Wstrząsający!
Zastanawiałem się, jakie słowo pasuje do ostatniego tomu „Dziennika” Sándora Máraiego. I przychodzi mi na myśl tylko jedno: wstrząsający! Tak, ten tom, wspaniałego pisarza, pewnie jednego z najważniejszych w XX wieku, jest wstrząsający!
Śpieszę wyjaśnić dlaczego: to zapis świadomego odchodzenia, śmierci, zanikania. Najtrudniejszy bez wątpienia, jeśli przeżywany świadomie, etap w życiu każdego. To także zapis miłości, choroby, poświęcenia, zapis samotności, zwątpienia, odwołań do czasu minionego.
Tak, Márai już w poprzednich tomach, ledwie przekroczywszy sześćdziesiątkę, pisał o sobie jako o starym człowieku. Zdumiewało mnie to, trochę traktowałem to jak grę pisarza z czytelnikiem, przekomarzanie się. Inaczej jest w tomie „1977-1989”. To faktycznie dziennik człowieka, który wie, że kres ziemskiej egzystencji jest już blisko, gdzieś za rogiem. I szykuje się do tej ostatniej podróży (w przenośni i w rzeczywistości) w sposób zaplanowany, godny (o ile to możliwe), z poczuciem wypełnienia swego życiowego planu…
No dobrze, nie cały ten tom jest poświęcony śmierci. Są jeszcze lata włoskie. Lata buntu wobec europejskiego zaniku wartości, rozmemłania, niewiary w wymiar sprawiedliwości, to lata obserwacji dokonań Czerwonych Brygad, kąpieli w morzu. To także wciąż czas aktywnego „konsumowania” literatury, komentowania jej, choć z coraz mniejsza wiarą w jej przesłanie. „W życiu człowieka nadchodzi czas, gdy już nie oczekuje od książek wiarygodnych odpowiedzi na swoje pytania”. Grecka klasyka, ale przecież też Sołżenicyn, filozofowie, to wciąż bardzo ostry, alergiczny stosunek do komunizmu w każdej postaci, także tej quasi-demokratycznej, to zdumienie, pozytywne zdumienie, jaką ewolucję przeszedł świat w ciągu jego życia, jak bardzo zmieniły się warunki życia, to uświadomienie sobie z jednej strony jaką drobiną jest człowiek w kosmosie, z drugiej zaś, jak bardzo jesteśmy manipulowani przez środki masowej komunikacji (dla pisarza to wciąż prasa, radio i przede wszystkim telewizja).
Istotą tego tomu są jednak zapiski po wyjeździe, powrocie do Stanów Zjednoczonych, nad ocean, do San Diego, w pobliże adoptowanego syna, Jánosa. Trochę, wydawałoby się, szaleństwo – przenosiny w okolicach osiemdziesiątki na drugi koniec świata, budowanie nowego życia? Nie, to raczej zapewnienie sobie w miarę wygodnej egzystencji w czasie, który mu i Loli pozostał.
Czytałem te strony ze wzruszeniem. Stary człowiek dowiadujący się, ze jest cos takiego jak bankomat. A zaraz potem… Czyż może być piękniejszy obraz miłości? „L. kończy dziś osiemdziesiąt lat. Po przeżyciach minionych miesięcy, ciężkich przejściach zdrowotnych zeszłego roku (złamanie ręki, operacja macicy) jest tak piękna, tak młoda, tak świeża pod względem cielesnym i umysłowym, jak była w młodości. Przeżyliśmy razem pełne życie (pięćdziesiąt sześć lat), pozostałą resztkę czasu trzeba zorganizować jakoś tak, byśmy mogli odejść razem”. Nie ma w tych słowach ani odrobiny fałszu. Uczucie w najczystsze postaci. Gdzieś dalej napisze, ze była częścią jego, tak samo, jak on być częścią jej. Czyż kocha się własną nerkę albo nogę?
Starość, ale jeszcze wypad do Meksyku, a potem Lola, która traci przytomność, którą trzeba dociągnąć do łóżka, podać lek i zaraz potem, następnego dnia, radość, że to jeszcze nie teraz, że mogą, choć z trudem odbyć spacer, porozmawiać. Ślepota żony, operacje, i czytanie jej kilku, kilkunastu zdań. Codzienne. Budzenie się obok, dotyk ręki. Nadzieja, że coś, co nieuchronne cofnie się, zatrzyma. Chwila nad oceanem, kościół obok przerobiony na drogą restaurację, amerykańskie wybory. Wszystko jeszcze zajmuje, wszystko jeszcze jest istotne, ale… ale jakby coraz mniej.
Strach? Nie, z „Dziennika” nie przebija strach przed śmiercią. To raczej strach przed zniedołężnieniem, zmęczeniem, utratą sił.
Potem jest już szpital rak gardła Loli i odchodzenie. I ciągłe powtarzanie, jak mantry, że powinni odejść razem. Tylko śmierć… Obecność do ostatniej chwili, coraz mniej słów, jeszcze zaciśnięcie palców na dłoni…
Coraz mniej literatury. Już nie ma pisania. Jeszcze jest „Dziennik”, zapiski, które są łącznikiem… Mocne słowa: „A druga rzecz, która napawa mnie wstrętem: literatura. Bardzo rzadko się zdarza, by ta energia, która porusza wszystko – galaktyki, Jasia i Małgosię, również maszynę do pisania – objawiła się w słowach. To coś bardzo rzadkiego. Większość to próżne gadulstwo”.
Ostatnie lata są dla Máraiego latami śmierci: odchodzi Lola, brat Gábor, siostra Kató, brat Géza, także János. Nie ma już żywych jego znajomych. Jest samotność. Kilka słów wymienianych z przychodzącą raz w tygodniu panią, która sprząta, coś ugotuje. Jest pistolet, który kupił i czterdzieści naboi. Są pamiętniki Loli, inne niż pisarza. To zapis wyłącznie dla niego. I myśl, że to człowiek, sam, on sam, powinien decydować.
15 stycznia 1989 roku Sándor Márai napisał ostatnie zdania: „Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora.” 22 lutego sięgnął po pistolet…
Sándor Márai – Dziennik 1977-1989, przekład Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2020, str. 407.