Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
885

Dobrze i mądrze myśli się o literaturze Koziołkiem

Po eseje profesora Ryszarda Koziołka sięgnąłem już po raz trzeci (po „Dobrze jest myśleć taką literaturą” i „Ciałach Sienkiewicza”) i to z wielką przyjemnością, bo to jeden z najciekawszych literaturoznawców współczesnych w Polsce, drążący literaturę szlakami własnymi, zarazem przenikliwie i głęboko w metodzie, a oryginalnie w efekcie finalnym.

Z tego, jak profesor Koziołek myśli literaturą dla czytelnika wynikają bardzo cenne efekty, owoce i przyjemne i pożyteczne. Sam autor sens nowego odczytywania literatury starej formułuje tak: „Sięganie po literaturę dawną, aby następnie użyć jej do uchwycenia współczesności, to coś więcej niż erudycyjny popis czy retoryczne efekciarstwo. Nie chodzi też o porozumiewawcze mruganie okiem, szturchanie alegoriami, aby powiedzieć coś, czego powiedzieć nie wolno, bo na przykład władza zabrania. Raczej o poszukiwanie w literaturze sprzymierzeńca w przezwyciężeniu rosnącego poczucia niedostępności prawdy, i to mimo swobodnego dostępu do jej wiarygodnych źródeł”. Koziołek pośrednio nawiązuje tym do pojawiających się od czasu do czasu głosów, że znacząca część lektur szkolnych jest anachroniczna i nadaje się do lamusa. Bardzo, bardzo dawno, od dziesięcioleci nie zaglądałem do listy lektur szkolnych, ale podobno już się nawet te rugi praktykuje. Koziołek, choć nie nawiązuje wprost do kwestii lektur, jest także temu przeciwny. Uważa bowiem, że „uparte nakłanianie do czytania starych utworów jest dowodem naszej kulturowej przezorności, dzięki której gromadzimy kapitał komunikacyjny na czas, kiedy nie będziemy wiedzieli, co powiedzieć – zdezorientowani i zaskoczeni zmianą rzeczywistości”. I tu autor dodaje, wiedziony zapewne impulsami z rzeczywistości politycznej: „Sam byłem niemal pewien, że po nic nam już „Folwark zwierzęcy” – ponura bajka o terrorze rodzącym się w środku demokracji. A tu znów zimno się robi, kiedy czytamy, w jak prosty i bezczelny sposób prawa zwierząt zostały przejęte i wykrzywione przez świnie, aby ich łajdactwa miały pozór legitymizacji”. W czytaniu dawnej literatury widzi też autor „rodzaj kulturowego zestawu ratunkowego, z którego jednak trzeba korzystać przed wypadkiem, ponieważ jego ratunkowa funkcja polega na symulowaniu katastrofy lub problemu i umożliwianiu ich antycypacji”. Zauważa też, że „do dobrego wykształcenia nie wystarczy człowiekowi wiedza o faktach. Potrzebne jest także ćwiczenie się w fikcji literackiej pozwala na „wypróbowywaniu i rozważaniu różnych wariantów życia, przygotowując się intelektualnie na przyszłe, na „gdyby”. „Dzięki temu, że symulowanie i  antycypowanie daje nam przyjemność i poczucie wolności, praktykowanie fikcji uczy nas od dzieciństwa projektowania i rozważania przyszłości”. Kafka powiedział, że „sztuka jest spieszącym się lustrem, podobnie jak zdarza się to niektórym zegarom”. Kontynuując wywód o tej ćwiczebnej, antycypacyjnej, ostrzegawczej (sygnalistycznej) funkcji literatury, nie tylko dawnej, dodaje autor „Wielu tytułów”, że sztuka, w tym przypadku literatura, „jako jedyna potrafi skłonić mnie do, abym na chwilę przyjął obcy mi świat jako własny” (…) literatura jako jedyna podsuwa tożsamość, doświadczenia i przekonania obcych mi ludzi, które chce z nimi dzielić” (…) czytanie nie odmienia nas trwale i na zawsze, ale zakłóca lub narusza spoistość naszych przekonań”.

Tak wyłożywszy ideę intelektualną swojej książki, Ryszard Koziołek przystępuje do dzieła, czyli do kolejnych szkiców”. W „Wybuchowych znakach” analizuje na licznych przykładach językowe meandry mowy nienawiści, jej kontekstowość, swoisty teatr tej mowy i mechanizmy jej rozpoznawania. W „Uśmiechach Syzyfa” zajął się nowym odczytywaniem pisarstwa Alberta Camus, mocno figurującego dziś na marginesie intelektualnych debat. Oryginalne to odczytanie – poprzez motyw „śmiechu” czy „uśmiechu”,  także paradoksalne, bo egzystencjalizm, którego Camus jest pierwszoplanową postacią, a najważniejszą w prozie literackiej, z jego rytualną ponurością i czarnymi swetrami, słabo się ze śmiechem czy uśmiechem kojarzy. Autor analizuje fenomen śmiechu i komizmu w świetle egzystencjalizmu, w szczególności w prozie Camusa. Nazywa go „dziwnym, bo jego źródłem są rzeczy straszne”. Koziołek przygląda się śmiechowi i komizmowi i dostrzega w nich szczeliny przez które przezierają owe „rzeczy straszne”, „groza metafizyczna”., jak sugestywna scena z „Obcego”, w której w dzień po śmierci matki i przed dokonaniem zabójstwa Mersault bawi się w kinie na komedii z Fernandelem w roli głównej. Przy czym autor podkreśla, że śmiech u Camusa nie ma nic wspólnego z tzw. czarnym humorem. To – stwierdza za Herbertem Spencerem – „energia nieświadomości uwalniana po uprzednim stłumieniu i to nagłe uwolnienie odczuwamy jako rozkoszne”. Dla Henri Bergsona śmiech „odsłania i eksponuje werwę, nagłą pauzę, brak ciągłości i spójności życia poddanego mechanicznym schematom, rutynie, przyzwyczajeniu”. W świetle stwierdzenia Koziołka, że „śmiech u Camusa obnaża absurd tej maskarady, czyli eksponuje skrywany bezsens życia ludzkiego i naturalnego” można chyba zatem rzec, że każdy śmiech (uśmiech jest jego wersją light?) wybucha nad owym bezsensem. Koziołek prezentuje różne definicje śmiechu, w tym Bergsona, według którego „śmiech odsłania i eksponuje wyrwę, nagłą pauzę, brak ciągłości i spójności życia poddanego mechanicznym schematom, rutynie, przyzwyczajeniu. Dopiero, gdy umiemy rozpoznać komizm w scenie, kiedy pewny siebie, dobrze ubrany, sprawny mężczyzna ślizga się na skórce od banana i ląduje w kałuży, wówczas śmiechem go napominamy”. Śmiech zresztą nie tylko Bergsona fascynował, jako że „przeniknięcie skomplikowanego mechanizmu psychologicznego śmiechu jest starym marzeniem filozofii”, od Arystotelesa i Platona począwszy. Koziołek odnajduje porcje śmiechu w jego dziełach, od „Kaliguli”, gdzie mordowany cezar „w ostatnim jęku śmieje się i charcząc, wyje”, do „Dżumy”, w której „zadżumiony Oran to wręcz kraina uśmiechu”, a jej autor, to „roześmiany egzystencjalista”. Zresztą, Koziołek w samym języku tej powieści dostrzega odautorski „chichot: „Spójrzmy jeszcze raz na „Dżumę”, która kończy się jak tani horror. Najpotrzebniejsi z dobrych ocaleli, zło zostało pokonane, łagodne światło wypełnia kadr. Przebudzeni z koszmaru oddychamy z ulgą, kamera robi zbliżenie na truchło monstrum, któremu zadrga palec lub odrobinę uniesie się powieka”. Zwraca też uwagę na inny, śmiechem podszyty aspekt „Dżumy”, „głos narratora, gawędziarskiego kronikarza rodem z oświeceniowej powieści, który rezonuje, poucza, pokpiwa, ironizuje na podobieństwo narratorów „Kandyda”, „Podróży Guliwera” czy „Kubusia Fatalisty”. By jednak konsekwentnie, poprzez śmiech czy uśmiech, czytać esej Koziołka, wypada przywołać dwie wypowiedzi, które falsyfikują szczerość postawy egzystencjalistycznej en bloc. Autorem jednej z nich jest Gombrowicz, uważany w końcu za kogoś w rodzaju egzystencjalisty, który w „Dzienniku” napisał: „Trudno i darmo, nie da się. Jest niepodobieństwem podjąć wszystkie wymogi Dasein’u, a zarazem pić kawę z rogalikami na podwieczorek. Lękać się nicości, ale bardziej bać się dentysty. Być świadomością, która chodzi w spodniach i rozmawia przez telefon. Być odpowiedzialnością, która załatwia drobne sprawunki na mieście. Dźwigać na sobie ciężar bytu znaczeniowego i wydawać resztę z 10 pezów”. Ta lekko krotochwilna demaskacja to jednak nic w porównaniu ze szczerą do silnego bólu autodemaskacją samego Jean Paul Sartre’a, postaci uchodzącej za jednego z czołowych guru egzystencjalizmu, za jego personalną esencję: „Oczywiście nigdy nie dostarczałem rozpaczy. Nigdy też w najmniejszym choćby stopniu nie wyobrażałem sobie, że rozpacz mogłaby na mnie oddziaływać. Mówiłem o niej bo byłem pod wpływem Kierkegaarda. Taka była po prostu moda. Wydawało mi się, że jest coś w mojej osobistej samowiedzy, co przeszkadza mi w odczuwaniu rozpaczy. Skoro inni jednak o tym mówili, należało przyjąć, że dla nich było to realne. Można zauważyć, że od tamtego czasu nie ma żadnej wzmianki o rozpaczy w moich pracach: to była kwestia mody i czasów”. Chyba tylko Francuz wychowany w samym jądrze kultury francuskiej mógł wyrazić się z tak nagim i bezpretensjonalnym cynizmem. Jak więc jest z tym egzystencjalizmem? Czy to jedna z prawdziwych ewokacji mąk ducha ludzkiego czy mistyfikacja, maskarada będąca owocem mody?  Sam Koziołek niby podaje w wątpliwość sens zajmowania się egzystencjalizmem: „Dziś te spory mało kogo obchodzą. Opadła fala mody na egzystencjalizm. Jazz i czarne swetry stały się demodé” Dodaje jednak, w zgodzie z wyjściową ideą jego szkiców, uzasadniającą sens czytania „starej” literatury: „A jednak powodów, żeby czytać dziś Camusa, zwłaszcza „Dżumę” i „Upadek, znów – niestety – jest wiele i łatwo mieszczą się w pojemnej alegorii „zarazy”. Niechęć do imigrantów, nawrót nacjonalizmów, tęsknota za przemocą, zmęczenie różnorodnością, egoizm Europy”. Sam akurat należę do, nielicznego zapewne grona, które po „starą” literaturę sięga, bo przynosi mi to pożytek i sprawia przyjemność, choć to przyjemność przypominająca „lubienie tylko znanych filmów i piosenek”, zaczerpnięta z zabawnego konceptu z „Rejsu” Marka Piwowskiego. Po „Dżumę” i „Obcego” sięgnę znów także z powodów sentymentalnych, bo pisałem o nich w rozprawce, wypracowaniu na egzaminie wstępnym z języka polskiego do liceum, lat temu  blisko 48. Na szczęście to, co wtedy wysmarowałem na kartkach „w jedną linię” dawno zaginęło bez śladu.

         W szkicu „Kwadrat afrykański Conrada i Sienkiewicza” uprawia Koziołek błyskotliwy komparatyzm. Na pierwszej stronie rozpisuje konstrukcję swego wywodu w postać rysunku najprawdziwszego kwadratu zaczerpniętego z podręcznika do geometrii. Koziołek opowiada o dwóch pisarskich sposobach reakcji na potworności kolonializmu. Z wielkich podróży, choć w innym trybie odbywanych, „obaj powrócili schorowani i w złym stanie psychicznym. Sienkiewicz zamiast „wielkiej powieści niewolniczej” napisze po dwudziestu latach powieść dla młodzieży, za to Conrad dziewięć lat po powrocie z Afryki – arcydzieło i protest antykolonialny w jednym, czyli „Jądro ciemności”. „Powieść dla młodzieży”, to oczywiście „W pustyni i w puszczy”, powieść przygodowa wprost mieszcząca się w konwencji praktykowanej przez takich mistrzów gatunku, jak Juliusz Verne, Robert Louis Stevenson, Thomas Maine Reid czy Karol May czy nawet James Fenimore Cooper, o dziesiątkach naśladowców, z późniejszym polskim Władysławem Umińskim włącznie, nie wspominając. Będące dziełem o znacznie wyższym ciężarze gatunkowym „Jądro ciemności” „olśniewa wspaniałą impresyjno-symboliczną narracją i bogactwem zharmonizowanym konwencji gatunkowych, takich jak dziennik podróży, kolonialna przygotówka, nowoczesny dramat psychologiczny, satyra polityczna, autobiografia i gotyckie fantasy; oraz aluzjami do arche-tekstów, jak Biblia, „Boska komedia” czy „Eneida”. Mimo tych gatunkowych odmienności obu utworów Koziołek zwraca uwagę także na zbieżności między nimi. „Staś Tarkowski jest synem Francuzki i Polaka, który pracuje w Afryce dla angielskiej kompanii obsługującej Kanał Sueski. Chłopiec uczy się w angielskiej szkole, jest spoufalony z Arabami i Murzynami, mówi po polsku, angielsku, francusku, arabsku, w ki-swahili oraz w narzeczach dinka i szylluk. Ojciec powstaniec jest dla niego źródłem wiedzy o Polsce i jej historii. Staś to szlachetna hybryda europejskiej kultury i cywilizacji. Nie inaczej młody bohater Conrada. „Prawdziwy Kurtz kształcił się częściowo w Anglii (…) jego matka była pół-Angielką, ojciec pół-Francuzem. Do sporządzenia Kurtza przyczyniła się cała Europa”. Obu (a właściwie czterech, bo „kwadrat afrykański” tworzą obok owych postaci literackich także ich autorzy)  łączy też to, że przeżywają „okrutną lekcję deziluzji” i oto za chwilę otrzymujemy od Koziołka parantelę tyleż błyskotliwą, co zaskakującą, a może nawet szokującą (w umownym znaczeniu tego słowa): „spróbujmy pomyśleć o Stasiu jako o młodym Kurtzu, który z humanitarnego idealisty staje się sadystycznym tyranem”. Zmierzam do konkluzji szkicu. „Kiedy kończymy czytać Sienkiewicza i Conrada, kwadrat afrykański jest tak wypełniony znakami, że wszystko wydaje się zaczernione. Czasem jeszcze wyłania się stamtąd szczególnie przerażający obraz lub zdanie, aby wypalić się na czułej materii umysłu i zapaść znowu w ciemność. A jednak taka lektura nie oddaje przekonań ich autorów. Obaj uparcie szukali sposobów ocalenia wiary w racjonalność i dobro europejskiego projektu cywilizacyjnego. Jego składnikiem  pozostaje dla obu praca własnych rąk, twórczość i wytwórczość białego człowieka, skromny heroizm codziennej rzetelności, która nie spuszcza krytycznego wzroku z tego, czemu służy (a nie tylko wykonuje rozkazy)”. Pięknie to brzmi, tyle że to chyba ten „składnik” dawno już chyba diabli wzięli.

Szkic „Głośna nieobecność. Dylan i Nobel” daje zmianę nastroju, którą sygnalizuje już tytuł, odnoszący się do Nagrody Nobla 2016, którą otrzymał nie żaden z „klasycznych” pisarzy, lecz sławny przede wszystkim jako pieśniarz Bob Dylan. Ten wyłom autor przyjął nie tylko z aprobatą, a nawet z entuzjazmem: „Bob Dylan jest jednym z wielkich odnowicieli słowa poetyckiego i dróg jego rozpowszechniania. Jednym z tych Wielkich Głosów, które w XX wieku wyprowadziły literaturę z ciszy pisma w rozśpiewany i głośnomówiący świat tekstów akustycznych”.

Za teksty dla idei tego tomu kluczowe uznać jednak wypada dwa studia: „Żegnaj, „Lalko” i „Bierność polityczna „Chłopów”.  One to bowiem, w większym stopniu niż „obcy” egzystencjalizm z „Dżumą”, niż „obcy” Conrad z „Jądrem ciemności” i niż „przygodowe”, a więc z tego powodu „ponadczasowe” „W pustyni i w puszczy”, podpadają pod weryfikację jako literatura „dawna”, bo XIX-wieczna, a jednocześnie polska, a przy tym należąca do kręgu lektur szkolnych, a zatem mająca coś w rodzaju „oficjalnej sakry narodowej”. I nie po raz pierwszy okazuje się, że trudno w prozie polskiej o drugi utwór tak żyzny dla analityków, interpretatorów, egzegetów jak „Lalka” Prusa. Trudno o drugi utwór tak wieloznaczny, wielowarstwowy jak tort, tak płodny w ukryte znaczenia, tak tajemniczy.

„Czytelnik nie powinien być pewien, co jest „treścią” powieści, gdyż błądzenie jest właściwym trybem lektury „Lalki”. Autor steruje nami za pomocą dwóch niedoinformowanych narratorów, którzy do tego stopnia „nie wiedzą” o czym opowiadają, że można z ich narracji ułożyć fabuły alternatywne”. Zostawmy to, jak Koziołek streszcza obie te „alternatywne fabuły”, bo one akurat mogłyby się zmieścić w konwencjonalnym kanonie interpretacyjnym, ale już definicja ramy dla jednej z tych fabuł („powieść zemsty”) smakuje smakiem oryginalnym, bo zgodnie z nią „ekspozycja głównej postaci jest „tandetna” i „operowa”. Taka kwalifikacja prowadzi Koziołka do zestawienia „Lalki” z „Hrabią Monte Christo” Dumasa, a losy Wokulskiego czyni podobnymi (w płaszczyźnie idei generalnej) do losów Edmunda Dantés. Nie tylko zresztą do zestawienia, bo do rozbudowanego wywodu komparatystycznego. Na owej komparatystycznej ścieżce porównań obu powieści, poza motywem zemsty sytuuje się także obecny w obu powieściach wątek „napoleonistyczny”, wątek „człowieka napoleońskiego”, ale z dzisiejszego punktu widzenia jest on cokolwiek archaiczny, a na pewno mniej istotny, od wątku „zemsty” Ów motyw „zemsty” i zestawienie ze słynną na cały świat i wielokrotnie ekranizowaną  francuską powieścią, bynajmniej jednak nie służy interpretatorowi wyłącznie do zbudowania efektownej figury komparatystycznej. Motyw ów nabiera znaczenia nieporównywalnie głębszego, związanego nie tyle z ramą fabularną „Lalki”, ile jej esencjonalną problematyką. Koziołek postrzega bowiem Wokulskiego jako postać pełną targających nią emocji, różnego zresztą rodzaju: społecznego, klasowego, miłosnego, a przy tym powodowanego „głosem” o nieokreślonym statusie – Opatrzności, dajmoniona, głosu „gnomicznego wypowiadanego przez jakiegoś trzeciego narratora” czy „monologu wewnętrznego rozszczepionego na polemiczne kwestie”. Jako postać przepojoną rozczarowaniem, rozgoryczeniem, skłonnością do masochizmu, do podszytej egoizmem samodestrukcji. W związku z tym „Lalka” w ujęciu Koziołka jest także powieścią o „alienacji bohatera wobec własnego wizerunku społecznego”, o sprzeczności między „stanem jego świadomości a rolą społeczną”. Jednym z wyrazów tego jest n.p. to, że Prus, w swej powieści „kronikarz mieszczańskiej nowoczesności” i na pierwszy rzut oka czyniący Wokulskiego jej wybitnym eksponentem, buduje jego postać jako postać człowieka odnoszącego się z ostentacyjną i wręcz awanturniczo-romantyczną pogardą dla elementarnych cnót mieszczańskich ( słynna lekceważąca wypowiedź o majątku Minclów: „Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą nożem, a tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach”). Konkluzja autora, odnosząca się zarówno do powieści en bloc, jak i do postawy samego Prusa, jest następująca: „Lalka” i jej autor reprezentują ten moment kryzysu literatury rozczarowanej nauką i historią, pełnej przez to gniewu, resentymentu i pragnienia odwetu, który objawia się w dekonstruowaniu naiwnych narracji naukowych i historycznych. U schyłku wieku Prusowi nie wystarcza już chłód diagnozującego opisu, chce działania literaturą, chce widzieć efekty naprawy świata już,  w powieści, bo nie może się ich doczekać w rzeczywistości. Aby jego bohater miał tę sprawczość, autor musi dać mu mityczną moc, ale zarazem wstydliwie ukryć mit w obiektywizującym realizmie. „Wielki cień” „Hrabiego Monte Christo”, który pada na „Lalkę”, tłumi jej bezlitosne światło i pozwala zapomnieć o właściwym źródle gniewu i rozczarowania, jakim jest obojętny świat i jego zimne prawa, a nie czyny jednostek krzywdzące Wokulskiego”.

Dla autora „Wielu tytułów” „Lalka” to także powieść o atrofii. Prus „odebrał nam wszystko, zostawiając na koniec, szyderczo, ostatnie słowo: „milczenie” – tę szekspirowską „resztę”. Nie ma Polski, Napoleona, sklepu, wielkiej firmy, odkryć naukowych, wielkiej miłości … Ochocki wyjedzie, brak Rzeckiego, Izabeli, Wokulskiego”. I konkluduje to Koziołek cytatem z powieści: „- Któż tu w końcu zostanie?… – My!…”. 

Drugie studium dotyczy „Chłopów” Władysława St. Reymonta. „Coraz trudniej znaleźć powód, aby czytać „Chłopów” jako epicką powieść o związku człowieka z ziemią, którą uprawia i która go żywi. O wiele łatwiej zobaczyć w „Chłopach” przenikliwe studium o polskiej wsi na progu nowoczesności, a konkretnie: fabularyzowaną historie poronionych narodzin nowego podmiotu politycznego – chłopów. Sprzyjają takiej lekturze nasze kłopoty z zanikającymi i powracającymi klasami społecznymi i politycznymi” – tak zaczyna swój wywód („Bierność polityczna chłopów”) o „Chłopach” Ryszard Koziołek i przyznam, że choć w przeciwieństwie do „Lalki”, powieści, którą uwielbiam i do której ciągle powracam, „Chłopów” nie lubię, nie unosi mnie ta powieść, to przeczytałem ten szkic z nie mniejszą uwagą niż ten o „Lalce”. A to dlatego, że tak naprawdę przeczytałem „Chłopów” w całości, po raz pierwszy, dopiero w zeszłym roku. Ja, mol książkowy! I przeczytałem tę powieść bez echa głowie czy sercu, choć to przecież powieść noblowska. Nic na to nie poradzę. Dlatego tak bardzo usatysfakcjonował mnie wspornik w postaci szkicu Koziołka, mówiącego o tej powieści inaczej niż to pamiętam z czasów szkolnych (to wtedy zaczęło się moje miganie od lektury „Chłopów”). Autor definiuje „Chłopów” jako „ukrytą powieść polityczną, traktującą o nienarodzonej chłopskiej klasie społecznej”.  Opowiada bowiem o Lipcach jako „terenie intensywnej i ciągłej pracy unarodowienia chłopstwa” przez „agentów polskości”. Pracy, podkreślmy, bezowocnej. Przyznam, że taka interpretacja sensu powieści nie tylko nie przyszła mi do głowy, ale też nigdzie z podobną się nie zetknąłem, co zaświadcza o nowatorstwie odczytania Koziołka. Wiedziony wewnętrznym, pedantycznym przymusem przebrnięcia w końcu przez koleiny tej powieści, dokonałem tego na pół roku przed lekturą szkicu autora „Wielu tytułów”, więc przeczytałem ją „jak pan bóg przykazał” czyli tropem „kanonicznych”, banalnych odczytań. Zdobędę się na gest heroiczny i przewertuję ją jeszcze raz, ze szkicem Koziołka w drugiej ręce, by dotknąć osobiście przestrzeni tych nowych odczytań. W tej sytuacji zabieram się do lektury „Chłopów”, więc proszę o darowanie, że nie zajmę się już „Ćwiczeniami z wyobraźni teologicznej” (teologia to dla mnie dziedzina nieprzyswajalna) ani zapiskami Ryszarda Koziołka z podróży, choć diariusze podróżne to od stuleci interesująca i owocna dziedzina piśmiennictwa. W jego wydaniu także, jak i „Wiele tytułów” en bloc, lektura przewyborna.

Ryszard Koziołek – „Wiele tytułów”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 297, ISBN 978-83-8049-942-3


„Przedwiośnie czy Potop” – sequel

W 1997 roku, czyli w zgoła innej, zamierzchłej epoce ukazał się tom Andrzeja Mencwela, wybitnego myśliciela, historyka i antropologa kultury, „Przedwiośnie czy Potop. Studium postaw polskich w XX wieku”. Ten obszerny, pięćsetstronicowy zbiór szkiców-esejów podejmował kluczowe zagadnienia duchowości polskiej rozumianej rzecz jasna nie religijnie, lecz jako splot kwestii kluczowych dla polskiego życia społecznego, intelektualnego, politycznego w ujęciu kilkorga ważnych postaci z kręgu polskiej inteligencji oraz jednego ważnego ośrodka o charakterze instytucji. Swój zbiór rozpoczął Mencwel od pytania „czego Polacy potrzebują?” i od odwołania się do kanonicznego dla kompleksu polskiego „Wesela” Wyspiańskiego, po czym przewędrował przez owe węzłowe zagadnienia, od dylematów Stefana Żeromskiego (tytułowe „Przedwiośnie czy Potop”), poprzez myślenie i postawę Marii Dąbrowskiej, zwłaszcza w świetle jej „Dzienników”, „świadectwo „Płomieni” czyli myśl Stanisława Brzozowskiego, fenomen paryskiej „Kultury” i jej kręgu, współtworzonego przez Juliusza Mieroszewskiego, Witolda Gombrowicza i Czesława Miłosza, aż po myślenie i postawy Leszka Kołakowskiego, Bronisława Baczko i Stefana Żółkiewskiego.  Blisko ćwierć wieku od publikacji tej ważnej książki do okazja w sam raz by do niej powrócić i przymierzyć przemyślenia Mencwela na temat tego kompleksu zagadnień do czasu teraźniejszego, ale póki co nakładem Krytyki Politycznej ukazała się kontynuacja tamtego tomu „Przedwiośnie czy Potop (2)”,  z podtytułem „Nowe krytyki postaw polskich”. Autor po części nawiązał do poprzednich swoich bohaterów, Żeromskiego, Brzozowskiego, Dąbrowskiej i kręgu „Kultury”, dobudowując nowe przemyślenia, ale dodał też odniesienia do nowych postaci, Janusza Korczaka, Jana Strzeleckiego, a także Tadeusza Kantora, choć to tylko niektóre postacie przywoływane w tym tomie. Szerzej też niż w poprzednim tomie nawiązał do „antropologii sienkiewiczowskiej”. Odniósł się też – w aspekcie tytułowych „postaw polskich”, do kwestii ukraińskiej – w tym przez pryzmat filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, do wizji polskości w świetle pisarstwa Jarosława Marka Rymkiewicza (m.in. „Kinderszenen”). Uwieńczeniem tomu jest szkic odnoszący się do „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk. Wątki cząstkowe podejmowane przez Mencwela są liczne, a zastosowane argumenty zróżnicowane. Zastanawia się n.p. czym jest „lud polski”, jaka jest relacja między Polską Ludową a „Polską Ludową”, co o naszej najnowszej historii opowiada głośna kilka lat temu „Prześniona rewolucja” Andrzeja Ledera, czyli rzecz o naszej „nowej genealogii” społecznej i kulturowej, o „zakłamywaniu rewolucji”, jaka dokonała się w Polsce między 1939 a 1956 rokiem. „Rozstęp pomiędzy ciałem polskiej rewolucji a jej duchem, pomiędzy klasami dominującymi a upowszechnianym imaginarium symbolicznym, między strukturą a propagowanym wzorem kultury, jest jednak coraz większy i grozi historyczną zapaścią – napisał Mencwel – Dlatego nie ma chwili do stracenia i narastającą, stale powiększaną przez reakcję pustkę trzeba wypełniać odpowiednimi, czyli postępowymi sensami. Nie da się tego zrobić przez pomijanie dramatycznych doświadczeń Polski Ludowej, chociaż można ją zapisać w cudzysłowie”. Zastanawia się też Mencwel nad współczesnym sensem marksowskiego pojęcia „klasy dla siebie” czy nad dylematami tożsamości. Jakby na przekór powszechnej „niepopularności” pisarstwa Żeromskiego, która w ciągu minionego ćwierćwiecza na pewno się pogłębiła, Mencwel jest niezmiennie wierny twórcy „Przedwiośnia” i to niechybnie nie z powodów sentymentalnych, choć i tego czynnika nie można wykluczyć.  Widzi bowiem w Żeromskim pisarza ciągle w jakiejś warstwie niezdezaktualizowanego, a jego wizja „szklanych domów” ciągle wydaje mu się nośna, jako metafora utopi, które nadal są potrzebne, a  za najistotniejsze współcześnie brzmiące przesłanie tego pisarza widzi w postrzeganiu „całego świata jako jednego długiego szeregu problemów etycznych”. Znajduje nawet ciekawe powody do napisania szkicu o „Urodzie życia”, powieści jakże często uważanej za jedną z najbardziej passé w dorobku Żeromskiego, za staromodny romans z bardzo staromodnym sposobem ujęcia patriotyzmu i określa ją nawet jako „Polską „Szkołę uczuć”. Jakby dla kontrapunktu przechodzi Mencwel od „starego Żeromskiego” i jego „szklanych domów” do „Kryształowego pałacu” współczesnego nam wybitnego filozofa Petera Sloterdijka, którego krytykuje jako „reakcjonistę”, krytyka społeczeństwa bezpieczeństwa socjalnego. A czy można jeszcze coś nowego wydobyć z odwiecznego (dosłownie: to już przeszło wiek jak się toczy) sporu o Sienkiewicza, zapoczątkowanego głównie przez Brzozowskiego słynną „antysienkiewiczowską” kampanią na łamach pisma „Głos”? Czy można wyczytać z niego coś jeszcze interesującego dla nas? Może nie są to spostrzeżenia całkiem na nowo oświetlające ten kanoniczny spór w polskiej kulturze, ale kilka zagadnień Mencwel interesująco niuansuje. Odrywa się n.p. od motywu Sienkiewicza jako  piewcy szlachetczyzny i jej popłuczyn czy od krytyk jego „artystycznej obcości”, ale zwraca uwagę także na inny aspekt, na „aspołeczność” twórczości Sienkiewicza, polegającą na „uznaniu w świecie tylko tych reguł, które sam założył”. Przypomina też, że spór o Sienkiewicza toczył się na łamach dwóch pism o diametralnie odmiennym charakterze i pozycji na ówczesnym rynku prasowym: burżuazyjnego, relatywnie bogatego „Kuriera Warszawskiego” wydawanego przez „mydlarzy z Karowej” i biednego „Głosu”, edytowanego przez „oberwańców z Powiśla”, co miało dodatkowe, konkretne przełożenie na siłę perswazyjną obu ścierających się stron. Bardziej jeszcze niż Żeromskiemu wierny jest Mencwel Brzozowskiemu, któremu poświęcił nie tylko liczne artykuły, ale także syntetyczną pracę „Stanisław Brzozowski. Postawa krytyczna. Wiek XX” (2014). A że uważa za pożyteczne testowanie tego filozofa przez konfrontowanie go z innymi, więc poczynił też „próbę porównawczą”, zestawiając paralelnie jego „Pamiętnik” z „Pamiętnikiem” Janusza Korczaka, co dało naprawdę godne uwagi konkluzje. „Zawsze nasz współczesny”, tekstem o takim tytule poświęconym Brzozowskiemu kończy Mencwel „pakiet” tekstów mu poświęconych i ów tytuł wydaje się być nie słabnącym wyznaniem wiary w tego myśliciela. Twórczość Marii Dąbrowskiej wydaje się być dla Mencwela interesująca jako przydatna do badania tego, co można określić jako „substancję polskości”. Twórczyni „Nocy i dni” zdaje się być dziś nawet bardziej jeszcze na marginesie niż starszy o pokolenie Żeromski i to mimo wysiłków takich badaczy jej prozy jak Kazimierz Wyka, Tadeusz Drewnowski czy Henryk Bereza. A jednak Mencwel, tak jak oni, nie waha się uznać jej „Ludzi stamtąd” za „arcydzieło zapoznane”, którego walory analizuje obszernie i z drobiazgowością, która mogłaby w zdumienie wprawić heroldów mód i snobizmów literackich. Analizując „Chronotop „Ludzi stamtąd” pokazuje tę niepozorną na pozór prozę jako prawdziwy sezam znaczeń,  w tym jako powieść o czasie i jego odmianach oraz o przestrzeni i relacjach między przestrzeniami. Znajduje też w swoim tomie miejsce dla „notorycznego socjalisty” Jana Strzeleckiego, dla zmagań intelektualnych jego „humanizmu socjalistycznego” z wulgarnym marksizmem. Mencwel wraca też do „Lekcji „Kultury”, formacji z którą był także osobiście związany i której dorobek, wybitnie wartościowy intelektualnie, poddawany jest ciągłym, w domenie wschodniej (ULB – Ukraina, Litwa, Białoruś) trudnym próbom politycznej praxis. Szkic „W kwestii „zakonu polskości”, choć nawiązuje do tekstu Juliusza Mieroszewskiego o bardzo starej metryce (1952) okazuje się być dobrym punktem wyjścia do rozważań o „zakonie polskości” w nowych warunkach Polski XXI wieku, od ponad 15 lat należącej do Unii Europejskiej. Być może to rządy PiS i towarzysząca im nacjonalistyczna ideologia sprawiły, że ten z wolna znikający, jako problemat, z perspektywy myślenia o miejscu Polski w Europie, ale także w aspekcie „samooglądu polskiego”. Pojawia się w tekście zagadnienie „reformy zakonu polskości”, także w kontekście ujęcia Gombrowicza (m.in. „Transatlantyk”). W tym tekście, podobnie jak w większości pozostałych, ze strony Mencwela nie ma konkluzji, stawia on bowiem raczej pytania niż tezy, a jeśli te drugie, to w trybie roboczym. Jest natomiast podkreślenie otwartości kwestii polskości i dokonujących się w jej substancji przemian. „Jej „transsubstancjację” obserwujemy na co dzień, a właściwie w niej uczestniczymy. Nie można jednak powiedzieć, żeby została dokonana, dlatego ciągle trzeba jej dokonywać”. I ta konkluzja koreluje z kwestią „Parafiańszczyzny”, o której jest mowa w przedostatnim szkicu. Całość zamyka tekst o „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk jako o „Historycznej powieści współczesnej”. To nawias „najmłodszy” metrykalnie, bo choć ta monumentalna powieść ukazała się już w 2014 roku, to dopiero po zeszłorocznej Literackiej Nagrodzie Nobla dla autorki zaczęto się jej dokładniej przypatrywać. Także i Mencwel pochyla się nad powieścią ze starannością i uwagą. Co jednakowoż wynika z „Ksiąg Jakubowych” ważnego dla idei i myśli przewodniej zbioru Mencwela? Wydaje się, że częściowa odpowiedź na to zawiera się w finalnym akapicie i odnosi się do Oświecenia, rzecz jasna w relacji „Oświecenie a sprawa polska”: „Czym więc jest Oświecenie? Czy ono naprawdę się dokonało i minęło? To może są ostatnie, ale i pierwsze pytania, które zadaję po przebyciu tej „Wielkiej podróży przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie nie licząc tych małych”, ponieważ wielka powieść historyczna jest zarazem powieścią współczesną”. Przy czym w swoim zbiorze Mencwel nie dokonuje jednak aktualizacji na siłę, za wszelką cenę. Nie stara się znajdować w dawnych dziełach wyłącznie aktualnych kontekstów. Wie przecież, że pisze także o historii kultury i myślenia, również o zjawiskach minionych i takich, które nie mają prostego i bezpośredniego przełożenia na nasz czas dzisiejszy. Warto zauważyć jeszcze jedną ważną konkluzję z lektury „Przedwiośnia czy Potopu”, implicite zawartą w pasażu poświęconym „prześnionej rewolucji”. Otóż Andrzej Mencwel, przy całym swoim krytycyzmie w stosunku do tradycyjnej i współczesnej „substancji polskości” nie godzi się na odmawianie polskim dziejom narodowym sił wytwórczych zdolnych do wewnętrznej przemiany, czyli nie godzi się na uznanie, że tylko zewnętrzne czynniki i interwencje mogą skutecznie przekształcać i reformować Polskę i polskość. To konkluzja chyba najbardziej zbieżna z naszą współczesną debatą i układem linii walczących frontów.

Andrzej Mencwel – „Przedwiośnie czy potop (2). Nowe krytyki postaw polskich”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019, str. 403, ISBN 978-83-66232-67-9


Demony Lovecrafta w oku Houellebecqa

Pisarz wybitny, acz na swój sposób – w najlepszym tego słowa znaczeniu – „dziwny”, ekscentryczny, egotyczny w zachowaniu osobistym, a przy tym Francuz, co też nie jest bez znaczenia, napisał o pisarzu amerykańskim, wybitnym i też na swój sposób „dziwnym”, choć osobiście nie egotycznym, a jeśli ekscentrycznym, to na sposób wyszukany, nie ostentacyjny. Tym bardziej należy na wstępie docenić gest Michela Houellebecqa, który napisał niewielką opowieść o Howardzie Philipsie Lovecrafcie (1890-1937). Rzecz nie jest nowa, bo wydana po raz pierwszy już prawie trzydzieści lat temu (1991), ale wznawiana, jako że bardzo dobrze napisana i ceniona. Wtedy był Houellebecq pisarzem jeszcze wschodzącym, dziś jest sławą światową – ciekawe czy jego dzisiejszy egotyzm pozwoliłby mu napisanie książki o innym pisarzu? Nietrudno natomiast odgadnąć, dlaczego Houellebecq napisał akurat o Lovecrafcie. Łączy ich mroczny charakter wyobraźni, wyczucie grozy i makabry. Łączy ich też to, co zawarł Houellebecq w tytule – postawa „przeciw życiu, przeciw światu”. Generalną ideę artystyczną, a jednocześnie postawę wobec realnego życia Lovecrafta sformułował Houellebecq już w pierwszym akapicie: „Życie jest bolesne i pełne rozczarowań. W konsekwencji pisanie kolejnych realistycznych powieści jest zbędne. Wiemy już, czego ogólnie spodziewać się po rzeczywistości, i wcale nie mamy ochoty dowiadywać się więcej. Ludzkość jako taka budzi w nas już tylko umiarkowaną ciekawość. Wszystkie te, jakże wnikliwe „spostrzeżenia”, wszystkie te „sytuacje”, anegdoty… Wszystko to sprawia jedynie, że po zamknięciu książki znowu ogarnia nas lekkie uczucie mdłości, które i tak wywołuje dowolny dzień „prawdziwego życia”. Z zaświatów wtóruje mu Lovecraft: „Jestem tak znudzony ludzkością i światem, że nic nie jest w stanie mnie zainteresować, chyba że znajdę co najmniej dwa morderstwa na stronie lub przeczytam o jakichś potwornościach rodem z nieznanych przestrzeni”. Houellebecq dopowiada: „Absolutna nienawiść do świata w ogóle i szczególne obrzydzenie do świata współczesnego. Oto jak najlepiej określić postawę Lovecrafta. W jego prozie nie ma zatem miejsca dla choćby dla dwóch rzeczy, mających szczególny wpływ na stan rzeczywistości: na seks i pieniądze, w tym także dla „świata pieniądza”. Realizmowi przeciwstawia Lovecraft jawny estetyzm: „Ten temat (erotyki i fizjologii płciowej – przy. KL) został w całości sprowadzony do nudnych detali ze zwierzęcej biologii, bez najmniejszego znaczenia dla osoby, którą osobiste gusta pchają raczej ku feerycznym ogrodom i miastom ze złota, tonącym w glorii egzotycznych zachodów słońca”.

Jednak twórca „Zewu Cthulhu” idzie w swojej postawie jeszcze dalej. Jest nie tylko wrogiem realizmu. Jego niechęć, awersja do życia, do świata nie jest niechęcią racjonalisty, człowieka mądrego, do głupoty świata, bo jak napisał: „wszelki racjonalizm próbuje zminimalizować walor i wagę życia oraz pomniejszyć ogólny zasób ludzkiego szczęścia”. Nawiasem: w tym użyciu przez Lovecrafta słowa „szczęście” można dostrzec pewną niekonsekwencję, może przejęzyczenie – w żadnym jego opowiadaniu nie można znaleźć niczego, co choć odrobinę pachniałoby szczęściem. Także w życiu prywatnym go zaledwie niewielki i krótkotrwały szczęścia kęs. Houellebecq portretuje Lovecrafta z zachwytem aż zadziwiającym u sceptycznego Francuza, podkreśla jego dżentelmeński (na sposób angielski) sposób bycia, z jego dystansem i powściągliwością, jego dżentelmeńską postawę życiową. Z zachwytem też odnosi się do niego jako pisarza: „Dzieło Lovecrafta można porównać do gigantycznej machiny marzeń, niespotykanych rozmiarów i ogromnej skuteczności. Ani chwili spokoju czy dystansu w jego literaturze, oddziaływanie na świadomość czytelnika jest tu brutalne, dzikie, przerażające; i rozprasza się niebezpiecznie wolno. Ponowna lektura niczego w istotny sposób nie zmienia; może, ewentualnie, rodzi się w nas tylko pytanie: jak on to robi?”. Być może jednak najmocniejszy komplement pod adresem twórcy „Gór szaleństwa” brzmi następująco: „U Lovecrafta jest coś nie do końca literackiego”.

Odnosząc się do samego tworzywa, do „morfologii” prozy Lovecrafta, Houellebecq zauważa, że „wprowadzając element materializmu w samo jądro grozy i feerycznych wizji, stworzył nowy gatunek”. I rzeczywiście, omawiając cechy stylu i narracji Lovecrafta zwraca uwagę na to, że jest ona niemal symetrycznie przeciwstawna metodzie powszechnie, niemal rutynowo stosowanej w prozie fantastycznej, w której groza z wolna i niepostrzeżenie wdziera się w banalną, błogą egzystencję postaci. „Lovecrafta strategię rozpoczynania tekstu należałoby umieścić na przeciwległym biegunie. Nie znajdziemy tu śladu „banału, który zaczyna się kruszyć” (…) Nie ma najmniejszej ochoty poświęcać trzydziestu stron, czy choćby trzech, na opisywanie życia rodzinnego przeciętnego Amerykanina”. Houellebecq zauważa też, że jego bohater nie akceptował w literaturze fałszu i schematyzmu. „Kiedy  Lovecraft wyraża swą pogardę dla „wiktoriańskich fikcji”, budujących powieści, w których ludzkim czynom przypisuje się fałszywe i pompatyczne pobudki, jest całkowite szczery”. I Lovecraft i Houellebecq charakteryzują się skłonnością do ujmowania struktury narracyjnej utworu literackiego w formułę możliwą do zapisania graficznego lub odwołującą się do struktury materialnej. Lovecraft pisał o „chaosie” jako totalnym atrybucie świata, niemożliwym do opisania, a nawet do przybliżenia: „Nie mogę wyobrazić sobie struktury życia i kosmicznej siły inaczej niż jako skupiska punktów ułożonych w spirale bez wyraźnego kierunku”. Houellebecq porównuje „tradycyjną powieść do umieszczonej w wodzie starej dętki” z której uchodzi powietrze”: „To,  z czym mamy do czynienia, to stały, dosyć słaby wyciek, z którego wypływa w końcu tylko zmieszana materia nicości”. Co czyni z tą dętką Lovecraft? Otóż „energicznie kładzie dłoń na niektórych miejscach tej dętki (seks, pieniądze..), skąd nic nie powinno wydobyć się na powierzchnię. To technika zacisku. Efektem – w wybranych przez niego miejscach – jest potężny strumień, niezwykły wykwit obrazów”. Houellebecq pisze o „wyobrażonych przez Lovecratfa cyklopowych, szalonych strukturach” i porównuje je do przepełnionych mroczną, monumentalną architekturą rysunków Piranesiego. Zwraca uwagę na architektoniczną wrażliwość Lovecrafta, na obecną w jego prozie „architekturę totalną”, „architekturę ze snu”, wspominając przy tym szok przeżyty przez niego na widok architektury Nowego Jorku. Houellebecq odsłania także inną warstwę obecną w prozie Lovecrafta – świat odorów, fetoru gnicia, świat cuchnącego rozkładu. „pod obrzmiałym księżycem nie suną fantomy; są tylko wzdęte trupy, spuchnięte i czarne, gotowe strzelić strumieniem zgnilizny”. Natomiast nie ma u Lovecrafta psychologii, jego postacie są – rozmyślnie – schematyczne i płaskie. Psychologia nie jest mu potrzebna, wystarczy postrzeganie. Bo psychologia relatywizuje doznania, w tym doznanie grozy,  a jemu nie chodziło o opisywanie psychoz, czy tworów wyobraźni, lecz o „ohydną rzeczywistość”, o „grozę obiektywną”.  Przekształcenie zwykłych codziennych doznań w niewyczerpane źródła koszmarów, to cel każdego autora fantastyki i Lovecraft jest w tym arcymistrzem.  Dlatego „im bardziej monstrualne i niewyobrażalne będą opisywane wydarzenia i istoty, tym bardziej ich opis ma być precyzyjny i kliniczny”. Prawdopodobnie na niejednym czytelniku, który zetknie się z prozą Lovecrafta, niekorzystne wrażenie może wywołać stosowana często przez niego monumentalna emfaza stylistyczna. Może go ona nawet zniechęcić do lektury. Pisarz używał jej jednak z rozmysłem wiedząc, że istnieje grono wiernych, fanatycznych czytelników, którzy ją uwielbiają, a nawet lubują się w tych „ekstremalnych pasażach”. Służy ona między innymi wyniesieniu jego prozy wysoko ponad tak nielubiany przez niego „realizm” czy „racjonalizm”, tworzy „mur chiński” od nich czytelnika separujący. Ostatnią część opowieści poświęcił Houellebecq prywatnej biografii Lovecrafta, naznaczonej brakiem szczęścia, rozczarowaniem życiem, cierpieniem psychicznym i fizycznym, które zresztą znosił z powściągliwością i cierpliwością godną „klasycznego” dżentelmena „w angielskim stylu”. Pojawia się też wątek jego mrocznego, żywiołowego rasizmu, na który jednak wypada dziś spojrzeć z dystansem, przez pryzmat czasów i w mońcu tylko „teoretycznego”. Houellebecq napisał otwarcie, że Lovecraft był „reakcjonistą starej daty” i zastanawia się dlaczego „autorzy fantastyki są na ogół reakcjonistami”. I odpowiada: bo cechą reakcjonistów jest szczególne poczucie „powszechnej obecności Zła” (nawiasem mówiąc to jedyne wyjaśnienie postawy „reakcyjnej”, które warte jest co najmniej przyjęcia do wiadomości).

Jeden jeszcze aspekt postawy twórczej Lovecrafta, postawy artysty, warty jest odnotowania. We mnie akurat, jako starym czytelniku budzi ona sympatię i zrozumienie. W 1925 roku  zanotował: „Stwierdziłem, że literatura nie jest zajęciem stosownym dla dżentelmena; i że pisanie musi być traktowane jedynie jako elegancka sztuka, której należy oddawać się nieregularnie i z dystansem”. Abstrahując od trudnej do przyjęcia literalnie, dosłownie tej pięknoduchowskiej, elitarystycznej postawy, w której kryje się porcja pogardy dla pisania jako rzemiosła, widzę w niej nieobcy mi sprzeciw wobec zjawiska, które zaczęło się już w czasach Lovecrafta – traktowania twórczości pisarskiej jako produkcji opartej na przepisach, zapotrzebowaniu czytelniczym, na „strukturze popytu”, jako na produkcji taśmowej, wystudiowanej, „wychodzącej naprzeciw gustom”, tworzonej sztucznie, na zamówienie. Takiej literatury jest coraz więcej i coraz bardziej smakuje ona jak współcześnie, fabrycznie, laboratoryjnie uprawiane owoce i warzywa. Niby z wyglądu takie same jak te dawne, naturalne, ale bez dawnego smaku i zapachu. Bo prawdziwie wielką literaturę można tworzyć tylko naturalnie, nie na fabrycznym stanowisku pracy, nie w laboratorium. Są wyjątki od tej reguły (m.in. Balzac, Flaubert, Tomasz Mann), ale w ogromnej skali literatury nieliczne. Akurat w tej niechęci, w dystansie do sztucznej, rutynowo, jak na taśmie fabrycznej produkowanej, bezsmakowej literatury, jestem z „reakcjonistą” Lovecraftem zgodny. W tym dyzguście do „kryminałów”, w których są niby wszystkie składniki jak z Conan Doyle’a, Simenona czy Chandlera, ale którym brak tamtych walorów, do historycznych powieści pisanych przez prawie-Sienkiewiczów czy do romansów, w których jest niby wszystko jak u Davida Herberta Lawrence’a, a które smakują jak plastik i pachną botoxem. Dlatego omijam je szerokim łukiem i wracam do prozy twórcy „Cienia spoza czasu”. „Stworzyć alternatywę dla życia we wszystkich jego przejawach, nieustanną opozycję, trwałe schronienie: oto najwyższa misja poety na tej Ziemi. Howard Philips Lovecraft wypełnił tę misję” – nieco patetycznie kończy swoją książkę Houlllebecq. Może trochę przesadza, ale co do zasady – ma rację.

Michel Houellebecq – „H.P. Lovecraft. Przeciw światu, przeciw życiu”, przekł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Literackie Kraków 2020, str. 142, ISBN 978-83-08-06984-4


Wacław Berent w nowoczesnej maszynce odczytań

Wacław Berent (1873-1940) był pisarzem, którego proza przez lata pozostawała w cieniu, by nie powiedzieć w zapomnieniu. Nigdy co prawda nie było tak, że całkowicie znikał z pola uwagi edytorom, literaturoznawcom i krytykom, ale też nigdy jego proza nie znajdowała się z centrum zainteresowania i egzystowała w swoistej niszy. Po ostatniej edycji jego prozy w 1939 roku („Zmierzch wodzów”), zapadła wokół Berenta cisza na lata i zaczęto wznawiać jego powieści dopiero w okresie popaździernikowej odwilży. N.p. „Oziminę” wydano m.in. w ramach „srebrnej” serii klasyki polskiej prozy XX wieku, a także jako edycję krytyczną w serii Biblioteki Narodowej Ossolineum, a ponadto powieść ta została zekranizowana w postaci wielkoobsadowego widowiska telewizyjnego, na granicy  stylistyk teatru telewizji i filmu, jako „Sceny nocne”, w reżyserii Marka Nowickiego w 1990 roku. „Ozimina” została ponownie wznowiona w szkolnej serii klasyki prozy XX-wiecznej. Jednak, o ile czegoś nie przeoczyłem, od 1939 roku nie wznowiono „Zmierzchu wodzów”. Ten brak szerokiej publicity wokół prozy Berenta wynikał głównie z jednego podstawowego faktu: jest to literatura trudna, o dużym i nieoczywistym ładunku intelektualnym, o hermetycznej stylistyce mocno naznaczonej poetyką młodopolską, nasyconej frazami pełnymi metafor, symboliki, tajemniczości, mało przejrzystymi nawet dla doświadczonego czytelnika, a przy tym pozbawionej narracyjnych atrybutów atrakcyjności. Berent od początku do końca był i pozostał pisarzem elitarnym, który to obraz wzmacnia także jego wizerunek osobisty, wyłaniający się ze wspomnień – rozpoczynające pierwszy rozdział nawiązanie do „obrazu samotnika stroniącego od ludzi, pracującego w swoim mieszkaniu, w otoczeniu skarbów umiejętnie wyszukanych w sklepikach z antykami”. Co prawda przez dziesięciolecia ukazało się wiele publikacji poświęconych prozie Berenta (od „O stylu i metodzie „Oziminy” Wacława Berenta” Ostapa Ortwina (1936) do, m.in. interesującego studium Włodzimierza Boleckiego „Historia i biografia – Opowieści biograficzne” (1978), ale w ciągu ostatnich kilku lat doszło do zainteresowania twórczością Berenta, także wśród  młodej generacji badaczy. Stworzyło to możliwość nowego, świeżego podejścia do tej prozy, szansę na jej nowe odczytania. Aktywność ta rozwinęła się w nurt badawczy, który można nazwać nową berentologią. I tak, Iwona Rusek opublikowała studia o dwóch powieściach Berenta, o „Próchnie” (2013), o „Fachowcu” (2014) i o „Oziminie” („Życie lampy niewygasłe”, 2017). W zeszłym roku ukazało się kolejne studium o „Oziminie”: „Przestrzeń „Oziminy” Wacława Berenta” Aleksandry Wójtowicz, która zresztą zdystansowała się we wstępie od interpretacji Rusek, jako „zupełnie odmiennego odczytania „Oziminy”. Punktem wyjścia dla Wójtowicz jest „warszawskość” tej powieści, jej „warszawski kontekst przestrzenny” lat 1904-1910. Choć inaczej niż „Lalka” Bolesława Prusa, jest „Ozimina” powieścią, w której ważną trajektorię stanowi trajektoria warszawskich ulic i obiektów, od Krakowskiego Przedmieścia, Pałacu Staszica, kościoła Św. Krzyża i pomnika Kopernika po najszerzej objęty obszar Powiśla. Bardzo warszawską powieścią jest zresztą także „Fachowiec”, obficie przywoływany w rozdziale o warszawskich przestrzeniach powieści. Mamy tu do czynienia z „kartografią literacką”, którą autorka odczytuje i rozszyfrowuje w sposób bardzo wnikliwy, dokonując analizy rozmaitych form warszawskiej przestrzeni, jej charakteru labiryntowego, spiralnego, geometrycznego, związanego m.in. z „punktem widzenia postaci”, a co za tym idzie, charakteryzującego się „względnością”. Autorka opiera się przy tym na szerokim kręgu badań autorów polskich i obcych i polskich, zajmujących się zagadnieniem przestrzeni, w tym m.in. Krzysztofa Kłosińskiego, Michała Głowińskiego, Janusza Sławińskiego, Edwarda W. Soji, Henri Lefebvre czy Michela Foucault. Część druga studium postrzega przestrzeń przez pryzmat domu i miasta, także poprzez metafory i figury przestrzenne. Część trzecia poświęcona jest rozumieniu przestrzeni jako kompozycji muzycznej oraz przestrzeni tekstu, która w kolejnych wydaniach „Oziminy” ulegała przeobrażeniom, co świadczy o fundamentalnej wadze aspektu dynamiki tekstu, zależnego od kontekstów, dla sensu (sensów) powieści. Obraz przestrzeni warszawskiej, będącej przedmiotem rozdziału pierwszego o „Przestrzeni „Oziminy”, jest z percepcyjnego punktu widzenia najłatwiej przyswajalny dla czytelnika „postronnego”, nieprofesjonalnego, zwłaszcza dla zainteresowanego dawną Warszawą i jej topografią i może stanowić ciekawe wsparcie dla analiz varsavianistycznych. Lektura kolejnych części, w tym „Przestrzeni w „Oziminie”, jest trudniejsza i wymaga większego przygotowania. Przestrzeń domu barona Niemana w którym ma miejsce powieściowy bal, ukazana jest jako przestrzeń realna, ale jednocześnie symboliczna, wyobrażona, z uwzględnieniem jej aspektu wertykalnego, figury koła i szeregu innych płaszczyzn interpretacyjnych, analitycznych, z wykorzystaniem takich motywów pamięci kulturowej, jak mit eleuzyński (motyw naprzemienności życia i śmierci, cykliczność losów świata i powracalność zjawisk). Inny z badaczy wiązał też trójdzielną kompozycję „Oziminy” z ideami wedyjsko-buddyjskimi. Z części trzeciej wyłania się muzyczny wymiar „Oziminy”, jako „przestrzeni kompozycji”, przy czym autorka traktuje powieść jako „fugę”, którą analizuje w korelacji z „Fugą e-moll” Bacha.  W tym przypadku, dla zrozumienia tekstu niezbędne jest większe niż przeciętne pojęcie o teorii muzyki. Studium Aleksandry Wójtowicz kończy rozdział o „fluktuacji przestrzeni mentalnej”, relacje między „przestrzenią „Oziminy”, a „przestrzenią w „Oziminie”. Zawiera on też podsumowanie o nowych metodach badań nad przestrzenią. „Zagadnienie przestrzeni mentalnej w „Oziminie” Berenta – pisze autorka studium – wiąże się z analizą bogatego materiału badawczego, umożliwiającą połączenie tradycyjnej filologii i edytorstwa naukowego z badaniami wykorzystującymi narzędzia zapożyczone od innych dyscyplin”.

Wśród tych, którzy interesują się teorią literatury i badaniami literackimi jest wielu takich, którzy sceptycznie odnoszą się do „nowomodnych” metod badań, które uważają za wymyślone konstrukty intelektualne, oderwane od realnej rzeczywistości dzieła literackiego, a odczytywanie „nowych sensów” skłonni są uważać za intelektualną szarlatanerię i mistyfikację. Swego czasu wybitna badaczka pozytywizmu, profesor Ewa Paczoska wspomniała mi o tym, jak nestor polskiej humanistyki, też badacz literatury pozytywizmu Henryk Markiewicz sceptycznie odnosił się do nowych ujęć interpretacyjnych i nowych odczytań „Lalki” Prusa, które pojawiły się na przełomie XX i XXI wieku,  raczej jako do fantazji intelektualnych i literackich, jako do ćwiczeń myślowych, niż analiz stricte naukowych. Dla tych Aleksandra Wójtowicz ma propozycję kompromisową: „W epoce integracji dziedzin i wykorzystywania w badaniach literaturoznawczych instrumentarium zaczerpniętego z innych dyscyplin stajemy z jednej strony przed możliwością wydobycia nowych sensów za pomocą zapożyczanych kategorii, z drugiej zaś przed zagrożeniem ulegania zmieniającym się tendencjom następujących po sobie zwrotów metodologicznych i zatracania tego, co było wartościowe w tradycyjnym warsztacie literaturoznawczym. Połączenie analiz wykorzystujących najnowsze instrumentarium związane z badaniami nad przestrzenią z refleksją filologiczną i wnikliwą analizą tekstologiczną dowodzi, że oba podejścia mogą się uzupełniać”.

Multitekstualne studium Aleksandry Wójtowicz nie jest – jako się rzekło – łatwe w lekturze, ale podjęcie jej choćby jako ćwiczenia umysłowego przynosi autentyczny pożytek, a przede wszystkim poszerzenie ogólnej świadomości czytelniczej, nie tylko w odniesieniu do „Oziminy” Wacława Berenta.

Aleksandra Wójtowicz – „Przestrzeń „Oziminy” Wacława Berenta”, Instytut Badań Literackich PAN Wydawnictwo, Warszawa 2019, str. 423, ISBN 978-83-66076-76-1


Komplikacje życia „Trzeciego Wieszcza”

Kolejny tom z serii poświęconej życiu i twórczości Zygmunta Krasińskiego przygotowane nakładem toruńskiego uniwersytetu, skoncentrowany na zagadnieniach z życia poety, które było bujne, problemowe i skomplikowane. Nie oznacza to, że jego egzystencję można jak noże odciąć od problematyki twórczości, a świadczy o tym już tekst otwierający zbiór, „Wielkość i błąd”, dotykający sprzeczności w świadomości poety, w której ścierały się rzeczy wielkie i szlachetne, ale także małe, jak ponure przesądy. Szkic o „Człowieku wewnętrznym we mnie” dotyka  romantycznego indywidualizmu, solipsyzmu, egotyzmu, introspekcji, autoanalizy jako podstawowego źródła jego twórczości. Jest w nim też konstatacja, że „człowiek wewnętrzny w rozważaniach antropologicznych poety nie jest zatem szczelnie zamkniętą, statyczną monadą, bytem transgresyjnym, wciąż przekraczającym siebie, dynamicznym, ekspresywnym, twórczym, bytującym w sobie i poza są jednocześnie”. Ów „człowiek wewnętrzny” ogarnięty jest „śmiertelną nudą”, depresją i melancholią, które należy rozumieć szeroko, nie jako „zwykłe”, pospolite znudzenie, lecz jako wyraz generalnego poczucia bezsensu egzystencji. W kolejnym szkicu, poświęconym „tragicznej biografii, tragicznej twórczości” mowa jest o tym, że ich głównymi przyczynami było „rozdarcie między powinnością wobec ojca a miłością do ojczyzny, uwikłanie w skomplikowane relacje z kobietami, odrzucenie przez współczesnych i chęć przynależenia do nich, narodziny nowego porządku i niemożność stania się jego udziałem”. Odrębne, „inne spojrzenie na Krasińskiego” w postaci tez dokonuje się przez nawiązanie autorki m.in. do psychoanalizy Freuda. Akurat ten, najkrótszy z pomieszczonych w zbiorze, tekst autorstwa Danuty Danek zawiera wyjątkowo ciekawe, oryginalne propozycje interpretacyjne, warte szerszego rozwinięcia. W szkicach „Krasińskiego utwory „utajone” Arkadiusz Bagłajewski napisał o tych wątkach poezji Zygmunta, które z powodu ich „niepoprawności” i „intymności”, n.p. problematyka jego erotyzmu, skryte są pod głównym nurtem zagadnień. Kolejne szkice dotykają „epistolarnej świadomości Krasińskiego” w świetle jego korespondencji do wybranych adresatów, a także „Zygmunta Krasińskiego jako dumy i utrapienia potomków i rodziny”, w którym szczególnie ważny jest trudny aspekt jego relacji z niekochaną żoną, Elizą z Branickich, „preliminaryjnym (czyli dotyczącym pielgrzymek) motywom w jego korespondencji, a także „osobowości wzniosłej” w świetle przebiegu jego podróży do Szwajcarii. Dwóm interesującym, elegijnym (obumieranie starego świata) wizjom „Nieboskiej komedii” stworzonym przez Jerzego Grzegorzewskiego w jego dwóch, odległych w miejscu i czasie (Wrocław 1979 i Warszawa 2002) inscenizacjach teatralnych oraz bogactwu interpretacyjnemu i komentatorskiemu wokół twórczości Zygmunta Krasińskiego poświęcone są dwa ostatnie szkice zbioru.

„Zygmunt Krasiński. Dylematy egzystencji – problemy biografii”, pod. Redakcją Magdaleny Bizior-Dombrowskiej, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2014, str. 278, ISBN 978-83-231-3275-2


Euforia, która kosztuje życie

Rzecz jest o chorobie społecznej alkoholizmu i narkomanii, czyli na temat pozornie banalny. Banalny do bólu, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ta książka powstała jednak nie jako jednorazowy akt podjęty w rezultacie zainteresowania autora tematem, nie jako odpowiedź na zainteresowanie „modnym” tematem, nie jako podaż na odnotowany popyt – jak coraz częściej pisze się i wydaje książki w naszych czasach. Przeciwnie, ta książka jest rezultatem wieloletniego, dziennikarskiego zainteresowania się Wiesława Łuki problemami alkoholizmu i narkomanii. W przypadku tej drugiej, był jednym z pierwszych polskich dziennikarzy i reporterów, który w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych podjął ten temat. Jest to więc zagadnienie gruntownie przez niego przemyślane, przeżyte i to na przestrzeni – co ma duże znaczenie – wielu lat. To jest dodatkowa gwarancja rzetelności obrazu.

Przystępowałem do tej lektury z uczuciem ambiwalencji. Z jednej strony jej problematyka była mi kiedyś, właśnie w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych, bliska zawodowo, gdy jako psycholog procowałem, kolejno: w ośrodkach zajmujących się leczeniem alkoholizmu i narkomanii w Lublinie. Z drugiej, po kilku latach pracy w tej domenie zdecydowałem się zmienić zajęcie, bo to nie odpowiadało moim usposobieniom i zainteresowaniom. Pamiętam odwiedziny w naszej placówce przy ulicy Królewskiej (lato 1982) wspominanej w książce przez autora pani doktor Lubomiry Szawdyn i to jak mnie – zaledwie początkującego pracownika po studiach – uderzyła jej pełna poświęcenia pasja w pracy polegającej na pomocy ludziom uzależnionym. Miałem też okazję (w kwietniu 1983 roku) poznać Marka Kotańskiego, który odwiedził wtedy monarowski ośrodek dla narkomanów w Zaczerlanach pod Białymstokiem, gdzie odbywałem miesięczną praktykę zawodową. Dobrze pamiętam wrażenie, jakie na nas wszystkich zrobiło jego przybycie. Wejście „pana Marka” miało coś z klimatu odwiedzin celebryty, ubranego w efektowny, jasny płócienny, letni garnitur, bo ten wybitny społecznik i człowiek wielkich zasług, miał w sobie jakiś rys gwiazdorski, co zresztą odnotowuję bez cienia uszczypliwości, a tylko i wyłącznie z kronikarskiej skrupulatności.   

Z tych choćby tylko przyczyn (wspomnienia sprzed 37-38 lat) przeczytałem książkę Wiesława Łuki z prawdziwym zainteresowaniem. Nade wszystko jest ona jednak prawdziwą kopalnią wiedzy o społecznych objawach i skutkach alkoholizmu oraz narkomanii. Łuka przywołuje dziesiątki przykładów personalnych, które pokazują, że alkoholizm i narkomania niejedno mają imię, że każdy przypadek jest inny, każdy ma inne źródła i  odmienny przebieg. Całość ułożył w formę stylistyczną reportażu. Część tekstu książki zajmują zapisy mityngów terapeutycznych prowadzonych przez doktor Lubomirę Szawdyn w jej warszawskim ośrodku przy ulicy Pawińskiego. Zwłaszcza osobom nie znającym tej problematyki dają one częściowe wyobrażenie o metodach pracy z uzależnionymi i ich bliskimi i o tym jak trudna to praca. W książce Łuki mamy do czynienia z samą „materią empiryczną”, efektem głębokiego i rozległego znawstwa problematyki, żadnych pseudoantropologicznych, tanich uogólnień. Druga część książki to seria rozmów z terapeutami pracującymi w dziedzinie uzależnień, począwszy od wspomnianej Lubomiry Szawdyn (po czterdziestu latach jej doświadczeń), także m.in. z Małgorzatą Słowik, profesorem Bohdanem Woronowiczem, (który naświetlił m.in. problematykę alkoholizmu w literaturze i filmie), Markiem Grondasem, a także następczynią Kotańskiego (po jego tragicznej śmierci) w MONAR, Jolantą Łazugą-Kaczurowską. Część trzecia zawiera głównie indywidualne świadectwa anonimowych alkoholików i narkomanów. Nie będę konkludował wymowy tej książki. Niech jej treść przemawia sama.

Wiesław Łuka – „W euforii”, wyd. Redakcja „Res Humana” TKŚ, Warszawa 2020, str. 248, ISBN 978-83-956355-0-2


Wędrówka myśli po szlakach historii

Andrzej Żor bynajmniej obłąkany nie jest. Tytuł jego szkiców, rozważań („Zapiski obłąkanego”) przyjmuję jako rodzaj lekko makabrycznego żartu, który sygnalizuje postawę autora, polegającą na odcinanie się przez niego od wielu „oczywistych” poglądów na istotne kwestie społeczno-polityczne, zagadnienia historyczne, itd. Metafora „żółtych papierów” w jaką przyobleka się Żor ułatwia mu jednak formułowanie ocen niekonwencjonalnych, nieszablonowych, nieoczywistych. Odwołanie się do casusu Piotra Czaadajewa, rosyjskiego myśliciela, który za wyrażenie poglądów sprzecznych z zasadami państwa cara Mikołaja I został formalnie uznany za obłąkanego jest może analogią zbyt mocną, ale niewątpliwie trafną co do kierunku i źródła inspiracji. Ideowe – by tak rzec – stanowisko formułuje autor we wstępnym tekście o „Tyranii motłochu”. To pozycjonuje jego poglądy w perspektywie bardzo aktualnej, jako że jeśli by wskazywać w historii (nie tylko Polski) okresy „tyranii motłochu” ( w żadnym razie nie należy utożsamiać tego pojęcia z „ludem” i innymi zbiorowościami nieelitarnymi), to wiele wskazuje na to, że z taką sytuacją mamy aktualnie do czynienia w Polsce, Europie i świecie. Jednak Żor, autor m.in. bardzo interesującej biografii Aleksandra Wielopolskiego („Ropucha, studium odrzucenia”, 2007), jest przede wszystkim doktorem historii, więc obszerny tom jego szkiców to w przeważającej mierze wędrówka po drogach i bezdrożach polskich przede wszystkim dziejów, wędrówka zakrojona na szeroką skalę, bo wędrowiec sięga z jednej strony XV wieku (czasy króla/królowej Jadwigi),  z drugiej do historii najnowszej, właściwie jeszcze naszej bieżącej współczesności, która dopiero przeobraża się w historię, a pośrodku prowadzi przez wieki od XVI do XX. Na każdym z tych pól autor czuje się swobodnie, acz wiek XIX jest jego szczególną specjalnością i obiektem zainteresowania. Zakres problematyki podjętej przez Żora, różnorodność, szczegółowość i rozmiary materii faktograficznej i tematycznej sprawiają co prawda, że nie da się jej tu nawet lakoniecznie streścić, ale niektóre aspekty tej lektury możliwe są do odnotowania ad hoc. Żor przyjął dialogową, dubitatywną, czyli opartą na zasadzie wątpienia, formułę analizowania historii i opowiadania o niej. Wyraża się to nie tylko w sposobie ujmowania tematów w samych szkicach, ale także w zastosowaniu „aktualizujących”, datowanych datami z ostatnich lat (2017, 2018) dopiskach. Sygnalizują one traktowanie przez niego historii jako materii żywej, jako tworzywa, które nieustannie podlega rzeźbieniu, formowaniu na nowo, a co najmniej korygowaniu. Może się to niebezpiecznie kojarzyć z tzw. „polityką historyczną” uprawianą przez lata przez polską prawicę i kontynuowaną przez obecnie rządzącą formację. Takie skojarzenie byłoby jednak całkowicie nietrafne, opaczne. Wspomniana „polityka historyczna” nie polega bowiem na twórczym, opartym na zasadzie wątpienia myśleniu o historii, lecz na zatrzymaniu jej w wynikającym z bezkrytycyzmu pomnikowym, upozowanym bezruchu, w postaci wyidealizowanego fantoma. Na ukazaniu historii Polski upiększonej, upozowanej, ulukrowanej, uszminkowanej, wypreparowanej za pomocą eliminacji tych jej treści, które sprzeczne są z kłamliwą moralnie i fałszywą w aspekcie prawdy materialnej wizją narodowo-katolicką. Do koronnych przykładów takiej metody dziejopisarstwa można zaliczyć „pomnikowe” dzieło profesora Andrzeja Nowaka, autora ukazujących się aktualnie kolejnych tomów nowej syntezy historii Polski. Jego „rewizjonizm” polega na tym, że postanowił on de facto podjąć próbę „unieważnienia” dokonań dwóch ostatnich stuleci polskiej historiografii. Bogatą, zróżnicowaną wizję, formułowaną z bardzo różnych ideowo, ale zawsze naukowych pozycji, zastąpił odmianą „oleodruku”, „wsi potiomkinowskiej”, „pomnikiem chwały”, wyidealizowaną wizją polskich dziejów w duchu katolicko-narodowej poprawności, w której nie ma miejsca na pokazywanie innej niż „anielska” wizji narodu i w której nawet to, co było schorzeniem i patologią, jest aprobatywnie oswajane, o ile nie pomijane.

Andrzej Żor postępuje przeciwnie, dialoguje ze zdarzeniami i procesami historycznymi, rozważa za i przeciw, dostrzega blaski, ale widzi cienie, daleki jest od wszelkich uprzedzeń ideologicznych, nawet jeśli daje się zauważyć akcenty światopoglądu lewicowego. Nie przeszkadzają mu one jednak zachować bezstronności historyka. Autor „zapisków obłąkanego” dialoguje przy przyjęciu jednego tylko wyjściowego założenia: że kieruje się racjonalizmem.  Tak jest gdy pisze o Jadwidze, o czasach Stefana Batorego, o wieku XVII, o czasach saskich i Konstytucji 3 Maja, czasach odzyskiwania niepodległości, II Rzeczypospolitej, czy o historii po 1944 roku, a to tylko kilka spośród wielu dziesiątków podejmowanych wątków. Wystarczy zajrzeć do pomieszczonego na końcu książki indeksu nazwisk, by przekonać się z jak dużym rozmachem zakrojona  jest ta „wycieczka” w przeszłość. Bardzo zachęcam do tej myślowej wędrówki po szlakach polskich dziejów w towarzystwie Andrzeja Żora.

Andrzej Żor -„Zapiski obłąkanego”, wyd. Redakcja „Res Humana”TKŚ, Warszawa 2019, str. 328, 978-83-941094-8-6


Pan Kabatc dialoguje z Profesorem i Przyjacielem

Styczniowa, 90 rocznica urodzin Eugeniusza Kabatca była dobrą okazją do wznowienia, w postaci nieco poszerzonej, jego „Popołudni … wieczorów”, zbioru przeszło siedemdziesięciu minipowiastek filozoficznych, którym Autor nadał formę żartobliwych dialogów między Profesorem a Przyjacielem.

Podobnie jak powiastki filozoficzne, także dialogi mają swoją piękną, i głębi dziejów literatury sięgającą tradycję, że Platona czy Woltera tylko wspomnę. Eugeniusz Kabatc, choć nie ma uniwersyteckiego patentu filozofa, w moim odczuciu filozofem również jest, tak jak wspomniani wyżej filozofowie i dziesiątki innych, którzy też ani doktoratami ani tym bardziej habilitacjami czy profesurami się nie legitymowali. Kabatc jest pisarzem-filozofem w najbardziej rudymentarnym tego słowa znaczeniu. Filozofuje bowiem niejako naturalnie, odruchowo, filozofia jest w  jego duchowym, intelektualnym i emocjonalnym DNA. Kabatc tak filozofuje, jak oddycha. Nie jest przy tym filozofem z gildii Kantów i Heglów, lecz zdecydowanie z rodu Montaigne’ów. Powoduje nim nie imperatyw odkrywania struktury świata, jego systemu, względnie nadawaniu struktury, kształtu systemowego żywiołowi egzystencji, ale pragnienie pogodnej, choć nie pozbawionej łagodnej melancholii kontemplacji świata, jego dramatu, ale i jego urody. Genealogia filozofowania Kabatca to nie Średniowiecze, ani też, z drugiej strony, oschłe  Oświecenie, lecz łaciński Renesans, w szczególności te jego strefy, które rodziły się pod słońcem i w cieniu winnic Kampanii Rzymskiej czy Toskanii. Ta ostatnia jest szczególnie ważna, bo to jedna z ważnych ojczyzn włoskiego wina, a ono towarzyszy Kabatcowi zawsze, choć smakuje je zawsze z renesansowym umiarem. O jego znaczeniu dla Autora świadczy także jego (wina) czule i poetycko wspominana obecność także we wspominanych tu powiastkach-dialogach. Nie można jednak zapomnieć, że filozof Kabatc jest nie tylko, a może nie przede wszystkim filozofem, ale świetnym pisarzem, który zadbał o to, by filozoficzność tekstów składających się na „Południa…wieczory” nie była odstraszająca dla tych czytelników, którzy mogą mieć nienajlepsze skojarzenia z terminem „filozofia”, lecz by była atrakcyjna w lekturze. Od tego w końcu jest pisarzem, by nie znużyć filozofią. Dlatego teksty zbioru napisane są z lekkością motylą, przepełnione subtelnym i słonecznym humorem, mogącym przywieść na myśl skojarzenie choćby z „tutkizmem” Jerzego Szaniawskiego. O czym zaś powiastki-dialogi-rozmówki traktują? O niezliczonych zagadnieniach życia, od wysokiej kwestii „pętli czasu”, poprzez kwestie przykre, jak kłamstwo. zdrada, grzechy władzy, powaga, melancholia, problemy stwarzane przez Ministerstwo Szkodnictwa Wyższego, po wspaniale podnoszące na duchu kwiatki świętego Franciszka. Jedna z powiastek ma intrygujący tytuł, w którym niestety nie mogłem się już rozpoznać: „Dlaczego moi młodzi przyjaciele tak szybko się starzeją?”. Nie mógł też nie znaleźć się zbiorze filozof dla Kabatca najważniejszy, towarzyszący mu od dziesięcioleci, choć nie renesansowy, tym razem na okoliczność odsłonięcia we Florencji upamiętniającej go tablicy – Stanisław Brzozowski. Zaryzykowałbym nawet tezę, że, jeśliby się temu zbiorowi dokładnie przyjrzeć i zastanowić nad jego treścią, to zakres tematów składających się nań obejmuje właściwie cały kosmos egzystencji, a przynajmniej jej najbardziej fundamentalnych aspektów, oczywiście z konieczności w telegraficznym skrócie. Oczywiście, jak na polskiego Italiańczyka przystało, jak przystało na człowieka i twórcę bardzo silnie związanego z kulturą Italii, także przez urzędową funkcję pełnioną przed wielu laty w ambasadzie polskiej w Rzymie, Eugeniusz Kabatc nie pominął wątku stricte włoskiego, a raczej literackiej figury włoskiej, choć przez swoje cechy jednocześnie, i nieprzypadkowo, wzorcowo uniwersalnej, do tego stopnia, że czytelnicy często zapominają o jej rdzennej „włoskości”. Mam na myśli Pinokia, postaci powołanej do życia przez Carla Collodi, której poświęconych jest osiem ostatnich powiastek. Kabatc traktuje Pinokia z respektem dalece przekraczającym znaczenie jego drewnianej naturę i tytułuje go „panem Pinokio”. Zajmuje się przy tym jego „wszechobecnością”, jego „oślimi uszami” i „złamanym nosem” , a także jego związkami ze „starymi draniami” i „wyspą wolności”. Już same te hasła wywoławcze wskazują, jak bardzo uniwersalna i nieśmiertelna okazała się opowieść skromnego literata włoskiego, pana Collodi. Żałuję, że nie mogę nawiązać do każdej z powiastek składających się na tom „Popołudnia…wieczory”, ale ich lektura sprawiła mi taką przyjemność, że stawiam tomik w zasięgu ręki, z tapczana na którym zwykłem zażywać lektury, że użyję staromodnego określenia. Tej staromodności mam zamiaru się wstydzić, tym bardziej, że bieżący czas, póki co, oferuje nam jedynie koronawirusa.

Eugeniusz Kabatc – „Popołudnia…wieczory”, wyd. Redakcja „res Humana” TKŚ, Warszawa 2020, str. 236, ISBN 978-83-941094-0-0

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko