JANUSZ B. ROSZKOWSKI – ZNAD BAJKAŁU DO SHARM EL-SHEIKH (odcinek IV)

0
758
Maria Wollenberg-Kluza - "Tryptyk"

        06.12.2019

        Na leżakach nad dużym basenem wylegiwały się tylko muchy, więc poszedłem w ich ślady. Rano temperatura powietrza podniosła się w stosunku do dnia wczorajszego o ponad jeden stopień. I to się czuje. Gdyby nie konieczność pracy nad książką pana Ryszarda, leżakowałbym o poranku grudniowym ze dwie godziny w cudnym słońcu – gorącym, ale nie palącym…

        Odchodząc stamtąd zrobiłem kilka zdjęć: dość obskurnej budki strażniczej na skraju ulicy osiedlowej nad basenami (nikt w niej od dawna nie siedzi, była potrzebna wtedy, gdy powstawało osiedle, ratownikowi też nie służy, bo każdy kąpie się w basenach na własną odpowiedzialność), brązowawego piasku budowlanego z widocznym przetakiem do jego przesiewania, no i wyjętych sit i worków z jakby małych śluz rozmieszczonych co kilka metrów na brzegach basenu, do których pod wpływem silnego prądu wody wpływają natychmiast prawie wszystkie zanieczyszczenia (płatki kwiatowe, liście, motyle, muchy, papierki itp.) zamiast osiadać na dnie. Dlatego rano pracownicy „odkurzają” baseny w ciągu pół godziny.

        Irena Olbińska:

        No to przypatrz się, co Cię już niedługo czeka!

        Nóż, którym wkrawam cebulę i czosnek do pomidorów, nie jest zbyt tępy, ale pan Ryszard mówi, że znacznie ostrzejszy był nóż Kolesowa. Pisano o nim w prasie w roku 1953 tak często, że gospodynie domowe zapytywały w listach do redakcji, czy nie można by w te szybkotnące noże towarzysza Wasilija Aleksandrowicza z bratniego Kraju Rad zaopatrzyć naszych sklepów z artykułami gospodarstwa domowego, bo tymi, które tam są, nie można niczego ukroić? Nóż Kolesowa był nożem tokarskim. Krążył dowcip: „Nożem Kolesowa tokarz Ziaja zamiast skrawka stali obciął sobie jaja”. Od siebie, jako poety, dorzucę, że w korespondencji Tadeusza Chrzanowskiego ze Zbigniewem Herbertem mniej więcej z tamtego okresu mowa jest o obróbce wierszy metodą Kolesowa!

        „Poza nożem Kolesowa proszę jeszcze dopisać – dodał pan Ryszard – że codziennie jemy na śniadanie masło od nowozelandzkich krów, którym na pastwiskach podczas wieczornego udoju przyświeca romantyczny Krzyż Południa zamiast zimnej Gwiazdy Polarnej”.

        Nic szczególnego już się dzisiaj nie wydarzyło. Zajęci pracą nad książką dość późno poszliśmy na basen. Pan Ryszard rozłożył się na leżaku przy średnim basenie, obok dwóch młodych Ukrainek. Podkoszulki jednak nie zdjął. Nikt wokół nie opalał się w stroju kąpielowym. I nikt nawet nie próbował pływać. Wiał dość silny i chłodny wiatr. Wiadomo, że w takich warunkach w wodzie jest nieco cieplej I tak było, więc bez trudu wykonałem codzienną normę. Gorzej było po wyjściu z wody, ale dopiero po zniknięciu słońca ubrałem czerwoną podkoszulkę i pomaszerowałem na obiad.

        Aha, podkreślam wielokrotnie, że nikt poza mną nie pływa w zimnej wodzie. I że najpierw biorę zimny prysznic dla wychłodzenia organizmu, ale nie dodaję, że przynajmniej od kilkudziesięciu lat unikałem zimnej wody jak diabeł święconej. Do czasu przyjazdu do Sharm el-Sheikh. Jestem pewny, że po powrocie do kraju będzie tak samo, zimna woda brr! Jak objaśnić ten fenomen? Skłaniam się po raz drugi do tezy, że sprawia to energia słoneczna zmagazynowana w ciele… 

Irena Olbińska:

Też się nad tym zastanawiam. Bo jestem niesamowitym zmarzlakiem, ciągle mi zimno. A zimową porą najcudowniej by było, gdyby temperatura pokojowa wynosiła 28 stopni plus. Ale w sypialni musi być tak chłodno, żeby para buchała z ust przy oddychaniu. Nienawidzę zimy, ale codziennie polewam się zimną wodą pod prysznicem. Od kwietnia do połowy września codziennie kąpałam się na kąpielisku, nawet przy temperaturze otoczenia 8 stopni. A teraz przy tej wstrętnej pogodzie chodzę w domu w ciepłym polarze i często w czapce na głowie. Kto mi to wytłumaczy?

        07.12.2019

        Dzień jak co dzień. Praca nad książką pana Ryszarda, basen, moje samotne pływanie, obiad, wyjście po zakupy do marketu niedaleko stąd. Mieliśmy zamiar pojechać do Old Market w Hadabie, ale najpierw postanowiliśmy sprawdzić, czy tu u nas w Nabq, gdzie sklepów z pamiątkami też nie brakuje, nie uda się nabyć tego, co mnie interesuje. Moja córka Asia nie miałaby nic przeciwko szarawarom, a dla dwóch moich wnuczek, Julii i Basi, mógłbym ewentualnie przywieźć jakąś lampę albo gustowne naczynia do świec.

        Nigdy nie umiałem się targować, choć wiem, że tutaj wzięto by mnie za Rosjanina, który kupuje najgorsze badziewie za podwójną cenę bez mrugnięcia okiem, albo za nadętego Angola, któremu można wcisnąć wszystko za ceny wzięte z sufitu. Arab wyciąga z wora kilkanaście szarawarów i spodni damskich „typowo arabskich”. I po kolei demonstruje, rzucając je następnie na kupę. Kiedy kończy, wybieram trzy sztuki, a pan Ryszard zabiera się do roboty: „Ile za te szmatki? Ale od razu mówię, że nie mogą być drogie, bo sam widzisz, że mój przyjaciel nie jest Rockefellerem…”. Arab kiwa głową ze zrozumieniem: „Za te trzy wspaniałe szarawary i spodnie dla wytwornej damy, Richard, po super cenie, 1200 funtów”. Pan Ryszard, z twarzą pokerzysty, wzrusza ramionami: „Nie rozśmieszaj mnie, przyjacielu. Dla mnie jest to warte najwyżej 600 funtów”. Arab macha rękami, po czym długo pociera czoło: „Z moją stratą, Richard, 900 funtów”. Pan Ryszard wydyma usta z niesmakiem: „No to nie dobijemy targu. Ostatnie słowo 750 funtów, a nie, to wychodzimy”. Arab prawie płacze: „800”. Pan Ryszard patrzy na mnie, potakuję głową i podaję sprzedawcy cztery banknoty dwustufuntowe. Arab po kolei ściska nam mocno ręce. „Dzięki, Richard, i zapraszam znowu”.

        Pod tym skadrowanym zdjęciem napisałem: „W tych szarawarach jestem gotów, Irenko, do stawienia czoła nawet lawinom śnieżnym!”.

Jola K. z Olkusza:

Dla mnie zakupy u Arabów były zawsze bardzo męczące, niektórzy wciągali prawie siłą do swoich sklepów, miałam wtedy uczucie, że chcą mnie zgwałcić. No i nie każdy posiada umiejętność targowania się – oni wiedzieli, za ile mogą sprzedać, a ja tego nie wiedziałam, więc trzymali mnie w szachu…

W Sharmie jest drogo. Najtaniej kupowałyśmy wszystko gdzieś po drodze. Na statek rzucali różne towary z łodzi płynącej za nami, a my odrzucałyśmy kasę w foliowych woreczkach…

        Przy zakupie sandałów dla mnie nie było już tak wesoło. Wydawało się, że panu Ryszardowi udało się je stargować z 400 funtów na 250, ale nagle zjawił się drugi Arab, widocznie szef, przeliczył pieniądze, które sprzedawca miał już w ręku, oddał je panu Ryszardowi i krzycząc na tamtego gniewnie oświadczył stanowczo: „360 funtów za TE sandały to jest cena ostateczna. Są znakomitej marki, ze skóry, ze specjalnymi podeszwami, nie znajdziecie lepszych nigdzie”. Wyszliśmy na zewnątrz, ale nikt nie wybiegł za nami jak to jest tutaj w zwyczaju. Pan Ryszard spojrzał na mnie pytająco: „Co robimy, panie Januszu? Możemy pojechać na Old Market i tam spróbować kupić taniej, ale obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie”. Odparłem: „Miałem je na nogach, rewelacyjne, można w nich chodzić nawet po ostrych kamieniach”. Wróciliśmy, wyciągnąłem pieniądze, zapłaciłem. I od razu włożyłem na nogi. Podczas chodzenia w nich jest takie samo uczucie jak przy chodzeniu boso po sprężynujących trawnikach na naszym osiedlu. Są więc warte każdej ceny, a w przeliczeniu kosztowały niecałe 100 zł.

        Mówię o tym panu Ryszardowi, specjalnie wybijając mocniej takt kolejnych kroków w nowych sandałach na promenadzie handlowej przed setkami sklepów z najróżnorodniejszymi towarami, gdzie łatwo można wybić sobie zęby, bo niektóre płyty terakotowe są przekrzywione lub wyłupane, a schodki mocno wyszczerbione. A on pokazuje na swoje sandały, jeszcze w całkiem dobrym stanie, przypominające wyroby firm Birkenstock, Keen czy Geox. Oglądałem je w sklepach internetowych przed wyjazdem, ale zrezygnowałem z zakupu, bo wolałbym chodzić w własnoręcznie zrobionych łapciach, wyplatanych techniką krzyżową z taśm łyka (wewnętrznej, żywej warstwy kory) lipy, wiązu, brzozy czy witek wierzbowych, niż wydać ponad 300 złotych na coś, w czym chodziłbym najwyżej po mieście, okazuje się jednak, że pan Ryszard zakupił  je za 30 zł na wyprzedaży w… Iwoniczu-Zdroju 20 lat temu!!!

        Rozdziawiłem ze zdziwienia gębę, a on prowadzi mnie do znajomego Araba-chrześcijanina, Josefa, który mieszkał kiedyś na naszym osiedlu. Josef krzyczy po polsku z daleka: „Jak się masz, Richard? A gdzie Barbro?”. Chodzi oczywiście o panią Basię. Po tych wstępnych powitaniach pan Ryszard mówi do Josefa, że chcę kupić korale i może jeszcze coś, ale pod warunkiem, że będą niedrogie, bo sam widzisz, Josef, że mój przyjaciel jest polskim poetą, a nie arabskim szejkiem. „Ok, Richard, jeśli to twój przyjaciel, to potraktuję go jak swego przyjaciela”.

        Wybieram korale z prawdziwych korali i drugie ze szlifowanych kamieni półszlachetnych, ale drobnych, bo o takie prosiła mnie Irenka. Pan Ryszard pyta: „Ile, Josef, za te świecidełka?”. Josef: „Twój przyjaciel, Richard, ma dobry gust, te piękne korale będą znakomicie prezentowały się na szyjach kobiet, które nimi obdaruje.  Oddam je po cenie zakupu, 250 i 200. Razem 450 funtów”. „Razem 200, Josef”. Sprzedawca żegna się po chrześcijańsku i łapie za serce: „Richard, nie zabijaj mnie, mam małe dzieci, umrą przez ciebie z głodu. 300 funtów z moją dużą stratą, więcej nie opuszczę”. „No dobrze, 250. I wyjdziesz na swoje, bo jeszcze coś kupimy”. Josef znowu łapie się za serce, jakby za chwilę miał paść na zawał, i wykrztusza: „Przez ciebie, Richard, pójdę z torbami”. Nie wytrzymuję i parskam śmiechem. Łypie na mnie zezem i ciężko wzdycha: „Ok, a co pańskiego przyjaciela jeszcze interesuje?”. Poleca „darmową lampę” w kształcie jaja z kolorowych szkiełek, ale ja pytam o koszt dwóch ładnych naczyń na świeczki wykonanych z alabastru. „Za oba 300, ani funta mniej!”. I znowu przewraca oczami i spazmatycznie oddycha, gdy pan Ryszard zbija cenę na 220. Ale najpierw Asia musi zakup zaakceptować…

        Nie wiem, czy po przyjściu z tak udanych zakupów udało się panu Ryszardowi w biurze osiedla The View Resort też coś stargować, faktem jest jednak, że za mieszkanie 46 m kw., bezpieczeństwo, baseny, pielęgnację zieleni etc. opłata roczna do grudnia 2020 wyniosła zaledwie 1350 zł! 

        08.12.2019

        Przedwczoraj Ela Story zauważyła, że na porannym zdjęciu unosiłem prawą nogę w skarpetce ku słońcu i zapytała, czy nie jest mi zimno? Odpowiedziałem, że zraniłem podbicie prawej stopy, gdy cztery dni temu oparłem się w łazience pana Ryszarda o nieistniejącą ściankę kabiny prysznicowej i zdzierając zasłonę runąłem do brodzika. Trochę się poobijałem, ale najgorsze było to, że po kilku godzinach po tym zdarzeniu odczuwałem kłujący ból przy chodzeniu. Sam nie mogłem zobaczyć, co tam jest, macałem ręką – żadnego kolca nie wyczułem (tak jak po chodzeniu w lasach iwonickich po jeżyniskach). Wobec tego posmarowałem to miejsce kremem, nałożyłem skarpetkę, a pod nią zwitek miękkiego papieru i było ok. Ale gdy miałem bosą stopę na basenie i wkładałem klapki, od razu syczałem z bólu. Dopiero dzisiaj przed śniadaniem poprosiłem pana Ryszarda, żeby obejrzał mi stopę i nałożył plaster

         „Tam nie ma żadnej ranki – orzekł. – Tylko jakby ślad po ukłuciu”. Olśniło mnie, bo poprzedniego wieczora, gdy spacerowałem wokół osiedla, nagle poczułem ukłucie w duży palec tej samej nogi. Spojrzałem w dół – wielki kolec przebił klapek i wystawał między dwoma palcami, na szczęście tylko lekko zahaczając o bok dużego! Uff, miałem wielkie szczęście, że go nie przebił, bo długo by się to goiło, a kto by mnie nosił na basen
w lektyce? Wyjąłem go i poszedłem dalej. Po oględzinach pana Ryszarda postanowiłem sprawdzić klapek od spodu – w miejscu, gdzie mnie kłuło, wbity był ostry kawałek twardego plastiku! O, jaka ulga, już nie muszę podkulać stopy przy chodzeniu!

        Rano było 17,5°C, ale nagrzewało się błyskawicznie, pan Ryszard poszedł za moim przykładem i zaczęliśmy się opalać na leżakach przy dużym basenie w majtkach i samych klapkach. Pracownicy w spodniach i ciepłych bluzach, a niektórzy z przechodzących Arabów ubrani tak, jak u nas w lutym. Serio! A powinni brać przykład z młodej czapli egipskiej, białej, smukłej, utanecznionej, niesłychanie pięknej, która przez cały czas biegała w pobliżu ukwieconych krzewów. Przystawała przed nimi, szybki ruch i w dziobie trzepotał kolejny motyl. Z drugiej strony łaził po palmie krukowaty ptak z czymś okrągłym w dziobie. W pewnym momencie pan Ryszard, oganiając się packą od much, powiedział: „Będąc długo na placówce dyplomatycznej w Damaszku uważałem za swój obowiązek, żeby opanować język arabski w stopniu podstawowym i nawet nauczyłem się pisać robaczkami, arabskim pismem. Od prawej do lewej. Dlatego teksty w książkach mają wyrównanie do prawej. Zapis graficzny liter wydaje nam się abrakadabrą, ale w rzeczywistości język polski jest znacznie trudniejszy do opanowania dla obcokrajowca, bo każdy znak naszego alfabetu może brzmieć inaczej w zależności od tego, czy występuje osobno, czy w złożeniach (np. „c”, gdy stanowi część zapisu „cz” lub „ch”), a u nich jedna litera to jeden dźwięk. Ale na przykład Arabowie nie znają litery p i dlatego Polska to Bulanda. Zamiast Paweł mówiliby Baweł, no i bierdolę, bizda itp.”.

        W trakcie tego wywodu na leżaku obok nas rozłożyła się Alexis. Pan Ryszard dodał: „A poczciwa Alexis nabrałaby demoniczności jak jej serialowa imienniczka. Bo zamiast pies byłby bies…”.

Jola K. z Olkusza:

W styczniu, gdy ja, córka i moja koleżanka w zaledwie polarkach podróżowałyśmy nocnym pociągiem z Asuanu do Kairu, Egipcjanie w galabijach do ziemi i opatuleni szalami rozgrzewali się tupiąc nogami i słychać było, jak mówili „Alaska”…

Irena Olbińska:

Obśmiałam się serdecznie, czytając wywód jak zwykle bardzo dowcipnego pana Ryszarda na temat pewnych właściwości języka arabskiego, ale gdy kiedyś w Opolu słyszałam, jak dwaj Arabowie szwargoczą między sobą, to pomyślałam sobie, że nigdy nie udałoby mi się opanować wymowy tych ich głosek gardłowych czy krtaniowych…

        Życie nocne w Sharm el-Sheikh rozpoczyna się wcześnie, bo kiedy jest tu jasno, to jest jasno, a kiedy ciemno, to ciemno. Od hotelu „Rixos” dobiegają jak zwykle wrzaski arabskiego „wodzireja”, odpowiedzialnego za życie rozrywkowe gości hotelowych, którzy widocznie dobrze się bawią, o czym świadczą ich głupawe rechoty. A ja leżę pod oświetloną palmą smaganą silnymi podmuchami wiatru i podziwiam cudowną konstrukcję łodyg liściowych i samego ulistwienia, najpiękniejszego wśród wszystkich gatunków tutejszych palm. Nawet przy największych porywach wiatru, który miota wachlarzami liści, pień pozostaje nieruchomy – w przeciwieństwie do naszych jodeł, które wyginają się całe i niekiedy łamią się jak zapałki. Wachlarze nie mają żadnych  przerw, tworzą jedną całość, no i są wielokolorowe. A te są zielone i składają się z centymetrowej szerokości pasków, na dole zwieszających się jak frędzle. Dzięki temu wiatr może nimi miotać do woli, nie jest w stanie ich złamać. Przedziwny taniec pnia z wachlarzami – nie mogłem się napatrzyć!

        Nie mam pojęcia, jaki to gatunek palmy. Bez trudu rozróżniam tylko palmy daktylowe i butelkowe. Tutejsze daktylowce nie rodzą owoców – nie pozwala im się na to, bo są to ponoć daktyle… pastewne. Z kolei palma butelkowa hodowana jest wyłącznie ze względu na jej dekoracyjność. Jedna z nich, w pobliżu dużego basenu, straciła w niewiadomych okolicznościach koronę. Kikut wspaniałego kiedyś drzewa (robiąc zdjęcie dodałem jej koronę innego drzewa, żeby jej kalectwo było mniej widoczne). Jeszcze młodego. Co się stało? Te palmy przywożone są ze szkółki już dość duże, albo bardzo duże. Zaobserwowałem tutaj jeszcze jedną palmę butelkową mniej więcej w tym samym wieku z poważnym uszkodzeniem pnia, dokonanym zapewne w transporcie, bo jest to głębokie uszkodzenie mechaniczne, paskudnie wyglądające.

        Szablaste łodygi liściowe w palmach daktylowych są niezwykłej wytrzymałości. Te wyschłe, odkrawane nożem przez pracownika w zielonym mundurku, a następnie zdzierane, mają w sobie też zdrewniałą moc, która przechodzi w przedziwną pierzastość. Dzieła sztuki palmowej, rzucane na stertę i wynoszone do kontenera.

        Księżyc już nie jest kołyską, wypełnia się. Ale wieczorami spoczywa nisko, tuż nad dachami domów (tak to wygląda z dołu) – w przeciwieństwie do gwiazd, nieskończenie odległych. Można go prawie dotknąć, więc nie dziwię się, że nie był bogiem, ale miał boga, oczywiście egipskiego. Tota (Totha), który był patronem mądrości, wynalazcą pisma (hieroglifów), kalendarza, arytmetyki, geometrii, muzyki, liczby i rysunków, dlatego opiekował się pisarzami oraz ludźmi nauki i sztuki. Wcześniej sprawował też nadzór nad porządkiem cyklu astralnego (gwiezdnego). Przedstawiany był w postaci ibisa, miał być praptakiem, który złożył jajo życia w praoceanie.

        Mimo że na nocnym niebie zastępował słońce, nie stał się nigdy przedmiotem aż takiego kultu, a przecież słońce też nie zawisa na podniebnych wysokościach i szybko się obniża. No ale nie można go dotknąć, bo jest zbyt gorące. Nie wiem, czy kapłani egipscy wiedzieli, jaka temperatura występuje na Słońcu, ale wystarczał im żar panujący na pustyni. Z powodów merkantylnych nie chcieli jednak, żeby stało się jedynym bogiem Egiptu. Uczynił to wbrew ich woli faraon Amenhotep IV, nieźle szurnięty, ale jako poecie nie będzie mi to przeszkadzało, jeśli rzeczywiście jest twórcą Wielkiego hymnu do Atona (boskiej tarczy słonecznej), hymnu bardzo podobnego do biblijnego Psalmu 104, o kilka wieków późniejszego, w którym cześć i miłość do Boga została wyrażona w niemal identyczny sposób:

Ukazujesz się piękny na wschodnim widnokręgu nieba, nieżywy,
który jest początkiem życia.
Kiedy wschodzisz na widnokręgu wschodnim, urodą swoją napełniasz
świat cały.
Tyś jest piękny i wielki, i lśniący, wznosisz się ponad całym światem,
a promienie twoje obejmują wszystkie krainy, wszystko, coś stworzył.
Tyś jest słońce, ty sięgasz aż po krańce świata i wiążesz je dla syna
swego umiłowanego,
i choć jesteś daleko, promienie twoje sięgają ziemi. […]
Gdy wschodzisz – świat żyje, gdy zachodzisz – umiera.
Ty sam jesteś czasem życia, a wszelkie istnienie pochodzi od ciebie”.
[tłum. Tadeusz Andrzejewski]

        Ibisa nie widziałem, bo na pustyni ich nie ma. I tylko raz słyszałem pohukiwanie sowy między domami, ale wcześnie rano.

        09.12.2019

        Pan Ryszard mówi, że tutaj mogą nas tylko gryźć meszki i komary, natomiast na Campie w Libii cały czas bał się ugryzienia przez żmiję lub węża, względnie ukąszenia przez skorpiona. Pracownicy firmy, którym przydarzył się taki pech, odwożeni byli na sygnale do głównej bazy, gdzie lekarz dysponował zestawem surowic i szczepionek. Trzeba było codziennie zaglądać pod tapczany, a każde pęknięcie w ścianie czy suficie zalepiać klejem zmieszanym ze szkłem. Skorpiony mogły spaść z sufitu lub wejść do buta, jadowita żmija też. Nic więc dziwnego, że na Campie panował stan ciągłego zagrożenia i pogotowia. 

        Wśród mieszkańców Campu byli jednak i tacy, którzy hodowali skorpiony i węże, zamierzając je zabrać do kraju jako pamiątkę z Libii po zakończeniu kontraktu. Jeden z nich, pomocnik kierowcy ciężarówki, chyba trochę przesadził. Znalezionego na pustyni małego wężyka przywiózł do bazy, włożył do słoja przykrytego ręcznikiem, karmił  myszami i żabami, ciesząc się, że szybko rośnie. Po miesiącu wąż miał metr długości i wypełzł ze słoja budząc przerażenie wśród współlokatorów. Była to bowiem mamba czarna, której ukąszenie powoduje natychmiastową śmierć.

        A ja idąc codziennie rano do toalety przy dużym basenie miałbym ochotę podkarmić (muchami?) jaszczureczkę, która mieszka za nieszczelną futryną drzwi i chyba macha do mnie łapką na powitanie…

        Gdzieś napisałem, że najstarsi Górale nie pamiętają deszczu w Sharmie. Ale pan Ryszard pamięta prawdziwy potop. Był to rok 2009, trzecia dekada stycznia. Nie miał jeszcze wtedy mieszkania w Nabq. Przebywał w hotelu w Hadabie, niedaleko Old Market. Jechał wtedy autobusem hotelowym z Hadaby do Nama Bej, środkowej dzielnicy Sharm el-Sheikh, w kolejnej grupie gości hotelowych, bo Nama Bej jest dzielnicą rozrywkową: „Można tam było obejrzeć nawet rekina na żywo i pokazy taneczne delfinów. Dlatego w Namie przewalały się tłumy, w restauracjach na wolnym powietrzu siedziało mnóstwo biesiadników, rozsiadając się
na miękkich pufach, o których pan myślał, że są wystawione na sprzedaż. Tak samo tłoczno było w sklepach, gdzie chciałem wtedy zrobić zakupy, nie to, co teraz. O oznaczonej porze podjechał autobus, z którego wysypało się kilkudziesięciu gości hotelowych, a my wsiedliśmy, żeby wrócić do hotelu.

        Od rana zbierały się ciemne chmury, co przy końcu stycznia nie jest niczym nadzwyczajnym, ale było bardzo ciepło i nic nie zapowiadało tego, co miało się za chwilę wydarzyć. Normalnie taka przejażdżka trwałaby najwyżej 15 minut, a wtedy autobus posuwał się w tempie 2 km/h lub musiał stawać. Nastąpiło gwałtowne oberwanie chmury. Po szybie przedniej spływały potoki. Po dziesięciu minutach droga z bardzo wysokimi krawężnikami przypominała rzekę. Słychać było grzmoty. Wyobrażaliśmy sobie, co działo się w Nama Bej. Sami nie mieliśmy się czego obawiać, bo autobus chronił nas przed deszczem i piorunami. Potop trwał dwie godziny. W hotelu prądu nie było, a już się zmierzchało. Dano nam zastępcze lampy gazowe, a kolację kuchnia mogła wydać jedynie dzięki zapasowym kuchenkom na gaz z butli. Ci, którzy zmokli do suchej nitki w Nama Bej, nie mieli gdzie suszyć ubrań, a okazało się, że prądu nie będzie przez trzy doby!

        Miałem w dodatku ogromne szczęście, że wynająłem pokój na pierwszym piętrze, bo ci, którzy mieli pokoje na dwóch górnych piętrach, przeżyli w nocy kolejny koszmar. Ogromna masa wody, która zalała dachy, nie miała gdzie spływać. Po kilku godzinach zaczęła przesączać się przez sufity, zalewać łóżka, szafy, wszystko, odpadał tynk. Ludzie zabierali tylko dokumenty i pieniądze, często przemoczone i uciekali do jadalni na parterze, bo tam kazano im się ewakuować. Słyszałem krzyki i płacz dzieci. Dostali suche koce i tak przetrwali do rana, szczękając zębami z zimna. Przez sufity pierwszych pięter woda się na szczęście nie przedarła – widocznie wezwanym w trybie awaryjnym pracownikom, a może strażakom udało się gdzieś ją odprowadzić. Tam, gdzie zrobiono wykopy pod osiedla czy hotele utrzymywały się ogromne rozlewiska jeszcze przez tydzień, pompy strażackie dudniły przez wiele dni, wypompowując wodę z zalanych pomieszczeń. Starzy Arabowie mówili, że podobne oberwanie chmury zdarzyło się przed kilkudziesięciu laty. Jak wiadomo, dobry Bóg spuścił potop jako karę za ludzkie grzechy. Oj, w Sharm el-Sheikh tych grzechów musiało nagromadzić się przez tyle lat diabelnie dużo!”.

        O tak, nawet w tym hotelu w Nama Bej, gdzie pan Ryszard przebywał przez trzy tygodnie, Polacy, niestety, też grzeszyli, a najbardziej Polki. Trudno się dziwić prymitywnej babie ze Śląska, platynowej blondynce, żonie górnika przodowego, który tyrał pod ziemią, żeby jego połowica zakosztowała świeżego powietrza w najpiękniejszym zakątku Riwiery Morza Czerwonego, w dodatku za śmieszne pieniądze, bo wtedy jej dwutygodniowe wczasy all exclusive z przelotami włącznie kosztowały jedyne 1150 zł! Przez dwa dni opowiadała panu Ryszardowi o ciężkiej pracy górniczej swego męża, a potem Arabowie zatrudnieni
w hotelu zabrali się za fedrunek na jej przodku, wypoczęci i wypasieni, nie to, co jej chop, który po pracy ledwo dowlekał się do małżeńskiego łoża i od razu chrapał.

        Była tam też nobliwa pani profesor, też ze Śląska, która upodobała sobie młodziana sprzątającego codziennie pokój i ścielącego łóżko. Pewnego razu zapomniała o domknięciu drzwi. Pan Ryszard widząc, że są otwarte, zapukał, wszedł i zastał panią profesorową ujeżdżaną ostro przez młodego Araba. Bóg oczywiście też to widział, tak jak i tamto, i skrzętnie w myślach notował. Hm, jestem ciekaw, jak potraktował wyczyny przybyłego z Danii pana w wieku statecznym, który zachowywał się, jakby postradał rozum: bez przerwy chlał, a potem łamał meble i wyrzucał je przez okno. Sterroryzował obsługę hotelową tak, że bała się do niego podejść, bo pluł, gryzł, kopał i klął strasznie. Próbowali mu przemówić do rozsądku wręcz pieszczotliwie, bo dyrekcji hotelu bardzo zależało na gościach. Przybyli z interwencją policjanci też nie chcieli użyć środków przymusu bezpośredniego, bo mieli nakaz, żeby turystów traktować pobłażliwie, ale w końcu musieli agresywnego Duńczyka, którego zaczęli się bać nawet goście hotelowi, obezwładnić i wysłać pod eskortą do Danii. Sami zatem widzicie, że Bóg nie miał wyjścia i musiał zesłać potop na Sharm el-Sheikh!

        Kiedy wszedłem dzisiaj do wody i popłynąłem na plecach, miałem wrażenie, że zaciska się na nich lodowata obręcz. Już myślałem, że będę musiał zrezygnować z pływania, ale po kilku minutach obręcz zelżała, a po trzystu metrach mógłbym zrobić jeszcze dwa nawroty, ale rozsądek nakazał mi wyjść z basenu. Woda nie może się nagrzać, bo jest ciągle wymieniana i w dzień, i w nocy – tego wymaga system jej oczyszczania. Chloru się nie stosuje. Ptaki przychodzą tutaj jak do wodopoju. I psy ją chętnie chłepczą.

        10.12.2019

        Ach, już dzięki panu Ryszardowi wiem, jak się nazywa palma, która niedawno wzbudziła mój zachwyt. Waszyngtonia filifera! Posadzono tych palm na osiedlu bardzo dużo, dla celów dekoracyjnych. A nazwa wskazuje na to, że nie jest palmą występującą na dziko na Pustyni Synajskiej czy Nubijskiej, rośnie bowiem na pustyni Sonora przy granicy z Meksykiem. Nie wszędzie, bo Waszyngtonia (nazwana tak na cześć pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych Georga Washingtona) bez wody usycha, a na pustyni Sonora panuje klimat zwrotnikowy, wybitnie suchy. Dlatego rzadkim skupiskom tych drzew nadaje się różne nazwy, na przykład „12 Apostołów”, bo w tamtym miejscu rośnie ich tylko dwanaście.

        Pan Ryszard zetknął się z nimi po raz pierwszy w Libii. Sprowadzone zostały z południowo-wschodniej Kalifornii na rozkaz Mussoliniego wraz z zakazem, podtrzymanym przez Kadafiego, wywożenia młodych sadzonek, a nawet nasion tych pięknych palm, które osiągają tam wysokość 28 metrów. Za zbieranie nasion groziła wysoka kara, dlatego pan Ryszard z kolegą inżynierem siadali na ławce pod Waszyngtonią i szczoteczką, kiedy nikt nie widział, zmiatali je do torebki. Udało się panu Ryszardowi przemycić do kraju aż 3000 nasion, choć libijscy celnicy sprawdzali dokładnie zawartość bagaży. „Co to jest?” zapytali, biorąc do ręki jeden ze słoików wypełnionych w połowie tymi nasionami. „Pieprz” odparł pan Ryszard, bo przypominają one ziarenka czarnego pieprzu, które zostały przemieszane z tamtymi. Celnik machnął ręką. „Pieprzu w Polsce nie można kupić” – dodał pan Ryszard, który ryzykował więcej niż dużo: w Libii za przemyt tych nasion groziła kara kilku lat więzienia, czyli de facto kara śmierci.

        Dlaczego więc aż tak bardzo ryzykował? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. A pan Ryszard mógł liczyć na ogromny zarobek. Na drugim piętrze swego domu wybudował szklarnię o powierzchni 40 m. kw. Po wysianiu nasion miał w latach 1995-2000 jedyną w Polsce, a być może największą w Europie plantację Waszyngtonii w ilości ponad 300 sztuk. Palmy rosły szybko dzięki temu, że miały idealne warunki do wzrostu. Gdyby ktoś chciał pójść w ślady pana Ryszarda, przypominam:

  1. ziemia powinna być żyzna i dobrze przepuszczalna, najlepiej z domieszką torfu oraz keramzytu, perlitu czy żwiru;
  2. w czasie wzrostu palmę należy podlewać obficie, wylewając jednak zawsze wodę pozostałą w podstawce; zimą podlewanie trzeba nieco ograniczyć, przed następnym podlaniem górna warstwa ziemi powinna nieco wyschnąć;
  3. wskazane jest zasilanie nawozem (od kwietnia do września);
  4. bardzo lubi ciepło, temperatura 20-25°C jest idealna, minimalna temperatura zimą to ok. 5°C oraz jasne stanowisko, dopiero od piątego roku może wytrzymywać spadki temperatury do -5°C – jeśli latem chcemy palmę wynieść na taras, trzeba ją do tego stopniowo przyzwyczaić: postawmy ją na ok. 10 dni do cienia, powoli przenosząc ją w coraz jaśniejsze stanowisko, w przeciwnym razie liście mogą doznać oparzeń słonecznych.

        Prześledźmy kalkulację pana Ryszarda. Powstawały wtedy w Polsce nowe banki, hotele, korporacje – takie egzotyczne palmy stawiane w eksponowanych miejscach stanowiłyby wielką ozdobę i podnosiłyby prestiż szanujących się firm. 1000 zł od sztuki nie byłoby ceną wygórowaną, a ponad 300 000 zł sumą do pogardzenia. Ale życie zweryfikowało te plany: dyrektor wielkiej firmy prowadził pana Ryszarda niosącego palmę 40 cm wysokości do ogromnego holu i mówił: „Gdyby nasi goście spojrzeli na tę palemeczkę, to by parsknęli śmiechem, a proszę spojrzeć na tę ogromną palmę – nikt nie rozróżni, że sztuczna, jest majestatyczna i świadczy o wielkości naszej firmy. No i wymaga najwyżej odkurzenia lub umycia”. Bogaci właściciele banków, hoteli etc. też woleli palmy sztuczne. Po jakimś czasie los się do pana Ryszarda wreszcie uśmiechnął: właściciel komisu ogrodniczego zgodził się przyjąć do sprzedaży siedem sztuk po cenie może nie dumpingowej, ale niewątpliwie mocno obniżonej, żeby zachęcić miłośników roślin ozdobnych do kupna. Niestety, nikt nie chciał wydatkować 500 zł za palmę cudnej piękności w ocenie sprzedającego, który miał zamiar sprzedać choćby jedną sztukę, żeby wywołać efekt lawiny. Na próżno. W ogrodzie botanicznym nie chcieli kupić żadnej palmy, a nawet przyjąć za damo.

        A w przydomowej szklarni palmy rosły i stawały się coraz cięższe, co groziło katastrofą budowlaną. Pani Basia codziennie przypatrywała się sufitowi w salonie na dole i wydawało jej się, że pojawiła się na nim rysa, na razie drobna, ale nie miała wątpliwości, że pewnego razu strop się zawali. Pan Ryszard żadnej rysy nie widział i oficjalnie nie podzielał jej obaw, ale niepokój zaczął i w nim kiełkować. 100 sztuk udało mu się rozdać wśród przyjaciół i znajomych – wnosił je często po schodach. Dziękowali, bo nie wypadało im odmówić, ale o tym, co się później z tymi podarowanymi palmami stało, świadczy fakt, że wszystkie zmarniały. W przydomowej szklarni miały się dobrze ku wściekłości pani Basi, które je wręcz nienawidziła: „Sto razy mówiłam, że odbiła ci palma, ale zrozumiesz to dopiero wtedy, gdy zostaniemy przez te twoje palmy pogrzebani w gruzach naszego domu!”.

        Na szczęście tak się nie stało. Na jesieni 2000 roku, kiedy pan Ryszard wyjechał do USA, pani Basia kazała je wynieść na dwór, zapewne od razu, bez stopniowego przyzwyczajania ich do chłodniejszych warunków, licząc na łagodną zimę, jak stwierdziła po powrocie pana Ryszarda, który po skonstatowaniu, że palmy są idealnie zamrożone, zapewne przez chwilę się wściekł, ale po godzinie odetchnął z ulgą, bo kilkuletnia gehenna dobiegła wreszcie końca.

        Summa summarum wszystkie małżeńskie „różnice poglądów” obracały się po jakimś czasie na jego korzyść. Niezbitym dowodem na to jest choćby mieszkanie w Sharm el-Sheikh, które zakupił, sądząc po jakiejś nazbyt ożywionej wymianie zdań z małżonką, że znalezienie lokum awaryjnego stało się koniecznością. A namacalnym dowodem na istnienie „największej w Polsce, a może nawet w Europie” plantacji palm z gatunku Waszyngtonia filifera są ocalałe z pogromu, bo nie zostały wyniesione na dwór, cztery palmy. Spójrzmy na przykładzie jednej z nich (fot. pani Basia), jaką niezwykłą wielkość uzyskały po prawie ćwierćwieczu intensywnych zabiegów pielęgnacyjnych! Do 28 m wysokości jej nieco brakuje, ale nie bądźmy drobiazgowi!

        Kiedy pan Ryszard przytaczał mi tę pyszną opowiastkę, robiąc przy tym komiczne miny, śmiałem się tak głośno, że Alexis, która położyła się na tarasie w oczekiwaniu na mięsne śniadanko, uciekła z podkulonym ogonem, myśląc, że jej pan zwariował (wątpię, żeby rozróżniła, kto się śmiał).

        11.12.2019

        Piszę to po półgodzinnym leżakowaniu na wspaniałym słońcu porannym z panem Ryszardem, oczywiście w samych majtkach. A pracownicy arabscy ubrani jak przystało na egipską zimę!

        Młody Arab mieszkający na górze znowu zalewa łazienkę pana Ryszarda, który myślał, że odlatujący tynk jest skutkiem poprzedniego zalania. Wlazłem na drabinę, zrzuciłem na posadzkę cały odpadający tynk, a pan Ryszard poszedł na górę wykłócać się z arabskim Gawłem, którego rano widziałem na balkonie, a teraz go nie ma, widocznie poszedł do pracy. Trzeba iść ze skargą do administracji osiedla, dlatego na razie nie uprzątam śmieciowiska w łazience.

        Irina, 48-letnia dentystka z Moskwy, mieszkająca na pierwszym piętrze (jedynie w tym budynku są kawalerki), od czasu katastrofy rosyjskiego samolotu, w którym na tutejszym lotnisku podłożono bombę, przylatuje rzadko i na kilka dni, bo ma chorego męża, a sam przelot w tę stronę trwa 20 godzin. Putin zabronił rosyjskim liniom latania do Egiptu, więc Irina musi najpierw lecieć do Stambułu, a następnie przesiąść się w samolot turecki, żeby znaleźć się w Sharmie.  Aha, 14 grudnia o świcie będę w drodze do Warszawy przelatywał dość nisko nad naszym osiedlem! Podczas pływania widzę często samoloty pasażerskie, niekiedy dwa prawie pod rząd, które przed chwilą wystartowały z lotniska, bo to zaledwie siedem kilometrów stąd…

        Już tylko cztery dni do odlotu i gdyby nie zaniepokojenie kilku pań, do których te moje notatki i zdjęcia wysyłam, przestałbym pisać, bo wiadomo, że po raz ostatni wskoczę do dużego basenu 13 grudnia, że codzienne rano i przed nocą będę odbywał swoje spacery wokółbasenowe (okazuje się, że egipskie ciemności, które zapadają bez względu na porę roku około godziny 17, są tylko tu, natomiast księżyc w pełni jest taki sam również w Wymysłach, gdzie mieszka Ela Story). Praca nad książką pana Ryszarda sprawia, że niewiele się już może wydarzyć poza próbą kupna sandałów nr 41 (rozmiar damski) dla Eli, takich samych jak moje. Do odebrania są dzisiaj niezapłacone jeszcze naczynia alabastrowe dla moich wnuczek, Julii i Basi. Namawiam Bognę, moją młodszą córkę, żeby coś zamówiła, ale nie wiem, czy to się uda. W razie czego kupię memu wnukowi Samuelowi bębenek. 

        Byłyby więc pisarskie nudy na pudy, ale na szczęście jest pan Ryszard, który przy śniadaniu odpowiada na moje zapytania. Tym razem zapytałem, czy widział hieny na pustyni?  Oczywiście widział, ale z ich zwyczajów łowieckich opowiedział tylko o jednym, zasłyszanym. Otóż wędrowcom nocującym w namiotach na pustyni towarzyszą hieny. Podczas pełni zaczynają wyć w inny niż zazwyczaj sposób. I jeśli wśród śpiących podróżnych jest somnambulik, to natychmiast wychodzi z namiotu i z wyciągniętymi rękami idzie po smudze księżycowego światła przed siebie, dopóki nie zostanie rozszarpany i zjedzony przez wygłodniałe hieny. Opowiadali mu o tym Beduini. Zapytałem go, czy Beduini są somnambulikami i czy spał kiedyś na pustyni w namiocie?

        „Beduini są genetycznie odporni na światło księżyca. Ich przodkowie, którzy byli somnambulikami, zostali pożarci przez hieny. U potomnych wytworzyła się więc lunofobia. A jeśli chodzi o mnie, to spałem na pustyni w namiocie, będąc gościem sławnego profesora Kazimierza Michałowskiego, archeologa i egiptologa, który jednak wtedy robił wykopaliska w Syrii, w Palmyrze. Popróbowaliśmy kilku syryjskich win, po których nie pozwolił mi wrócić do Damaszku. Zapytałem go o te hieny. Odparł, że nigdy o tym nie słyszał, ale wyjście z namiotu somnambulika i oddalenie się od obozowiska tak czy siak może zakończyć się tragicznie…

        Pływałem po południu jak zwykle, a pan Ryszard wygrzewał się na słoneczku. Po wyjściu z wody biegałem w samych kąpielówkach i polowałem na muchy. Arabki chichotały widząc, jak karmię skaczące mrówki, a dzieciaki wszelkich nacji podchodziły blisko i z zaciekawieniem przyglądały się, jak mrówkowe czwórki wlokły swoje zdobycze do gniazda. Wczoraj mrówki miały pecha: przyszedł mały śliczny piesek, mlasnął trzy razy jęzorem i zjadł 10 much i 30 mrówek, oblizał się i pobiegł w podskokach do swojej pani.

        Kiedy poszliśmy po południu na zakupy do marketu spożywczego w Nabq (bardzo szybko się ściemniało), po raz kolejny zwróciłem uwagę na ustawione na zewnątrz i w środku restauracji na wolnym powietrze stoliki z sziszami (nargilami), fajkami wodnymi. Każdy przechodzień może usiąść i pociągnąć sobie z fajeczki. Akurat ci, którzy przy tych stolikach zasiadali, Arabowie o ponurych twarzach, w żaden sposób nie przypominali bohaterki Podróży Sindbada żeglarza, które Bolesław Leśmian opracował na podstawie Baśni z tysiąca i jednej nocy: „W głębi komnaty stała złocista otomana, a na niej spoczywała piękna królewna, która właśnie, paląc nargile, ziewała tak czarownie, że nie mogłem oderwać oczu od jej wdzięcznych i porywająco słodkich poziewań”.

        Następnie pan Ryszard pokazał mi wystawę sklepową z bateriami napojów wyskokowych, twierdząc, że wszystkie trunki sprzedawane u handlarzy marketowych są podróbkami. Rzeczywiście, np. butelka oryginalnego Johna & Wakera wygląda identycznie jak ta z nadrukiem John & Waler. Rzecz jasna właścicielem sklepu alkoholowego może być tylko Arab-chrześcijanin!

        A na koniec zapytał, wskazując na dwie palmy stojące blisko siebie po drugiej stronie drogi: „Która z tych palm jest sztuczna, a która prawdziwa?”. Sam bym tego nie odkrył, ale po przypatrzeniu się nie mam wątpliwości: ta z lewej, dużo wyższa, jest sztuczna. Tak jak kosze na śmieci są tutaj pięknymi amforami, tak maszty telefonii komórkowej są palmami. Pan Ryszard się skrzywił: „A ta cała Rajkowska, projektantka sztucznej palmy stojącej w Warszawie na rondzie de Gaulle’a, chełpi się rzekomą oryginalnością swego dzieła, choć jak pan widzi sztuczne palmy rosną nie tylko w Izraelu!”.

        I tyle na dzisiaj, bo co jeszcze mogę zameldować? Sharm News: kupno w sklepie osiedlowym, który jest czynny przez całą dobę, 2 kg ziemniaków. No i wieczorna praca nad Znad Bajkału do Sharm el-Sheikh, która często kończy się o godz. 3 nad ranem. Już nie ulega dla mnie wątpliwości, że tę książkę wydam po powrocie do kraju. Nie była zaplanowana, tak jak Ach, Syberia, Syberia… Ireny Olbińskiej, zrodziła się z niczego, ale jest.

        12.12.2019

        O 6 rano (tutejszego czasu) pan Ryszard postanowił zrobić pobudkę sąsiadowi z góry, który nie był zbytnio zadowolony, bo musiał zejść ze swojej dziewczyny, a za godzinę jedzie do „odpowiedzialnej pracy”, więc nie może się denerwować (być może ta „odpowiedzialna praca” polega na siedzeniu na krześle przed jakimś hotelem albo staniu na jednym z punktów policyjnej kontroli na drodze głównej). Po chwili zbiegł na dół, półprzytomny i rozczochrany, żeby zobaczyć rzekomy zaciek na suficie, który nie mógł powstać z jego winy, bo nie używa wody (jego dziewczyna przed i po widocznie też się nie podmywa w kabinie prysznicowej, a może robi to w misce przed zlewozmywakiem w wodzie po umyciu tłustej patelni?). Pan Ryszard, zaczerwieniony z wściekłości, pokazywał mu sufit w łazience i mokrą gazetę, na którą kapie z góry, a Arab machał rękami, krzycząc, że to nie jego problem, i pobiegł na górę…

        Trzeba było zadzwonić do administracji osiedla – przyszli, obejrzeli, powiedzieli, że naprawią szkodę, a ponieważ nikogo na górze już nie było, odcięli Arabowi wodę…

        Po raz pierwszy niebo całkowicie zachmurzone, jakby zbierało się na deszcz, który w zimie czasem tutaj pokapuje, a  raz na 25 lat może przemienić się nawet w potop. Pamiętam jednak, że przed naszym wyjazdem z  Syberii niebo też zaczęło płakać, a potem pojawiła się tęcza zachęcająca nas do powrotu. Po płonącym  tęczowym moście, łączącym świat śmiertelników ze światem bogów, wędrowali codziennie nordyccy bogowie. Tęcza jest również biblijnym przymierzem między Bogiem a ludźmi, choć politykom obecnego obozu władzy i księżom katolickim źle się ona teraz kojarzy…

        Dziś przy śniadaniu zapytałem pana Ryszarda o najbardziej zaskakujące dla niego zdarzenie w krajach arabskich poza tymi, o których mi już opowiedział. Podszedł do regaliku nad moim łóżkiem, wyjął z półki Żelazną obrożę, zaczął kartkować i czytać. Z pewnym profesorem pojechali obejrzeć miejsce, gdzie zbiegały się granice trzech państw: Libii, Tunezji i Algierii. Podeszli pod piaszczyste wzniesienie, stanęli na nim i zaczęli podziwiać roztaczające się stamtąd widoki, gdy nagle ziemia zaczęła im się gwałtownie osuwać spod nóg i w tumanach pyłu, z ustami pełnymi piasku zsuwali się z błyskawiczną szybkością w dół aż do podnóża diuny, skąd wygrzebali ich tunezyjscy pogranicznicy, bo wraz z częścią wydmy minęli posterunek celny na granicy tunezyjskiej, nie mając wizy pobytowej w tym kraju! Sympatyczny komendant posterunku uważał, że skoro Allach ich ocalił, to widocznie na to zasłużyli, mimo iż nie są wyznawcami prawdziwej wiary, i dlatego kazał ich odprowadzić z honorami na posterunek straży libijskiej.

        Tam jednak potraktowano ich znacznie gorzej. Nie chciano ich wpuścić do Libii, bo samowolnie przekroczyli granicę bez odprawy paszportowej i celnej (nie było pewności, czy nie dokonali przemytu niedozwolonych towarów); procedura nie przewidywała przekroczenia granicy z piaskową lawiną. Ponadto uszkodzili urządzenia zabezpieczające granicę – płot z siatki i słupki, które zniknęły pod zwałami piasku, no i ograbili Libię z tysięcy ton tego cennego surowca, który przemieścił się wraz nimi na obce terytorium. Zostaliby osadzeni w areszcie, gdyby nie interwencja przewodniczącego Komitetu Ludowego, którego dobrze znał ich arabski przyjaciel Hassan…

        Coraz więcej w Nabq oznak zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Nie tylko Josef jest chrześcijaninem, pracownik w Vodafonie też – pan Ryszard zauważył, że ma na ręku wytatuowaną Matkę Boską. A kilkanaście minut wcześniej, gdy kupowaliśmy sandały dla Eli Story i chcieliśmy przejść dalej – nagle wyrósł przed nami rząd wypiętych tyłków, czterej muzułmanie rozłożyli sadżadżę, modlitewny dywanik, a tyłki wypięli w kierunku odwrotnym od Mekki. Tę rytualną modlitwę, salat, muzułmanie odmawiają pięciokrotnie w ciągu doby: przed wschodem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca i w pierwszej połowie nocy. Celem tej modlitwy jest uzyskanie błogosławieństwa Allacha.

        Przed hotelem „Rixos” od kilku dni widnieje duża choinka świąteczna, pięknie rozświetlona o zmierzchu. Przed nią sporo innych świetlnych dekoracji, a wśród nich jeleń, według pana Ryszarda symbol oskubywanych z pieniędzy gości tego rozległego kompleksu hotelowego. Przed rokiem o tej porze był wraz z małżonką w dzielnicy rozrywkowej Soho, znajdującej się między Nabq a Nama Bej. Kolęd nie śpiewano, ale śpiewów świątecznych nie brakowało. Największą atrakcją była maszyna do produkowania sztucznego śniegu, wydmuchująca tysiące śniegowych płatków. Arabowie piszczeli, gdy spadały im za koszulę, a dzieci miały szczególną uciechę i radowały się głośno, bo prawdziwego śniegu mogą nigdy w życiu nie zobaczyć…

        Ponieważ od kilku tygodni pracuję na zmywaku, zarządziłem dzisiaj kupno ociekacza i szczotki do mycia naczyń. Ze szczotką był problem, sprzedawca pokazywał szczotki do mycia pleców, muszli klozetowych, do odkurzania, a nawet zamiatania chodników. W końcu po raz drugi przyniósł gąbki, twierdząc, że do mycia naczyń są idealne. W tym gorącym klimacie! Kiedy mieszkałem w zimnej Szwecji, pokazywano w programie telewizyjnym, jak i czym należy zmywać naczynia. Gąbka była przekreślona na czerwono. Wyjaśniono, że może być użyta wyłącznie jednorazowo i od razu wyrzucona do śmieci, ponieważ już po kilku minutach namnaża się na niej tysiące bakterii. Ponadto niszczy ręce. Szczotkę do mycia naczyń można na szybko wygotować, ponadto trzyma się ją zanurzoną w płynie do mycia naczyń, który jest bakteriobójczy. Piszę o tym, bo w Polsce też ten fatalny gąbkowy system zmywania naczyń jest rozpowszechniony!

        Moją córkę Bognę, koreanistkę, powinna ta opowiastka pana Ryszarda szczególnie zainteresować. Rok 1993, rozkwit dzikiego kapitalizmu w naszym kraju. Komuniści budowali podwaliny socjalistycznej gospodarki planowej przez 44 lata i skończyło się na pustych półkach z kilkoma butelkami octu i słoiczkami z musztardą, a na „dzikim Wschodzie”, jak pisali zachodni ekonomiści, w ciągu kilku lat zbudowano mocne fundamenty gospodarki kapitalistycznej. Mnożyły się wielkie fortuny. Znajomy pana Ryszarda zaproponował mu jako znającemu język angielski wyjazd w charakterze tłumacza do Korei Południowej w sprawie podpisania umowy z koncernem Daewoo na sprowadzenie pierwszej partii próbnej samochodów Daewoo Tico w ilości 12 000 sztuk, w systemie SKD (miały być montowane u nas z gotowych podzespołów dostarczanych drogą morską do Triestu, a następnie przetransportowanych drogą lądową do Warszawy). Wśród trzech współudziałowców do tego projektu biznesowego był prezes wielkiej firmy (według prospektów reklamowych) Polonia Holding, Janusz Baranowski. Ten znany biznesmen wcześniej uczył chemii w szkole, a w 1988 roku założył najpierw pierwszą w Polsce prywatną firmę ubezpieczeniową „Westa” skutecznie konkurującą z PZU. Baranowski wybudował sobie wspaniałą rezydencję, miał prywatny samolot do dyspozycji itp. Miarą jego popularności był fakt, że w wyborach w 1991 roku jako kandydat niezależny został wybrany na senatora, otrzymując grubo ponad sto tysięcy głosów. W senacie był Przewodniczącym Komisji Gospodarki Narodowej, zasiadał też w Komisji Inicjatyw i Prac Ustawodawczych oraz Komisji Konstytucyjnej. Niestety „Westa” zbankrutowała z winy „niecnych praktyk stosowanych przez PZU”, jak twierdził prezes Janusz Baranowski[1].

        Pan Ryszard nie miał powodu, by nie ufać panu prezesowi, który wraz z wiceprezesem mieli mu towarzyszyć w tej podróży, ale pilne sprawy biznesowe zatrzymały ich chwilowo w kraju, więc poza biletami na samolot udzielono mu pisemnego pełnomocnictwa do załatwiania wszystkich spraw z przedstawicielami koncernu Daewoo do czasu ich przylotu do Seulu, co miało nastąpić po dwóch dniach. W związku z tym szybko dokooptowano go do zarządu firmy. Pieniędzy na koszty reprezentacyjne na razie od nich nie dostał, a nie śmiał o nie prosić. Na wszelki wypadek wziął z sobą pięćset dolarów, które zakupił za ostatnie pieniądze, jakie wtedy posiadał. „Polonia Holding” dopiero się zawiązywała, pomieszczenia biurowe były niewielkie, zatrudniała sekretarkę, maszynistkę i dochodzącą sprzątaczkę, no ale nie od razu Kraków zbudowano!

        W trakcie pierwszego spotkania kurtuazyjnego przedstawiciele koncernu Daewoo oburzyli się, że pan Ryszard i jego dwa koledzy zamieszkali w hotelu czterogwiazdkowym, gdyż w jego przypadku stanowi to ujmę dla wielkiej firmy Polonia Holding, którą reprezentuje. Przenieśli ich do luksusowego „Hiltona”. Potem przez kilka dni obwozili ich po całej Korei Południowej, pokazali pałac królewski i najwspanialsze zabytki, zapraszali do wykwintnych restauracji, żeby i poważni polscy biznesmeni, i on, jako wysłannik wielkiej polskiej firmy, mogli zakosztować specjałów kuchni koreańskiej, i nie tylko, bo po zaproszeniu ich do nocnego lokalu każdy z nich mógł za darmo zakosztować wdzięków seksownych hostess. Tamci skorzystali, pan Ryszard wysłuchał tylko łzawej opowieści dziewczyny, która miała się nim zaopiekować, o tym, że musi sobie dorobić, bo studia są drogie…

         Kiedy po trzech dniach recepcja hotelu Hilton dyskretnie przesłała rachunek za trzy dni – pan Ryszard pobladł. Szefowie Polonia Holding nie przylecieli, gdyż pilne sprawy biznesowe nadal zatrzymywały ich w kraju. Biedak myślał, że Koreańczycy zapłacą za hotel, skoro ich tu przenieśli, a tu taki numer. Z pięciuset dolarów wydał na szczęście tylko kilka na jakiś drobiazg dla żony, ale to nie wystarczyło. Musiał zapożyczyć się dodatkowo u dwóch współudziałowców do samochodowego biznesu – popatrzyli na niego ze zdziwieniem, bo sami uregulowali swoje rachunki bez mrugnięcia okiem.

        Ostatniego dnia trzeba było podpisać umowę i wpłacić –   w przeliczeniu na dolary – po 500 000 zł na łebka jako opłatę wstępną, stanowiącą dla każdego ze współudziałowców równowartość zaledwie dwunastu samochodów Daewoo Tico[2] po cenie handlowej. Dwaj współudziałowcy zapłacili ochoczo, a szefowie Polonia Holding kazali panu Ryszardowi skłamać, że nie ma jakiejś pieczątki potrzebnej do zrealizowania przelewu. I miał się nie martwić, bo jak wróci, to wszystko uregulują i nie zapomną, co dla nich zrobił. Koreańczycy przyjęli ze zrozumieniem informację, którą im przekazał. Umowa została podpisana. Pan Ryszard wsiadł do samolotu, mając osiem dolarów w portfelu i długi do uregulowania. Prezes Polonia Holding zwrócił mu dopiero po miesiącu koszty, które pan Ryszard poniósł w Seulu. I dał w prezencie T-shirt Daewoo Tico. O wynagrodzeniu za pracę nie wspomniał. Jak się okazało, miał poważniejsze zmartwienia…

        Chwała Bogu, że pan Ryszard, czując pismo nosem, natychmiast po powrocie z Korei Południowej zrezygnował z bycia członkiem Zarządu Polonia Holding, bo musiałby po kilku latach spłacać w ZUS wraz z procentami niewpłacane składki za tych, którzy byli w tej firmie zatrudnieni.

        TO WSZYSTKO POD TYTUŁEM „NIGDY NIE MIAŁEM GŁOWY DO INTERESÓW”. W kolejnym odcinku będzie mowa o tym, jak pan Ryszard sprowadził z Emiratów Arabskich kilka tysięcy majtek z dziurami w kroku…

Bogna Oh, moja córka:

W tamtych latach Korea Płd. była krajem biednym i trochę Koreańczyków wyruszało do Polski w poszukiwaniu lepszego życia (znam takich, co tu mieszkają od czasów komuny, m.in. dwójka moich profesorów uniwersyteckich), więc nie dziwię się, że firmę z Polski, o jakże przebiegłej marketingowo nazwie, brali na poważnie. W Korei metody goszczenia inwestorów do tej pory nie zmieniły się, włącznie z zaproszeniami na dziwki…

        13.12.2019

        „Skończy się dla pana dzisiaj nuda błękitnego nieba” stwierdził przed chwilą pan Ryszard, jak zwykle robiąc pompki i wyciskając dwie szare cegły, z których powstały mury osiedla The View Resort, a ja jak zwykle idę pochodzić po słońcu przy wielkim basenie. I od razu zaskoczenie – na rozłożonej zielonej karimacie około 50-letnia blondynka o anglosaskiej, czyli kartoflowatej urodzie wykonuje rytuał Surjanamaskar (Powitanie Słońca). Ja też witam słońce, ale wykonuję tylko podstawową asanę. Ona zaś biega z karimatą wokół basenu, wlokąc ją za sobą w lewej ręce,  a w prawej ściskając komórkę. I to bieganie, i ta komórka pozostają w absolutnej sprzeczności z ideą tego buddyjskiego rytuału, choć ta pani jest znakomicie wyszkolona i wykonuje bez trudu nawet najtrudniejsze asany, ale oddzielnie i bez należytego skupienia, najwyraźniej nie mając pojęcia o tym, że bez praktyk medytacyjnych te ćwiczenia są w najlepszym razie gimnastyką artystyczną. Odetchnąłem z ulgą, gdy po obiegnięciu z karimatą i komórką dużego basenu i wykonaniu ostatniej, dwunastej pozycji zniknęła mi z oczu. 

        Alexis nie przychodziła do mnie nigdy po czułości, a dzisiaj podbiega do mnie co kilkanaście minut i domaga się drapania za uszami, kładzie się nawet na plecach. Do tej pory witała się tylko z panem Ryszardem. Wiadomo, jeden z żywicieli. Gdyby tu był, być może nie wypadałoby jej manifestować aż takich uczuć wobec człowieka, który nagle się pojawił i nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek zawita tu ponownie. To mądry pies-bies, wie, że jutro już mnie tu nie będzie. Alexis ma w sobie to coś, czego nie mają inne psy wałęsające się wokół osiedla (dwa z nich są niewątpliwie z nią spokrewnione, bo posiadają takie same umaszczenie), dlatego ona wyleguje się na leżakach, a one na koszmarnym gruzowisku przy niedalekim osiedlu-widmie i wyglądają jak hieny…

        Przy dużym basenie jest za gorąco o tej porze na leżakowanie, a nawet na spacerowanie. Żegnajcie gondolierzy, bo tak nazwałem czyścicieli basenów, a przede wszystkim rzek, gdy długimi tykami „wiosłują” przy mostkach weneckich. Przy małym basenie instruktorka fitness w jakimś hotelu, a może w kilku hotelach na porannym, ostrym rozruchu. Wygląda na Rosjankę lub Ukrainkę. W uszach słuchawki – ćwiczy w rytm odpowiedniej muzyki. Jest muskularna. Pracownicy w zielonych mundurkach pochyleni przy spacerowych ścieżkach i małymi motyczkami wycinający to, co ma  być do wycięcia, nie są nią zainteresowani – za mało kobieca i za silna, takiej nie udałoby się zgwałcić. Ale niech no tylko przejdzie ścieżką młoda adeptka najstarszego zawodu świata z prowokacyjnymi wypukłościami z tyłu i z przodu, to od razu biegną za nią ich dzikie, wilcze oczy…

        Pan Ryszard: „Trudno się im dziwić, uskładać na żonę to nie w kij dmuchał. To nie jak u nas, że bieda idzie do biedy. W Libii syn jednego z dromexowych urzędników deprawował arabską młodzież z pobliskiego miasteczka, kiedy przyjeżdżał do ojca w odwiedziny. Podawał im przez płot pornograficzne pisma w postaci naszej poczciwej ‘Przyjaciółki’ oraz ‘Kobiety i Życia’, które oprócz porad kulinarnych i wykrojów wzorów sukien publikowały również zdjęcia skąpo odzianych modelek oraz plażowiczek w strojach kąpielowych. Arabscy chłopcy oglądając z ogniem w oczach te lubieżne widoki zaczynali się onanizować przed dotarciem do najbliższych krzaków otaczających obóz”.

Irena Olbińska:

Kiedy mój mąż pracował w Libii, pracownicy budujący tam cementownię nie musieli się onanizować, bo w odległości 25 km były dwa polskie szpitale z mnóstwem młodych pielęgniarek…

Pan Ryszard:

Przyjeżdżały też one do naszej Małej Bazy z okazji świąt państwowych i kościelnych. Na potańcówki. Ale zaledwie autobus firmowy podjeżdżał pod bramę, co niecierpliwsi nie czekając na otwarcie drzwi wyciągali dziewczyny przez okna i czym prędzej zabierali do baraków, żeby się mogły „odświeżyć” przed tańcami. Zdarzyło się pewnego razu, że dwóch amatorów jednej dziewczyny tak gwałtownie zapraszało ją do siebie, każdy ciągnąc w inną stronę, że wyrwali jej ręce ze stawów. Jakiś dowcipniś zachichotał, że i tak miała szczęście. Gdyby ciągnęli ją za nogi, to by chyba rozdarli ją na pół, bo każda baba jest w kroku od powicia lekko naderwana…

        Po tym dowcipie typowo męskim, który kobiety odbierają z niesmakiem, obiecany ciąg dalszy „majtek z dziurami w kroku” mógłby sugerować, że chcę opowiedzieć anegdotę tego samego typu. A w istocie rzeczy opowiada ona o czasach, o których młodzi ludzie nic nie wiedzą, a starsi nie zawsze mieli możliwość znalezienia się w sytuacjach, w których absurd gonił absurd. Dla pana Ryszarda było to normalką od kilkudziesięciu lat.

        Po powrocie z Korei Południowej i rezygnacji z zasiadania w Radzie Nadzorczej Polonia Holding, zastanawiał się, co robić dalej, czyli jak sobie trochę dorobić do emerytury. Pan Ryszard był kiedyś zastępcą redaktora naczelnego Audycji Polskiego Radia dla Zagranicy. Pewnego dnia zadzwonił do niego aktualny szef jednej z najbardziej znanych audycji radiowych, który postanowił, bo w radiu też nie było kokosów, zrobić interes życia, czyli zakupić w Emiratach Arabskich telebim, duży ekran wizyjny, będący wówczas absolutną nowością. Poza polskim nie znał jednak żadnego języka, nawet rosyjskiego, dlatego zapytał pana Ryszarda, czy nie zechciałby mu w tej wyprawie towarzyszyć, wiedząc, że oprócz biegłego posługiwania się kilkoma językami obcymi jest on w dodatku ekspertem od krajów arabskich.

        Pan Ryszard długo się nie zastanawiał nad udziałem w aż tak kuszącej misji handlowej. Na kupno telebimu za pięć tysięcy dolarów nie było go wprawdzie stać, ale w Polsce brakowało wszystkiego: na przykład majtek kobiecych. Różnokolorowi sprzedawcy z „Jarmarku Europa”, największego w tamtych czasach jarmarku w Europie, który znajdował się w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia (obecnie Stadion Narodowy), obiecywali, że kupią każdą partię majtek za gotówkę. Powiedzieli też, że bardzo poszukiwane przez kobiety są bransoletki magiczne o niezwykłych właściwościach zdrowotnych, które po zakupieniu w Emiratach Arabskich można tu sprzedać od ręki z bardzo dobrym przebiciem.

        Panu Ryszardowi udało się zdobyć całe 1500 dolarów, a jego kompan miał w portfelu aż 5000 „zielonych” na zakup telebimu, kiedy znaleźli się na pokładzie Tupolewa 144 Polskich Linii Lotniczych. Po sześciu godzinach lotu, odbywającego się w ogłuszającym hałasie, od którego puchły uszy, wylądowali wreszcie na lotnisku w Dubaju. Od razu w hali przylotowej obskoczyli ich Arabowie, pytając o wódkę. Pan Ryszard sprzedał z niezłym zyskiem pięć litrów „Żytniówki”, nie mając pojęcia, że od ulicznych handlarzy dostałby trzy razy tyle.

        Zamieszkali w hotelu czterogwiazdkowym z basenem i dostępem do morza. Wieczorami można było się świetnie zabawić na parkiecie tanecznym i poza parkietem też, bo wokół roiło się od prostytutek, które zleciały do Dubaju na gościnne występy ze wszystkich krajów europejskich, a nawet azjatyckich. Na ich usługi na pewno było stać również bogatych handlarzy z Polski, którzy mieli zamiar wydać na zakupy po kilkaset tysięcy dolarów!

        No cóż, szefa bardzo znanej audycji PR stać było tylko na zakup jednego telebimu, natomiast pan Ryszard mógł nabyć kilka tysięcy najtańszych majtek à kilka centów za sztukę, a za resztę bransoletki magiczne – wszystkie dolegliwości kobiece miały hokus pokus marokus zniknąć po kilku tygodniach noszenia ich na ręku. Niezupełnie za resztę, bo zakupione towary trzeba było przetransportować do kraju. Oczywiście najtańszą drogą morską. Nie mieli pojęcia o tym, że ogromny przemyt pożądanych w kraju towarów zakupywanych w Emiratach Arabskich idzie, a raczej leci w pomieszczeniach bagażowych samolotów TU 144 Polskich Linii Lotniczych i że za tym przemytem stoją poza ich załogami również szefowie tych linii, lotnicze służby celne też.

        Dzięki tej niewiedzy z zadowoleniem wylądowali po tygodniu w Warszawie. Telebim, majtki i bransolety podróżowały znacznie dłużej, gdyż statek towarowy po wałęsaniu się po różnych portach dotarł do portu w Gdyni dopiero po dwóch miesiącach. Dodajmy do tego trzydniową odprawę celną, od rana do wieczora, która odbyła się nie tam, lecz w urzędzie na warszawskim lotnisku. No ale wreszcie upragniony towar znalazł się w samochodzie pana Ryszarda. Wystarczyło tylko podjechać do Stadionu Dziesięciolecia, sprzedać go z dobrym przebiciem i wrócić do domu z radosną wieścią. Niestety, Jarmark Europy zawalony był i magicznymi bransoletami, i takimi samymi majtkami, ale tańszymi, bo kupowanymi w Emiratach Arabskich hurtowo. Już starożytni Fenicjanie wiedzieli, że w handlu liczy się przede wszystkim czas!  

        Trzeba było kupić łóżko rozkładane i sprzedawać je detalicznie po bazarkach na Ochocie, w Pruszkowie i w dziesiątkach innych miejscowości znacznie bardziej oddalonych od stolicy, często w deszczu, śniegiem też zawiewało. Niestety czasy, gdy handlujący na rozkładanych łóżkach dorabiali się ogromnych majątków, dawno minęły. Ponadto na pewno nie handlowali oni majtkami z dziurami w kroku! W czasie długiego morskiego transportu do kilku partii bawełnianych majtek dorwały się mole. Jedna z bazarowych bab stwierdziła, że zszywanie dziurek nie wchodzi w grę, ma natomiast sąsiadkę, która te dziurki zahaftuje małymi kwiatkami – i okazało się, że te majtki miały największe wzięcie. Część potencjalnych klientek odchodziła jednak z niczym i na to nie można było już nic zaradzić: zakupione w Emiratach Arabskich majtki produkowano w Indonezji, a tam kobiety mają płaskie pupy…

        Po sześciu miesiącach pan Ryszard pozbył się wreszcie i majtek, i bransoletek, i mógł dokonać końcowego bilansu: ogólny wynik tego przedsięwzięcia był o tyle korzystny, że wyszedł na zero, ani nie stracił, ani nie zyskał – w przeciwieństwie do swego współtowarzysza niedoli, który poniósł całkowitą klęskę finansową. Telebimów było już w Polsce do diabła, kiedy pokwitował odbiór swojego w urzędzie celnym – zapewne spoczywa do dzisiaj w piwnicy jego domu, jeśli nie wyrzucił go do kontenera…

        Rano było gorąco, a później zerwała się na pustyni burza piaskowa (tak jak w dniu mego przyjazdu do Sharmu) i ochłodziło się gwałtownie. Na leżakach kilkoro Europejczyków, ale tylko dwie dziewczyny w strojach kąpielowych – bez próby zanurzenia bodaj nogi w wodzie. Kiedy znalazłem się w basenie, dwóch Arabów pijących kawę przy stoiku, ciepło ubranych, zerkało na mnie jak na dziwny gatunek szarańczy. Pan Ryszard pamięta, jak kiedyś chmara szarańczy spadła na osiedle i trzeba było zadymianiem je przepędzić, bo w innym razie ten sztuczny raj przestałby istnieć.

        Płynąc obserwowałem młodą dziewczynę zakwefioną. Tylko oczy było widać. A obok niej śliczna parka w ładnych ubrankach europejskich. Dziewczynka podeszła do brzegu basenu i wyciągnęła do mnie rączkę. Matka ją od razu przywołała. I znowu wbiła oczy w komórkę – to jedyny jej kontakt ze światem. Jej oczy nie mają prawa wędrować nawet za motylami siadającymi na kwiatkach w żywopłocie. Oczy Arabek w czadorach też, z tym że one mogą rozmawiać przez komórki jak najęte. Ona nie rozmawiała, wpatrywała się w ekran komórki, jakby się do niej modliła.

        Zadumałem się nad losem tej małej, ślicznej dziewczynki. Spotka ją zapewne to samo, co jej matkę. Na razie może biegać z bratem wokół niej. Nie wolno im włóczyć się z innymi dziećmi rasy mieszanej, rozhasanych, rozwydrzonych, bawiących się wśród roznegliżowanych kobiet z cyckami prawie na wierzchu i  papierosami w ustach. Jedna z nich wykonuje taniec brzucha. Rozbawione towarzystwo wielonarodowe śmieje się donośnie i klaszcze. A po drugiej stronie siedzi zakwefiona dziewczyna z oczami wbitymi w ekran komórki.

Bogna Oh, moja córka:

Ależ tato, wokół naszych placów zabaw też siedzą dziewczyny niezakwefione z oczami wbitymi w ekrany komórek. Ich dzieci biegają samopas i często próbują uzyskać moją uwagę jako jednej z nielicznych matek towarzyszącej dziecku w zabawie. A jaki los czeka te biedne dzieci, gdy dorosną? Zakwefione nie będą, ale zależne od ekranów komórek na pewno! Ich dzieci będą biegały samopas itp., itd.

        Kiedy wyszedłem z wody, słońce szybko schowało się za dużą chmurę i wszyscy natychmiast uciekli znad basenów. Aż trzy samoloty pasażerskie przeleciały nad dużym basenem. Mój przeleci już niedługo…

Ostatniej nocy śniła mi się ta kamienna ścieżka przy rzece –
szedłem nią tyle razy i wierzę, że jeszcze wiele razy będę tędy szedł
ku kolczastemu drzewu o delikatnych jasnoróżowych kwiatkach
(czy te kolce chronią je, czy po prostu gromadzą wodę?)

        14.12.2019

        O pierwszej w nocy Jaser zawiózł nas na lotnisko. Pożegnałem się z panem Ryszardem serdecznie, podziękowałem za wszystko. Za jego książkę, którą bardzo cenię i która jest już prawie gotowa do wydania, i za nieoczekiwany dar w postaci tej książki. Dużo zdrowia, panie Ryszardzie!

        Odjechali, a ja musiałem zasuwać z wielką walizą i laptopem do innej sali odlotów znajdującej się kilkaset metrów dalej. Wraz ze mną gnał tłum pasażerów pierwszego tego dnia lotu 609 do Warszawy, a następnie Katowic. Trasa przebiegała m.in. po świeżo utwardzonym gruzowisku. Biegnący z nami Arabowie starali się wyrwać mi z ręki walizę, ale w końcu się odczepili, bo do dźwigania bagaży zatrudnili ich inni pasażerowie, wśród których był sapiący grubas i kobieta z niepełnosprawną dziewczynką.

        Rewizja osobista była drobiazgowa, musiałem zdjąć pasek, buty, czapeczkę, obmacano mnie dokładnie. W poczekalni przed-odlotowej połowa pasażerów zanosiła się kaszlem i wysmarkiwała nosy. Zimne wiatry w Sharmie zrobiły swoje. Gdyby za moim przykładem pływali w lodowatej wodzie, byliby odporni na wszystko.

        Odlecieliśmy zgodnie z planem o 04:15 (czasu sharmowskiego). Samolot był wypełniony po brzegi. Arabów było tylko kilku, trzech Rosjan, reszta Polacy, w tym niemowlę przy piersi. Po wzbiciu się airbusa w powietrze byłem już odcięty od świata. Po wylądowaniu o 07:30 (czasu miejscowego) w Warszawie okazało się, że moja córka Asia wraz ze swoim Piotrem odbiorą mnie na lotnisku samochodem i zawiozą do Dziekanowa Polskiego, gdzie w domu Sługockich zostawię walizę i zabiorę swój plecak, po czym pojedziemy do mojej wnuczki Julii-śpiewaczki na uroczyste śniadanie. Asia musiała zaraz po południu pojechać pociągiem do Ostrowa Wielkopolskiego na wernisaż wystawy prac malarskich, w tym własnej, a Julia miała koncert o godz. 17. Po nacieszeniu się moją przeuroczą prawnuczką Różą, kazano mi przed godz. 16 się zmyć, bo mająca przejąć opiekę nad dzieckiem moja pierwsza żona, matka Asi, po prawie pięćdziesięciu latach od rozwodu nadal ma alergię na mnie.

        W tej sytuacji jeszcze przed północą znalazłem się w Iwoniczu-Zdroju, w „Zofiówce”. Po zwaleniu bagaży na środek pokoju postanowiłem żyć w takim bałaganie, dopóki nie ukończę łamania tekstu tej książki – za trzy dni powinienem być gotów.


[1] Po upadku „Westy” w marcu 1993 został oskarżony o działalność na szkodę firmy i tymczasowo aresztowany po rozwiązaniu parlamentu w czerwcu 1993, środek ten uchylono dopiero po okresie 3,5 roku. Jego proces karny nie zakończył się (m.in. z powodu stanu zdrowia oskarżonego).

[2] Rynkowy debiut Daewoo Tico w Polsce miał miejsce w czerwcu 1993 roku. W pierwszym roku sprzedaży 1471 egzemplarzy znalazło klientów, co zapewniło mu 0,6% udziału w rynku. Prawdziwy „boom” na ten niewielki i dynamiczny samochód rozpoczął się dopiero w 1996 roku. Do 2001 roku sprzedano łącznie przeszło 151 tys. sztuk.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko