Faust i Mefistofeles na moskiewskim bagnisku
„Dom władzy” Jurija Slezkina uderza w pierwszym rzędzie monumentalizmem przedsięwzięcia pisarskiego. To trzytomowa, w sumie, ponad tysiącstronicowa opowieść o dziejach elity moskiewskich bolszewików, których losy otarły się lub związały z o tytułowym „domem władzy”, gigantycznym „akwarium”-kombinatem mieszkalnym dla radzieckiej nomenklatury, zbudowanym w latach 1928-1932, usytuowanym w Moskwie przy placu Błotnym. W tym składającym się z jedenastu bloków, ponad pięciuset mieszkań, w którym zameldowanych było kilka tysięcy osób, mieszkali m.in. Karol Radek, Nikołaj Bucharin, Nikita Chruszczow, aż po Jurija Trifonowa, radzieckiego pisarza (1925-1981), którego postać niejako nawiasem zamyka epokę szczególnego znaczenia „Domu Władzy”. Nie jest to proza powieściowa, lecz rodzaj reportażu historycznego opartego w ogromnej części na materiale dokumentalnym, po części na relacjach świadków. Konstrukcja dzieła (na to miano zasługuje ono z powodu samej już tylko jego obszerności, choć nie tylko) jest w pewnym stopniu „kolażowa”, jako że Slezkin wprowadził do niego zarówno – nieliczne i nieobszerne – wstawki i dialogi typu powieściowego, jak i fragmenty poetyckie czy szereg obszernych dygresji o charakterze edukacyjnym, encyklopedycznym, w tym m.in. o zjawisku jakim jest religia czy – otwierający pierwszy tom – syntetyczny obraz Moskwy jako miasta.
Chronologicznie „Dom Władzy” sięga w czasy sporo wcześniejsze niż początek lat trzydziestych, gdy pierwsi lokatorzy zamieszkali „kombinat”, do rewolucyjnych i przedrewolucyjnych fragmentów biografii niezliczonych bohaterów dzieła i tych postaci, z którymi zetknęły ich losy. Istotną część dzieła stanowią losy ofiar stalinowskich czystek, terroru, „wielkiego strachu” lat trzydziestych, ze sprawą „ulubieńca partii” Bucharina na czele. Chronologicznie rzecz sięga zasadniczo do lat chruszczowowskich (1956-1964), ale „wypustkami” sięga też lat breżniewowskich, jako czasu śmierci znacznej części pierwszych mieszkańców domu i kresu jego „państwowej” funkcji.
Jako się rzekło, rzecz jest monumentalna, zakrojona z wielkim rozmachem, składająca się niezliczonych opowieści cząstkowych składających się na panoramę życia w państwie radzieckim od rewolucji i przede wszystkim pierwszych lat porewolucyjnych począwszy. Poza tym opatrzona jest przypisami, jak w dziele naukowym, obszernym indeksem nazwisk oraz notkami biograficznymi w postaci „listy najemców”.
Jednak lektura „Domu Władzy” nie jest męcząca, jako że ubarwiona licznymi opowieściami także o charakterze anegdotycznym, biograficznym, indywidualnym, w stylu charakterystycznym dla dobrego, sprawnego prozaika, który nie poprzestaje na byciu skrupulatnym kronikarzem czasu, lecz rozumie także potrzeby i wytrzymałość czytelniczą. Wśród licznych mini-opowieści szczególnie utrwaliła mi się barwna historia „miłości niemożliwej”, jakby bolszewicka wersja motywu „pięknej i bestii”. Dotyczy ona związku miłosnego-romansu, między diabolicznie inteligentnym i uczonym erudytą, ale równie diabolicznie brzydkim fizycznie wybitnym bolszewikiem Karolem Radkiem a zjawiskowo piękną rewolucyjną amazonką Larysą Rejsner. Gdyby chcieć szukać jakichś, nie bardzo bliskich, raczej luźnych asocjacji literackich, także tematycznych, z dziełem Slezkina, to można by się ich dopatrzeć n.p. w „Dzieciach Arbatu” czy „Trzydziestym piątym i później” Anatolija Rybakowa czy poszukać ich nawet w obszernym zakroju „Doktora Żywago” Borysa Pasternaka. W ogóle w fakturze dzieła Slezkina jest inspirujące echo i tchnienie wielkich tradycji rosyjskiej literatury realistycznej. Jest w nim też coś z klimatu prozy wspomnianego Jurija Trifonowa, autora „Domu nad rzeką Moskwą”, którego twórczość i biografia są swoistym dopełnieniem, zamknięciem historii „Domu Władzy” i jego mieszkańców. Podejmując się roli kronikarza losów ludzi związanych, bezpośrednio lub pośrednio tytułowym Domem, Slezkin nie stronił też jednak od filiacji literackich i historiozoficznych uogólnień. Swoistym „patronem” swojego dzieła uczynił goethowskiego Fausta, pomieszczając cytat z niego – słowa Mefistofelesa, zarówno jako motto, jak i odwołując się do „wizji Fausta o wspaniałym życiu na osuszonym bagnie”, będącej „odbiciem historii „Domu Władzy”.
Ostatni rozdział końcowego domu, poprzedzający trifonowowski epilog „Dom nad rzeką Moskwą” kończy takim syntetycznym passusem: „Związek Radziecki był swego rodzaju odpłatą za upokorzenia poniesione przez imperium rosyjskie. Był to w końcu ten sam kraj; ale ten kraj był wielonarodowym państwem bez wyraźnie wiodącej etniczności. Stalin może i przemawiał jak wielki rosyjski prorok, ale jego rosyjski zawsze brzmiał z gruzińska. (…) Pod koniec rządów Stalina (radziecki komunizm) stawał się powoli rusocentryczny, jednak nigdy nie stawiał się w roli głosu rosyjskiego wyzwolenia narodowego. A ponieważ Dom Władzy nigdy nie stał się domem narodu rosyjskiego, późny komunizm radziecki został bezdomny – a ostatecznie był już tylko widmem. W większości krajów poradzieckich bolszewizm uznano za rezultat rosyjskiej okupacji; w nowej Rosji był on postrzegany jak potop – na dobre czy na złe – zmył większość starej Rosji”.
I dla niezliczonych detali i dla mądrych uogólnień, warto przekopać się przez te ponad tysiąc stron lektury.
Jurij Slezkin – „Dom władzy. Opowieść o rosyjskiej rewolucji”, przekł. zbiorowy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, tom 1- „W drodze”, tom 2 – „W domu”, tom 3 – „Przed sądem”, str. 1181, ISBN 978-83-8196-015-1
Bon vivanci, poważniacy i kobiety pracujące
Z trzynastką mistrzów ( w tym trzema mistrzyniami) polskiego filmu spotkał się i przeprowadził rozmowy Piotr Czerkawski. Formuła, jaką przyjął, to zachęta do swobodnych wspomnień i zwierzeń, do stworzenia własnego autoportretu. Są tacy, który ta formuła się nie spodobała, że przeprowadzający wywiad powinien docisną rozmówców. Kwestia gustu. Co do mnie, to wolę formułę zastosowaną przez Czerkawskiego. Po pierwsze ujmujące jest to, że młody krytyk filmowy (rocznik 1989) nie uważa, że świat kina zaczął się od dnia jego urodzin, a nawet od chwili gdy osiągnął pełnoletniość i z satysfakcją wysłuchuje co do powiedzenia mają starzy mistrzowie i mistrzynie. Po drugie, nie ma kogo przyciskać ze śledczym tonem, bo nie mamy do czynienia z przestępcami ani ludźmi mającymi coś za paznokciami, ale z twórcami, którzy na miarę swoich możliwości i warunków w których żyli, często niełatwych, współtworzyli polską kulturę filmową. Po trzecie wreszcie, przyciskanie do muru wcale niekoniecznie przynosi pożądany „efekt szczerości”, bo rozmówcy często się usztywniają i zamykają. Dzięki swobodnej, towarzyskiej formule rozmów otrzymaliśmy ciekawe, a nieraz dowcipne autoportrety artystów, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Truizmem jest stwierdzenie, że rozmowy te są zróżnicowane w tonacji, w kolorycie. Nie może być inaczej, gdy tom rozpoczyna rozmowa z Jerzym Hoffmanem, a kończy z Markiem Piwowskim. Prawie rówieśnicy (trzy lata różnicy wieku), obaj bon vivanci, a jakże inni.
Hoffman, skoncentrowany jest na ujęciu biegu swojej kariery w ramach czasu historycznego, w którym przyszło mu żyć (m.in. doświadczenie zesłania syberyjskiego, studiów filmowych w stalinowskiej Moskwie czy przykry epizod z marca 1968 roku).
Piwowski, nie dotykający wątków historycznych, „komunizmu”, to człowiek i twórca który żył teraźniejszością, a malowniczość jego biografii stworzyła się z dala od „historii spuszczonej z łańcucha”, urodzony kpiarz, dowcipniś, ironista.
Trzeci „bon vivant” w tym gronie, to Kazimierz Kutz, skoncentrowany na swoim Śląsku, na erotycznych krotochwilach, rubasznych anegdotach, ale potrafiący popaść filmowo w ton patetyczny („Śmierć jak kromka chleba”).
Czwarty „bon vivant” w tym gronie, to Jerzy Gruza, nie tylko filmowiec, ale ostatnimi laty autor anegdotycznych, krotochwilnych, naprawdę zabawnych książek z życia świata filmowego, artystycznego i towarzyskiego w PRL. I taki jest też w tej rozmowie – filmom które zrealizował poświęca zaledwie kilkanaście zdań, anegdotom większość narracji.
Jedynym ze starych mistrzów, który nie jest dowcipnisiem i anegdociarzem jest Jerzy Antczak, poważny w tonie, ciągle uczuciowo związany z epopeją realizacji „Nocy i dni”, który z dumą opowiada także o swojej karierze amerykańskiej. Nieco od nich młodszy Krzysztof Zanussi zasadniczo anegdociarzem i dowcipnisiem nie jest, ale i tak sporo miejsca poświęcił swoim inteligentnym, zdystansowanym, autoironicznym uwagom o własnej twórczości.
W miarę jak czytamy wywiady z twórcami młodszymi (z grubsza) o dekadę od starych mistrzów, uderzają dwie cechy: mniejsza skłonność do anegdociarstwa (jesteśmy bardziej oddaleni od klimatu epoki Franza Fischera, w której tamci się urodzili) przejawiają roczniki czterdzieste: Janusz Kondratiuk, Wojciech Marczewski). Oni wydają się też mniej czuć spełnieni jako reżyserzy. Nakręcili znacznie mniej filmów niż starzy mistrzowie, mają na koncie mniej filmów emblematycznych, ich kariera była rwana, nieregularna. W wypowiedzi Marczewskiego, w którym po „Dreszczach”, „Zmorach” i „Ucieczce z kina „Wolność” niektórzy widzieli następcę Wajdy i Hasa w jednym, kariera skończyła się nagle, jakby przecięta nożem, przebija wyraźny ton goryczy niespełnionych nadziei na wielką karierę reżyserską.
W gronie „młodszych” tylko Janusz Zaorski – pewnie po części z racji rodzinnych filiacji ze środowiskiem filmowym, ale głównie dlatego, że jest urodzonym szydercą i to bez nadmiaru dobrotliwości -utrzymuje się w klasycznej poetyce anegdotycznej. Talent w tym względzie udowodnił skądinąd w bardzo zabawnej książce wspomnieniowej „Jaja, serce, łeb”.
Marek Piestrak, cząstkowo tylko spełniony polski mistrz filmowej, gatunkowej przygody i horroru („Klątwa Doliny Węży”, „Wilczyca”) imponuje pogodnym, pełnym dystansu stosunkiem do tego niespełnienia i do drwin jakie spadały na jego filmy, uważane za mimowolne parodie gatunku) i zaciekawia wspomnieniami z pobytu w USA i udziału w realizacji „Dziecka Rosemary” u boku Romana Polańskiego.
Odrębną jakość tworzą trzy kobiety w tym gronie: Agnieszka Holland, Magdalena Łazarkiewicz i Maria Zmarz-Koczanowicz, jedyna w tym gronie dokumentalistka. Kobiety opowiadają inaczej. Mniej w ich opowieściach anegdot, mniej „efektów”, mniej „masek” i „póz”, które momentami zdają się przybierać „królowie” z tej talii. Więcej tonu serio, więcej poważnego traktowania życia, pracy, poczucia misji i odpowiedzialności zawodowej, a także odporności na przeszkody, więcej prawdy o życiu.
O historii kina czasów PRL z tej książki niewiele się dowiemy, ale satysfakcja z asystowania przy barwnych, inteligentnych rozmowach zapewniona.
Piotr Czerkawski – „Drżące kadry. Rozmowy o życiu filmowym w PRL-u”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 273, ISBN 978-83-8049-917-1
Bauman na lekko
„Prorok postmodernizmu”, „papież płynnej nowoczesności”, to tylko niektóre określenia, jakimi obdarza się Zygmunta Baumana (1925-2017) filozofa, antropologa, który zyskał rangę myśliciela o światowej sławie. W ciągu ostatniej dekady mieliśmy do czynienia festiwalem Baumana, który w tym okresie opublikował więcej książek niż w ciągu poprzedniego półwiecza. To także – nomen omen – znak czasów płynnej nowoczesności, gdy szybkie nawarstwianie się faktów, procesów i zjawisk inspiruje do równie szybkiego zajmowania się nimi, analizowania ich. A że żyjemy w czasach, w których z przyczyny mnogości wydawnictw i technologicznej szybkości procesu edytowania nowe książki można wydawać z nieporównywalnie większą częstotliwością niż przed laty, więc wielu płodnych autorów z tego korzysta. Niedawno omawiałem tu publicystyczną biografię uczonego autorstwa Dariusza Rosiaka. Była to przede wszystkim biografia intelektualna i polityczna Zygmunta Baumana. Rozmowa szwajcarskiego dziennikarza ma charakter nieco lżejszy i jest w dużej części jego portretem prywatnym, który rozpoczynają rozważania Baumana nad tym, czym jest miłość i nad tym, dlaczego „zatracamy zdolność kochania”. Haffner pyta Baumana także o doświadczenie i pamięć, o mechanizmy tworzenia historii, o niegdysiejszą atrakcyjność komunizmu dla Żydów, o relacje między intelektem a zaangażowaniem i między doświadczeniem a przeżyciem, o „przymus bycia nikim lub stania się kimś innym” jako ważnych znamionach naszej nowoczesności, o tym dlaczego „stajemy się sobie wrogami”, o przyczyny i sens wiary w Boga, którego nie ma, o to, gdzie dziś są „zaświaty”, o „ludzkie odpady”, czyli o „czarownice nowoczesności”, o „dobrym życiu, szczęściu i moralności”. Rozmowa, choć dotyka ważnych i trudnych zagadnień, toczy się w lekkiej formule, co rusz zbacza ku wątkom związanym ze zwykłym życiem. I dlatego, cokolwiek wbrew brzmieniu tytułu, obaj rozmówcy nie tyle „czynią swojskie obcym”, lecz odwrotnie – obce swojskim. Sprzyja temu familiarna, domowa atmosfera rozmowy w Leeds, w której Bauman co pewien czas zachęca rozmówcę do częstowania się wiktuałami przygotowanymi przez niego dla gościa, a ten wymawia się potrzebą koncentracji na rozmowie, którą konsumpcja rozprasza. Myślę, że to nie ostatnia książka o Zygmuncie Baumanie. Wiele na to wskazuje, ze niebawem przyjdzie czas na podsumowywanie jego intelektualnego dorobku. Już pojawiły się (Marek Beylin) uwagi krytyczne odnośnie baumanowskiej krytyki Oświecenia, w której ten, bliższy przecież lewicy niż prawicy filozof, zbliżył się – paradoksalnie – do prawicowo-konserwatywnej krytyki tego prądu myślowego, oskarżanego nawet o duchowe sprawstwo nazizmu i Holocaustu. Rzecz jasna, uczynił to nie z pozycji prawicowych i konserwatywnych, nie zmienia to jednak faktu, że zobaczył Bauman w Oświeceniu model cywilizacji, który obok wspaniałych owoców przyniósł także negatywne, jak nadmierną standaryzację organizacji świata, a także pewne wynikające z niej wynaturzenia. Można z tym dyskutować, ale tym bardziej, gdy dokonania intelektualne Baumana już się zamknęły, warto powrócić do jego książek i ponownie, uważnie je przeczytać.
„Bauman. Czynić swojskie obcym. Rozmowy Petera Haffnera z Zygmuntem Baumanem”, przekł. Katarzyna Leszczyńska, Wielka Litera 2019, str. 239, ISBN 978-83-8032-415-2
Na światło dzienne
Autorka listów do Zenona Miriama-Przesmyckiego, poetka i tłumaczka (rocznik 1847 – czyli rówieśniczka Bolesława Prusa), to postać, która dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku znalazła się w świetle dziennym, a do tego czasu była postacią dla publiczności anonimową, nieistniejącą, choć zapewne znaną wąskiemu gronu specjalistów. I charakter, i osobowość, i życie Zofii Trzeszczkowskiej były bardzo trudne, przede wszystkim dla niej samej. Już sam fakt, że skrywała swoją płeć przed korespondentem Miriamem i podpisywała się jako mężczyzna Adam Mańkowski (jej nazwisko rodowe) świadczył, że jej osobowość i psychika nie była szablonowe, konwencjonalne. Chociaż prawdopodobnie nie był to przypadek podobny do maskulinizującej się kobiety duchowo i fizycznie kobiety, Marii Komornickiej znanej jako pisarz Piotr Odmieniec Włast, który to casus uznawany jest dziś za jedną z prefiguracji zagadnień mieszczących się dziś w pojęciu fenomenu określanego jako gender. Trzeszkowska, rozwódka, ukrywała przed korespondentem swoją płeć raczej z powodów obyczajowych, bo prawdopodobnie obawiała się, że jej płeć ograniczy jej szansę na uczestnictwo w życiu literackim, o co przez wiele lat, w zasadzie bezskutecznie, walczyła. Samych w sobie listów Trzeszczkowskiej do Miriama, pisanych głównie z litewskiej Dorohowicy, z rzadka z Nowogrodu i Nieświeża, nie uważam za szczególnie, podkreślam – szczególnie, interesujące. Nie zaliczyłbym ich do największych dokonań w dziedzinie epistolografii. Nie była też Trzeszczkowska wielką poetką, a raczej epigońską spadkobierczynią późnego romantyzmu. Nie znaczy to, że nie była bardzo inteligentną, oczytaną, utalentowaną, ambitną kobietą o szerokich horyzontach intelektualnych. Przy lekturze listów Trzeszkowskiej uderza także jej wielka wrażliwość, emocjonalność, uczuciowość. Jednak problematyka jej listów jest dość zawężona, głównie do kwestii prac poetyckich, translatorskich, do literacko-wydawniczej kuchni. Nie ma w nich rozległego tła epoki, kulturowego, politycznego, filozoficznego, społecznego, a także śladu szerszych lektur wykraczających poza zainteresowania i gusty literackie autorki. Te jednak zaświadczają o bardzo dobrym rozeznaniu poetki w problematyce poezji, głównie francuskiej, o jej dużej erudycji w tej dziedzinie. Na usprawiedliwienie Zofii Trzeszczkowskiej wypada jednak dodać, że żyła w swoim mająteczku w Dorohowicy samotnie i na całkowitym uboczu, w dużym stopniu fizycznie wręcz odizolowana od źródeł wiedzy o zachodzących w innych częściach kraju i w Europie, od prasy, książek, o które tak często prosiła Miriama. Mimo wspomnianych ograniczeń, owoce pracy dokonanej przez Aleksandrę Błasińską są interesujące i cenne. Wstęp i bogate przypisy poszerzyły fenomen twórczej osobowości Adama M-skiego o rozległe konteksty i dopisały kolejny rozdział do polskich dziejów kulturalnych schyłku XIX wieku a następnie przełomu XIX i XX wieku.
Zofia Trzeszczkowska (Adam M-ski) – „Listy do Zenona Przesmyckiego z lat 1887-1901”, wstęp i opracowanie Aleksandra Błasińska, Instytut Badań Literackich PAN Wydawnictwo, Warszawa 2019, str. 450, ISBN 978-83-66076-92-1