rzecz jasna, że ostatnią rzeczą, jaką widziałem w jej ręku przed naszym wyjazdem na lotnisko, był jej paszport francuski na nazwisko Shirlay Bourdon!
 – Czy coś się stało? – zapytała Kum Kum jeszcze tego wieczoru, gdy rozmawiałem z nią przez komórkę [i na wizji, którą poprosiła, żebym włączył]. Nie miałem szans, żeby ukryć przed nią, że zmieniła się moja orientacja emocyjna [bo jeszcze wtedy nie byłem aż tak mobilny wewnętrznie jak teraz] i pokazałem jej na ułamek sekundy obydwa paszporty. Drgnęła nieznacznie i podniosła dłoń do ust.
 – Tylko nic nie mów glinom, bo to może wszystko skomplikować! – powiedziała spokojnie. – Wszystko ci wytłumaczę po powrocie, to nie jest na telefon!
 Zawiadamiać policję byłoby obłędem także ze względu na sektę, która mogłaby się znaleźć pod nadmierną obserwacją. Zresztą, jak mógłbym donosić na ukochaną kobietę? Że co? Że prawdopodobnie jest szpiegiem? A oprócz tego przyjechał do mnie mój syn, o którym wspomniałem na początku tej relacji [wiedziałem wtedy, że będę musiał o nim napisać jeszcze raz] i mieliśmy sobie trochę do powiedzenia, jako że nie widzieliśmy się  więcej niż dziesięć lat. Piotrek pracował ongi w Irlandii, a potem jeździł po całym świecie i często nawet nie wiedziałem, gdzie jest. Ma on swoiste poczucie humoru, przynajmniej ja nigdy nie wiem, kiedy mówi poważnie. Kiedyś zadzwonił do mnie i po godzinie  rozmowy powiedział, że dzwoni z USA. Zapytałem, z jakiego miasta, ale nie chciał podać miejsca swego pobytu. Na zasadzie, że pracuje w NASA i takich informacji nie udziela. 
 – Może bierzesz udział w tych lotach na Księżyc, o których ludzkość nie wie?
 – To bardzo możliwe!
 Takie rozmowy są trochę irytujące, zwłaszcza gdy nie wiadomo, dlaczego takie są. Lecz gdy spotkaliśmy się ten opisywany raz, wróciliśmy do tematu z całkiem innego powodu. Zapomniałem w ogóle napisać w « Prologu » [bo wydał mi się on nagle stanowczo za długi i poucinałem wszystkie wątki i tematy], że ów Pietruszka ze Szczecina zapytał mnie podczas « egzaminu », czy mój syn też już potrafi pisać? Odpowiedziałem, że tak, « mimo swych pięciu lat », na co Pietruszka bardzo prędko napisał na kartce parę słów [coś w rodzaju « cześć muj kulega ja tesz się nazywam lis herbu marchew »], którą ja zabrałem do Przemyśla. Obaj panowie Piotrowie Lisowie wymieniali ze sobą listy całe dzieciństwo, ale działo się to całkowicie poza moją świadomością. Dowiedziałem się o tym właśnie podczas owego pobytu mego potomka u mnie, co nastąpiło dokładnie wtedy gdy Kum Kum bawiła na pierwszym swoim wernisażu w USA. Dowiedziałem się o tym też jakby całkiem przypadkowo, gdy zapytałem, co go skłania do takich żartów, jak ów z ukrywaniem miejsca swego pobytu w USA? Na co on wykrzyknął:
 – O, kurwa, zupełnie zapomniałem! Pietruszka prosił, żeby cię pozdrowić!
 Dopiero w tym momencie zaczęliśmy o nim rozmawiać! I dopiero wtedy zacząłem sobie przypominać wszystko to, co przedstawiłem w « Prologu ». Okazało się, że oni tę znajomość trzymają przez całe swoje życie, a nawet czasem odwiedzają się nawzajem. Piotr Lis vel Pietruszka mieszka w USA – i to właśnie u niego będąc, mój potomek, rozmawiał ze mną przez telefon. Dowiedziałem się, że tamtejszy Piotr Lis naprawdę pracuje w NASA, zaś co tam konkretnie robi, to będzie mi on mógł opowiedzieć osobiście, gdyż za niedługo przyjeżdża do Paryża i może mnie odwiedzić w Osny! Gdy kilka dni później jeden Piotr Lis mnie opuścił, niedługo po tym drugi przyleciał do Paryża tym samym samolotem, co Kum Kum! Osobiście pomogłem im się tak zorganizować, żeby mieli czas podczas lotu porozmawiać na tematy ich interesujące, jako że homolog nazwiskowy mego syna z wykształcenia jest także [bo jakżeż by nie?] botanikiem!…

8.
PRĘDKO, PRĘDKO, BAŚŃ SIĘ BAJE, LECZ HORRORU CZAS NASTAJE

 Muszę teraz pisać w telegraficznym skrócie! Powodów pośpiechu nie mogę wyjawić, może w « Epilogu » uda mi się coś przemycić. Zostało mi bardzo wiele do przekazania, ale nie mam już na to żadnych szans, tak widać musi być. Pamiętam z jakiejś powieści, że w takich okolicznościach jej bohater śpiewał [może i mnie pomoże?]:

Nic nie pomoże, 
tak musi być!
Spuście więc spodnie,
odkryjcie rzyć!

 Ocalę tylko jeszcze ten jeden dokument, który wpadł mi dziś w ręce, gdy szukałem w beznadziei, co by tu można dorzucić dla wyjaśnienia sytuacji naszej sekty. Jest to inny fragment mojego dziennika, napisany przed epoką mieszkania nad potokiem Viosne:


[Paris, 15 IX 45 (odtworzyłem z taśmy)]

 ADAM PSTRĄG: Cezary Wodziński. Ten filozof ma dobrze w głowie. Najważniejszą rzeczą wydaje mi się jego zwrócenie uwagi na seks.
   BAYDAŁA OSZCZECIRSKI: Ale musisz chyba odróżniać kadzenie od wartościowania. Coraz więcej oczu patrzy na “Czar-Dziu” [skrót nadużywany ostatnio przez czarnodziurców], uważajmy z nazwiskami…
 ADAM PSTRĄG: Prawda jest taka, że ciągle jesteśmy w Kosmosie, czyli nie wiadomo gdzie, gdzie wszystko jeszcze może się zdarzyć. Filozof ten widzi człowieka jako istotę nieznaną, czyli reprezentuje nasz punkt widzenia. Miejcież oko.
 BAYDAŁA OSZCZECIRSKI: Tak jest.
 JA:  Kiedy piszę, przestaję jeść… jem raz dziennie. Rano, kiedy kończę pisać. Nie myję się wcale… nie golę się… Czasem tydzień nawet mija… Nikogo nie przyjmuję wtedy, z nikim się nie spotykam… [długa cisza] Te ludzkie odory do czegoś mi muszą służyć, sam nie wiem do czego. Czuję się jak człowiek prehistoryczny, jaskiniowy. Z dala od źródełka, w którym można się umyć… Do czegoś mi to służy… Takie samopoczucie… jaskiniowca… Do zrozumienia czegoś… istnienia… [słychać kroki, czyjeś wzdychania] Wyraźnie mi to służy do pisania. I bardzo mi to służy do myślenia… [wzdychania w tle] Tak to jest… z tą realnością świata… [długa cisza, potem kroki ostre jak z Wieży Mariackiej] I już będzie szesnasty… nie, piętnasty… piętnastego września… Hmm… hmm..
 ADAM PSTRĄG: Najpierw trzeba się skoncentrować na życiu seksualnym. Jeśli kiedykolwiek człowiek zechce naukowo opanowywać technologię reinkarnacji, natknie się na problem seksualny. Bez zrozumienia, czym jest energia orgonalna, następny krok nie będzie możliwy. Europa powinna za cel istnienia swej cywilizacji wziąć opanowywanie technologii reinkarnacji. Ludzkość ma dosyć wojen i na pewno woli realizować cele uznawane nawet za absurdalne, niźli wyrzynać się nadal w trzecim tysiącleciu. Tym bardziej, gdy jest jakiś cień nadziei, że opanowanie tajemnicy ponownego powrotu jest możliwe.
 JA: Pamiętam reakcję Kurylaka na to słynne powiedzenie Borgesa, że: “Świat, niestety, jest realny, ja, niestety, jestem Borges”. A Kurylak mówi: “No i co z tego? Ja wiem, że świat jest realny, a Borges to jest Borges!”  
 BAYDAŁA OSZCZECIRSKI: Od artystów zawsze szły pierwsze wieści o tym, co dzieje się w przyszłości. W jak zniekształconym obrazie zobaczył Verne lądowanie na Księżycu, nie będę państwa oświecał, ale jednak – zobaczył, to tu podkreślę!
 ADAM PSTRĄG: Jeśli kogoś nie interesuje jego pozycja indywidualna, prywatna w Kosmosie, czyli jeśli nie korzysta on z tego, co mu jego natura na zewnątrz wyrzuca, żeby się mógł temu przyglądnąć i nauczyć się czegoś o sobie, to to nie jest artysta; prawdziwy poeta nie pisze poematów tym samym “organem wewnętrznym”, którym myśli. Chyba się ze mną zgodzicie? Powiedziałem to trochę do góry nogami, bo w rzeczywistości chodzi po prostu o to, żebyście apelowali zwłaszcza do ludzi, którzy nigdy dotąd nie pomyśleli, że inkarnacja może być opanowywalna, bo tylko od takich można oczekiwać “żywych” reakcji.
 BAYDAŁA OSZCZECIRSKI: A czy pamiętacie wiersz Teofila Lenartowicza, w którym kpi on ze szlachty ówczesnej, jej zainteresowań płytkich? Opisywany osobnik “ma arendaża” – czyli zarządcę – “z którym rozważa,/ czy będą wojny, czy czas spokojny”, ale najbardziej lubi sypiać po sytym obiadku – ba! – nawet obiecany mu przez wyznawaną religię moment zmartwychwstania widzi z pozycji upodobań kulinarnych:

Aż głos Anioła: “Wstawaj!” – zawoła –
“Bo już gotowa pieczeń wołowa!”

 ADAM PSTRĄG: Do stworzenia sztucznego boga potrzebne będą miliony [ludzi], ale powoli i do tego dojdziemy. Wszystko zacznie się od małej grupki czarnodziurców. Gdy inni zobaczą, że to działa, przyłączą się, bo “działać w bogu” – choćby sztucznym – to przygoda, jakiej dotąd nie było. Sztuczny bóg unaoczni może wreszcie nauce, że fenomen tego procesu ma swój odpowiednik pośród naturalnych sił kosmicznych o podobnych właściwościach, tj. spełniających życzenia ludzi w nie wierzących.
 BAYDAŁA OSZCZECIRSKI: [mechanicznie?]Amen…

 Jest jeszcze inny powód tego, że przytoczyłem ten fragment dziennika, nie mogę się do tego nie przyznać. Wielkim zaskoczeniem dla mnie był fakt, że moja ukochana znała prace naukowe Pietruszki, drukowane w jakichś znanych pismach i bardzo była rada, że może go u nas gościć. Dla mnie było to spotkanie samo w sobie rodzajem cudownego faktu, który mógłby się zdarzyć tylko na kartach noweli, nigdy w życiu. Ale w pewnym momencie zapaliło się we mnie ostrzegawcze światełko, gdy dowiedziałem się, że Pietruszka jest członkiem religii mormońskiej. Nie żebym miał coś przeciw tej religii, ale od dawna sądzę, że mormoni ukrywają coś przed ludzkością i postanowiłem tymczasem być ostrożny. Sam Pietruszka niczego przede mną nie ukrywał, a nawet bardzo  pozytywnie mnie zaskoczył swoim stosunkiem do sztucznej inteligencji.
 – Sztuczna inteligencja bardzo długo, a może wcale nie powstanie! – powiedział i wyjaśnił, że tzw. nauka przypuszcza, że mózg może na pewnym swym poziomie odbierać syntetyczną postać czasoprzestrzeni, a dla potrzeb biologicznego trwania przetwarzać ją na dwa jej wtórne dyspozycje [czyli czasową i przestrzenna], mające zastosowanie praktyczne dla życia. Jeśli nawet powstaną aparaty, które będą radzić sobie doskonale w warunkach trójwymiarowych, to nigdy nie dorównają nawet szczurom, które « widzą » przyszłe zatonięcie statku. Zgodziłem się z takim rozumowanie, ale zapytałem żartem:
 – Mówisz to jako mormon czy jako biolog?
 – Jako Petroselinum crispum! – zaśmiał się i w tym momencie rzucił ku Shirley Bourdon takie spojrzenie, że po plecach przebiegł mi zimny dreszcz! Ani chybi: ich łączyło coś więcej, co przekraczało moje ówczesne [niedawne!] pojmowanie świata, a użycie łacińskiej nazwy pietruszki musiało mieć jeszcze jakiś inny podtekst…
 Co do istnienia trzech paszportów, Kum Kum wyjaśniła ze śmiechem, że trzyma je dla żartu, bo grała ongi w filmach szpiegowskich, gdy mieszkała w Singapurze. Scenariusze tych obrazów, produkowanych dla specyficznego widza azjatyckiego, wymagały, aby na ekranie pojawiały się jej dokumenty, a więc wykonano takie rekwizyty, które potem wzięła sobie na pamiątkę. Któregoś wieczoru wraz z Pietruszką i kilkoma członkami sekty oglądnęliśmy jeden w tych filmów i wszystkie moje podejrzenia znikły.
 Kladystyka jako nauka istnieje też w językoznawstwie, dużo czasu w życiu poświęciłem rozumieniu literatury od strony formy, a zwłaszcza interesowały mnie sposoby wprowadzania czytelnika w błąd! Teraz jednak nie umiem wybrnąć z tego galimatiasu, który nastąpił po tym powrocie Kum Kum z USA. Białe drobne kwiatki w jej włosach pachniały tak samo mocno jak przez ostatnie lata i już chyba bez tego zapachu nie mógłbym sobie wyobrazić mojej ukochanej. Nareszcie też dowiedziałem się, co to są za kwiatki, nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy o to ją zapytać. Ogarnęło mnie zdumienie na wieść, że są to organy rozrodcze [jak wszystkie kwiaty] rośliny Daucus carota czyli po prostu marchewki. Nie dosyć, że jeden z tych fikcyjnych paszportów był wystawiony na Florance Carotte [kwiat marchwi!], to jeszcze syn Romana Lisa vel Marchewka przebywał w moim domu, nosząc w klapie marynarki rodowy herb. Bawiliśmy się tym bardzo dobrze, ale przecież ścisnęło mnie coś za gardło, gdy któregoś wieczoru Pietruszka powiedział do Kum Kum, gdy ta zaproponowała mu mówić sobie per ty:
 – Nie śmiem! Ale mogę mówić mama! To będzie prawie to samo!
 No po prostu niesamowite: madame Kwiat Marchwi pozwoliła z radością mówić sobie petite maman człowiekowi, który od piątego roku życia wierzył, że pochodzi od marchewki! Odłożyłem na bok miary i wagi i patrzyłem, co jeszcze mnie spotka. Prowadziliśmy szalone rozmowy na najwyższym poziomie planetarnym, że się tak wyrażę, ale dziwnie mi w uszach brzmiały wspomnienia, gdy jeszcze niedawno moja ukochana mawiała do mnie w chwilach ekstazy per « mój ty trzmielu ». Wtedy sądziłem, że tak metaforycznie nazywa mnie swoim mężem, obecnie dorzuciłem do tego nowy sens,  poczułem się bowiem, jakobym był  « zapylaczem ». Może jest to śmieszne, ale nie dla mnie! I skąd ona brała codziennie tyle tych malutkich kwiatków? Oto jest pytanie!
 Jej drugie nazwisko, które przecież znaczy Wiosna, ma jeszcze dziwniejsze powinowactwa z naszą sektą! Płynący obok naszych willi potok Viosne [nieważne teraz, co to znaczy!] na pewno każdemu właśnie z wiosną się kojarzy. Jakim cudem dziesiątki lat wcześniej Kum Kum mogła występować – w filmie czy poza filmem – jako szpieg Maria Spring? « Wiosna » to także nazwa statku kosmicznego, w którym Duch Pana Łukasza [wtedy wcielony w owego swego dobrowolnego wyznawcę] podróżował przez Drogę Mleczną, wykonując zadania powierzone im przez naszych późnych wnuków! 
 Próba rozwiązania takich tajemnic jest jednak tylko niepotrzebnym wysiłkiem. Klady siostrzane są to dwa najbliższe klady,  które charakteryzują się pewnymi cechami, dzielącymi się na plezjomorficzne i apomorficzne. Różnie myślałem o apomorfii, gdy już wreszcie zrozumiałem, że być może nie mamy szans na kontakt bezpośredni z bytami od nas wyższymi, typu marchewka [mająca świadomość nadczłowieka]. Można założyć, że istoty takie bytują poza Ziemią, a na Ziemi utrzymują tylko wehikuły biologiczne i takie aspekty świadomości, które są potrzebne do przeżycia. Już w dzieciństwie odkryłem, że  pszczoły już przed milionami lat osiągnęły stadium rozumu obecnego homo sapiens, ale pozostawiły go sobie tylko jako swą wewnętrzną właściwość [plus informacje o długości boku komórki plastra wosku], natomiast same wyniosły się w inne rejony kosmosu, aby tam realizować swoje Bóg wie co. Rośliny osiągnęły ten cel już ponad miliard lat temu, a taki np. mak, kokaina, marysia lub oyahuasca reprezentują poziom istnienia, o którym człowiek będzie jeszcze długo tylko marzył. Realizowanie programu androgynizacji Europy na pewno jednak podniesie współczynnik życia duchowego naszego społeczeństwa, może pierwszego w historii, które osiągnie zbiorowy haj bez narkotyków!
 Innych tematów rozmów z Pietruszką nie będę ujawniał. Dał mi on delikatnie do zrozumienia, że CIA interesuje się także jego badaniami, które dotyczą problemu zasiedlenia Marsa za kilkadziesiąt lat. Gdy o tym mówił, miałem wrażenie, że przejęzyczył się i powiedział coś w rodzaju « na Marsie widziałem », ale nie dałbym głowy, czy pomyłka nie była celowa, żeby mnie rozbawić albo jeszcze bardziej zaciekawić. W każdym razie puściłem ją mimo uszu, udając, że informacja ta do mnie nie dotarła. Takie są dziwne koleje człowieczego losu i koniec końców sam już nie wiem, co teraz  mam pisać…


EPILOG

 Epilogi nie istnieją! Jest to tylko konwencja literacka, która ma wpuścić czytelnika w kolejny chruśniak [malinową malignę]: że niby coś można zobaczyć z jakiegoś dystansu! Daremne żale, próżny trud!! Mój syn pojawił się u mnie natychmiast po wyjeździe ode mnie Pietruszki: wyglądał tak samo jak podczas swego niedawnego pobytu, ale twierdził, że w ogóle u mnie wtedy nie był! Pokazałem mu zdjęcia, na których go uwieczniłem, ale on uparcie twierdził, że to nie był on! Pojawia się u mnie teraz – powtarzał – na wieść, którą otrzymał od Pietruszki, że przechodzę « lekki psychiczny kryzys ». Jedyna rzecz, jaka w ogóle jakoś trzymała się w tym kupy, był fakt, że poprzednim razem mój potomek nie powiedział do mnie ani razu « ociec », co było jego zwyczajem przez czterdzieści ostatnich lat. Uświadomiłem to sobie w pewnym momencie, gdyż tym razem non stop zwracał się do mnie właśnie per ociec. Był u mnie tylko kilka godzin: wyjechał tak nagle, jak przyjechał  [i nadal nie wiem, gdzie teraz jest!]…
 Kum Kum radziła mi i to uznać za przejaw mojej prywatnej realności, którą ktoś dla mnie tworzy, abym stracił nad sobą kontrolę. Wyznała, że tak czasem działają « inne siły » wobec ludzi, którym chcą z jakichś powodów pomieszać szyki; uspokoiła mnie pochwałą za trzeźwość umysłu i detektywistyczną bystrość w związku ze słowem ociec. Mieliśmy zresztą coraz większe problemy sami z sobą; coraz wyraźniej czułem, że zbliża się koniec.
 Moja najdroższa wybierała się z nową wystawą znów do USA, ciągle z tą swoją zieloną fryzurą. Mieliśmy dla siebie jeszcze tylko kilka dni. Prowadziliśmy intensywne życie seksualne: nocami upajałem się zapachem jej waginy, która przypominała mi zapach zdrowego czarnoziemu [czytaliśmy ongi razem « Monologi waginy » Evy Ensler i przy okazji lektury ustaliliśmy ten fakt]. Teraz rozumiem te wszystkie moje doznania jeszcze lepiej, bo z innej perspektywy: zdarzało się np. setki razy w naszym wspólnym życiu, że po kopule [mówiliśmy tak, nawiązując do kształtu światyń, który ma to samo święte pochodzenie] Kum Kum wychodziła do ogrodu, prosząc żebym nie szedł za nią. Wychodziła i wracała czasem po paru godzinach. Nie interesowało mnie, czy idzie do swego domu, czy jest w ogrodzie; niekiedy jednak słyszałem, że idzie do « kręgu lilii », bo skrzypiała magiczna bramka między naszymi posesjami [którą zainstalował poprzedni właściciel w celu,  którego nigdy nie udało się nam odkryć!]. Nigdy też nie zapytałem Kum Kum, dlaczego bierze ze sobą swoją saperską łopatkę, z którą   się nie rozstawała! Zrozumiałem też teraz swoje inne dawne zdziwienie, gdy wszedłszy pewnego razu niechcący do łazienki, zastałem ją przy depilacji jej pięknych kończyn dolnych. Jej uda były porośnięte długimi włoskami koloru wyraźnie rudego. W mgnieniu oka dostrzegłem, że niektóre włoski jakby rozgałęziają się, tworząc maluteńkie wiechciki. Przeprosiłem i wyszedłem. Nigdy do tego dziwnego zdarzenia nie wróciliśmy, jakkolwiek dało mi ono wiele do myślenia.
 Przy pożegnaniu na lotnisku czułem, że widzę ją ostatni raz. Po powrocie z lotniska  znalazłem w skrzynce pocztowej kopertę, zaadresowaną jej pismem, w którym był tylko mały płaski klucz. Nie miałem siły zastanawiać się, do czego może on służyć. Chciałem, żeby minęło tyle czasu, ile trzeba, żeby samolot doleciał z Paryża do Los Angeles, a więc wziąłem dwie tabletki stilnox i poszedłem spać. Normalnie nie biorę lekarstw, a środków nasennych prawie wcale: telefon od Pstrąga usłyszałem, gdy dzwonił już któryś raz. Nie zdziwiłem się wcale, gdy powiedział mi, że Kum Kum umarła nagle w samolocie.
 – Ale dla ciebie mogę to zrobić! – powiedział i po chwili dodał, domyślając się słusznie, że nie rozumiem.  –  Przekażę jej list miłosny, jeśli taki do niej napiszesz!
 Oto cały nasz Pstrąg! Bo kto inny mógłby coś podobnego powiedzieć?
 Dał mi termin na dostarczenie mu tego listu, który miał być napisany własną krwią, zaś dodatkowym warunkiem był obowiązek napisania niniejszego sprawozdania. Toż nie musiało być pisane moją krwią ani nawet atramentem, jakkolwiek nie mogło być mniejsze niż 27 stron objętości [wielkość czcionki 12], ani zawierać żadnej informacji, mogącej służyć za podstawę do prawnego działania przeciwko naszej sekcie. Szczegóły cenzury były bardzo uciążliwe i szczegółowo wyrażone, czasu miałem niezwykle mało, nie miałem też prawa spożywać podczas pisania wina burgundzkiego ani też innego [choć nigdy przy pisaniu tego nie robię], jakkolwiek obowiązek jego wykonania miał mi pozwolić na coś, czego nikt inny ze znanych mi istot nie mógłby mi obiecać: przerzucić moje słowa poza granicę śmierci [biologicznej]! Czy to dziwne, że czasem klękałem przed gen. Pstrągiem?
 – Wasza sekta jest oczkiem w głowie Układu Słonecznego! – zażartował z patosem, widząc że płaczę. – Pośpiesz się! Statek odlatuje 15 maja, wsadzę ją do lodówki i u nas doprowadzą ją do nowego żywota! Przyleci tu za dwa tysiące lat, obiecałem jej to niedawno! Jeśli opanujecie technologię reinkarnacji, zdążysz akurat na czas! O list się nie martw, włożę jej go do ręki, przeczyta za około sto lat, bo tyle zajmie ten lot! 
 Z wrażenia [w którym bezdenna rozpacz mieszała się z niebosiężną radością] wypiłem butelkę burgunda [nie miałem nic lepszego pod ręką, ale zauważyłem, że w takich chwilach nawet wino za 15 € może dać pełną satysfakcję: odtąd już nigdy nie zapomnę smaku Mercurey’a, rocznik 2017 z domeny du clos de l’eveque!], po czym poszedłem szukać tych jedynych drzwi w domu Kum Kum, za którymi nigdy nie byłem. Po zastanowieniu się [taka ilość wina w myśleniu mi nie przeszkadza!] doszedłem do wniosku, że pomieszczenie powinno znajdować się w centrum domu. Próbowałem włożyć klucz do wszystkich zamków, aż wreszcie wszedł i udało mi się go przekręcić.
 – Wszelki duch Pana Boga chwali! – powiedziałem automatycznie jak robot, acz z naturalną nabożnością, gdy postąpiłem w głąb pomieszczenia, a moja ręka szukała kontaktu na ścianie. Powiedziałem tak dlatego, że mimo iż wkoło była noc [nie powiedziałem, że za oknami była ciepła bezchmurna wiosenna noc i widać było  gwiazdy?]; a ja te gwiazdy zobaczyłem nad sobą, przekroczywszy próg! Zrozumiałem od razu, że jestem na patio, o istnieniu którego nie miałem najmniejszego pojęcia. W tym momencie odnalazłem wreszcie kontakt i ostre światło halogenowe oświetliło scenę, pozwalając mi zrozumieć jeszcze więcej comment ca court na tym skrawku kosmosu.
 Samotność ma siedem wcieleń. Diabeł jest po prostu próżniactwem boga siódmego dnia. Szlochając, bredziłem i cytowałem filozofów. Wszystkie okna na patio od strony pomieszczeń mieszkalnych były zamurowane. Powyżej parteru ściany szły ku górze pod skosem, tworząc kształt lejka, aby łatwiej mogło docierać tam słońce. Jedyne niewielkie drzewo tam rosnące było jabłonią, aktualnie kwitnącą. Całe życie uważałem kwitnącą jabłoń za najpiękniejszą rzecz, jaka na Ziemi istnieje. Pod ścianami rosły krzewy, róże, budleje Dawida, złotokapy i migdałki trójpłatkowe. Pozostałą część powierzchni patio porastały białe lilie, oprócz samego centrum, w którym jawiła się pryzma świeżego czarnoziemu, jakby usypana w ciągu ostatnich godzin. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że jest to okrągły dół o średnicy około pół metra, wokół którego leżała wykopana zeń ziemia. Sam nie wiedząc, co czynię, zdjąłem buty, a potem spodnie i całą resztę garderoby. Nagi skoczyłem do wykopanej jamy, która okazała się głęboka na nie więcej niż metr. Była jednak na tyle obszerna, że można w niej było uklęknąć. Uklęknąwszy, jąłem zgarniać na siebie ziemię, tworzącą wał wokół jamy. Wtedy natknąłem się na łopatkę saperską, która musiała być przysypana ziemią i dlatego chyba nie dostrzegłem jej od razu. Z jej pomocą zakopywanie się szło mi łatwiej. Zakopywałem się i płakałem coraz głośniej, prosząc wszystkich bogów równocześnie, w tym także naszego boga w stanie embrionalnym, aby sprawili, żeby mi wyrosły korzonki na ciele i żebym i ja był wreszcie marchewką i połączył się na wieki z moją Kum Kum. Mój płacz zamienił się w wycie i nie ustawał nawet wtedy, gdy nagle pojawił się koło mnie mój umiłowany uczeń, Yan Golasa, który przyjechał z dalekiego świata i nie znalazłszy mnie ni w biurze, ni kędy mam swe leże, pobieżał tam, gdzie spodziewał się mnie znaleźć.
 No i znalazł, i wykopał mnie, zanim mi wyrosły korzenie, a gdy dowiedział się, dlaczego wyję, on też zaczął wyć, ale ponieważ był trzeźwy, łatwej było mu przestać.

Fontenay Aux Roses, o północy 13/14 maja 2020 r.


POSŁOWIE

 Ze Sztabu Narracyjnego [performance’u « Czarna Dziura »] otrzymałem naganę za nadużywanie w powyższym opowiadaniu « cytatów bez podania autorów i dzieł cytowanych ».
 Uwagi władz [w/w performance’u] nie mają wartości obligatoryjnej, niemniej zdecydowałem się ujawnić, że w « Homologii struktur samozmiennych » cytuję następujących autorów: Adam Asnyk (1), Aleksander Fredro (1), James Joyce (1), Teofil Lenartowicz (1), Bolesław Leśmian (1), Adam Mickiewicz (1), Fryderyk Nietzsche (6), Henryk Sienkiewicz (1).
 Jako tzw. honorowe usprawiedliwienie podaję, że wszystkie te cytaty są powszechnie znane i dlatego przynależą do skarbnicy naszej wspólnej europejskiej kultury [np.: « Gdy człowiek pragnie wyzwolić się od nieznośnej presji, potrzebuje haszyszu » F. Nietzsche « Ecce homo »].
 Wszystkie użyte cytaty z F. Nietzsche’go podałem w tłumaczeniu Jarosława Dudka i Edyty Kiresztury-Wojciechowskiej.
 Autora tłumaczenia piosenki J. Joyce’a nie udało mi się ustalić [I beg yours pardon!].
                                            
 R. L. 

[Fontenay Aux Roses, 14 V 2020]

 PS:
 W ostatniej chwili przed oddaniem tekstu do rąk gen. Adama Pstrąga przypomniałem sobie, że współautorem piosenki woźnego [rozdział 3] jest p. Józef Kurylak [w  czasach komuny napisaliśmy wspólnie tekst śpiewogry kabaretowej « Ciało pedagogiczne w sosie własnym », z którego piosenka pochodzi {jednakże cenzura złośliwie nigdy nie dopuściła do jej rozpowszechnienia}]! 

rl

POSŁOWIE WTÓRE
(z marą)

 Dzisiejszej nocy okazało się, że Baydała Oszczecirski pomylił się, cytując minutę po północy 15 września 1999 roku fragment tego oto wiersza [udostępniam poniżej w całości], bynajmniej jednak nie Teofila Lenartowicza [lecz taka informacja istniała odtąd w moim dzienniku, a w archiwum sekty pewnie nawet jest taśma z nagraniem naszej rozmowy {patrz w rozdziałku 8. « Prędko, prędko baśń się baje… »}]:

NAGROBEK OBYWATELOWI
D.O.M.

Bił chłopów pałką,
Poił gorzałką,
Miał sto chat z górą,
Jadł barszczyk z rurą,
Popijał piwo,
Zbierał grosiwo,
Czasem od święta
Ciął się w karcięta.
Miał arendarza,
Z którym rozważa:
Czy będą wojny?
Czy czas spokojny?
Zjadł na śniadanie
Udo baranie
I witych w cieście
Kołdunów dwieście.
Tak z niestrawności
Doszedł wieczności,
I w ciemnym grobie
Spoczywa sobie.
Nim wieki zbiegą,
Tnie chrapickiego,
Aż głos Anioła,
– Wstawaj! – zawoła – 
Bo już gotowa…
  Pieczeń wołowa.

 Przez dwadzieścia jeden lat prawie nie zwróciłem na to uwagi [ale i też nie zaglądam do swego dziennika w każdy dzień!], aż dziś, gdy to – będący w trakcie lektury niniejszego opowiadania – p. Zbigniew Dmitroca napisał do mnie na czacie fejsbuka [wywołałem go, aby zapytać « jak się czyta »], że jest to wiersz Władysława Syrokomli. Powiedział, że pamięta ten wiersz z dzieciństwa, zanim jeszcze uczył się go w szkole, z podręcznika starszej siostry. Ja na to zacząłem się żalić, zresztą zgodnie z prawdą, że też znam ten wiersz z dzieciństwa, ale że to tylko nasz były rzecznik prasowy zdekoncentrował mnie tak paskudnie!
 Gdy już rozłączyliśmy się, wymieniając wiele uwag na tematy poruszone w opowiadaniu, ale także nie przedstawione w nim dość jasno [ze Zbyszkiem poznałem się w 1982 r. u « Prezesa » {w Chmielu koło Dwernika}, którego wymieniłem w « Homologii… » jako jednego z członków Sztabu Głównego akcji uklęknięcia poetów na Pl. Bastylii; a w ogóle związki « Czarnej Dziury » z Bieszczadami są rozliczne i przedstawię je w przygotowywanej do druku powieści « Śnik »], wpisałem do wyszukiwarki aż głos anioła wstawaj zawoła, żeby odpamiętać cały wiersz, a wtedy okazało się, że jego autorem jest bynajmniej nie Władysław Syrokomla, tylko Ludwik Kondratowicz! – Co za noc!!! – krzyknąłem w jakiejś strasznej rozpaczy.
 I nagle doznałem dziwnej wizji: zobaczyłem jakiś nagrobek, a na nim powyższe słowa. Przeczytałem je i okazało się, że znam je na pamięć. Ze zdziwieniem przeczytałem te słowa jeszcze raz, choć wszystkie je znów też rozumiałem. Postanowiłem przeczytać je trzeci raz, a potem czytać tak długo, aż przestanę je rozumieć, tak sobie postanowiłem! Ale nie, niestety, zza nagrobka wyszedł kształt człowieka, w którym rozpoznałem nie kogo innego, jak właśnie jego samego, Ludwika Kondratowicza. Zrozumiałem, że mam kontakt z jego osobą bezcielesną [co zdarza się we śnie i na jawie, a także w stanach innych świadomości].
. – To ja napisałem! Syrokomla to był mój herb! – powiedział z uprzejmym uśmiechem. Po czym zniknął i zaraz znów się pojawił, jakby zapomniał dokończyć wyrażania swej myśli.

 
 – Pan jest herbu Marchewka! Jam jest herbu Syrokomla! – wyjaśnił.
 Chciałem wytłumaczyć, że nie jestem herbu Marchewka, ale sczezł i wizja już więcej nie wróciła!

 R. L.

Fontenay aux roses, 25 V 2020 r.

 PS: Posłowia pierwszego ani tekstu głównego [gdzie występuje Teofil Lenartowicz jako autor tego utworu] nie będę już zmieniał, ponieważ oryginał opowiadania jest w posiadaniu gen. Pstrąga, zaś wszystkie poprawki, wniesione po 15 V br. i tak nie zostaną nigdy przez niego uwzględnione! (rl)

Reklama

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko