kropla czasu
czy to się naprawdę zdarzyło
wszak trwało ledwo mrugnięcie
załzawionego oka
ta chwila gdy
żarliwy oddech ognia
zerwał wodę do lotu
i dostępny mi świat
stracił swój znany kształt i barwę
jak udało się uchwycić
ową kroplę czasu
gdy wszystko już się zdarzyło
i nic jeszcze nie było jasne
i tylko jakaś tajemnicza siła
uchylała w zawieszonej w powietrzu
kipieli ognia i wody
portal przeistoczenia
a zaczęło się dość banalnie
łapczywy jęzor lawy w
jaskrawych barwach krwi i żółci
połykał przestrzeń
która jeszcze chwilę wcześniej
była kamienistą górską łąką
to uśpiony islandzki wulkan
niespodziewanie wyruszył
z korną wikińską pielgrzymką
ku brzegowi atlantyku
tym razem doszedł
i stało się
widziałem
jak charon
odpycha wiosłem
łódź od naszego brzegu
czy to się naprawdę zdarzyło
rozgrzana para
miłosiernie oblepiała okulary
otchłań
szaroniebieska toń
rozmyte granice
morze które nigdzie się nie kończy
niebo które nigdzie się nie zaczyna
gęsty skłębiony wojłok mgły
jak roztańczona tkanka łączna
mistyczny miraż
lub tylko zdroworozsądkowe alibi
słona łza oceanu osiada na lewym policzku
słodka łza z chmur osiada na prawym policzku
a potem zgodnie płyną
do portu wąsów i brody
orzechowa łupinka lekko drży pod nogami
próbując coś zrozumieć z bezruchu fal
niewyraźny maszt dawno zapomniał
przesłanie rozpiętych żagli
i bawi się w chowanego kłębkami chmur
jakby już rozpakował przesyłkę z breslau
cisza wdziera się pod sztormiak
dojmujący bezgłos fal i wiatru
powoli wypełnia czaszkę
mantrą
wieczności
i nagle wiem
że wszyscy moi zmarli
też gdzieś tutaj są
nie jestem zupełnie sam
lodowiec cieli się o świcie
wmówiono nam
sakralny majestat
odwiecznego snu
lodowej góry
tak było
jest
i będzie
wszak odarpi syn egigwy
wciąż ma przytulne igloo
w zakurzonym kącie
mojej skojarzeniowej rekwizytorni
bladym świtem stoję przy sterburcie statku
i patrzę w zaciągnięte bielmem oczy wieczności
a z wyspy dobiega
przejmujący apokaliptyczny
skowyt wiatru
zaplątanego w pułapkę
świeżej lodowej szczeliny
jak głos archanioła i dźwięk trąby bożej
i nagle stało się
lodowiec drgnął
otrząsnął się
jak ziemia z ludzi
w starej indiańskiej legendzie
wznoszący się dźwięk trąbki
sięgnął obojętności nieboskłonu
bo niespodziewanie cały masyw
dostojnie i niespiesznie
ruszył w ostatnią lądową podróż
pękał powoli i przesuwał się powoli
bardzo powoli
centymetr po centymetrze
metr po metrze
pełzł ku przeznaczeniu
wznoszący się dźwięk trąbki
sięgnął obojętności nieboskłonu
i niespodziewanie przeistoczył się
w ravelowskie crescendo na orkiestrę
rozrywające uszy
i wbijające ostre igły poznania w oczy
i oto masyw zerwał się do biegu
zsuwając się w otchłań oceanu
wieczność zdychała na moich oczach
parę dni później
już w duńskim porcie
zrozumiałem
to tylko grenlandia znów
próbuje się stać zieloną wyspą
wszak wciąż śni w polarne noce
o tym zachwyconym spojrzeniu
pierwszego wikińskiego żeglarza
gdy o świcie potknął się wzrokiem
o jej ukwiecone brzegi
sny są wieczne
ogród dziadków w żychlinie
od jakże dawna o tym wiem
a jednak za każdym razem boleśnie zaskakują
troskliwie zadeptane tropy dzieciństwa
przepastny
pełen tajemnic sekretów
baz schowków
wojen aliansów i miłości
ogród dziadków
przemieniony
w skład budowlany
już tylko w mrocznych tunelach snów
zachowały się rozświetlone tunele tego ogrodu
a ja wciąż siedzę z dziadkiem
w konarach gruszy
zwanej panienką
i znów rozmywają się granice
prostują drogi
mieszają się czasy
historie role ludzie
a każdy trop wiedzie
w moją przyszłość
choć mój czas przeszły
okazał się czymś
zupełnie odmiennym
od tamtej przyszłości
to
jutro przyjeżdża wnuczka
a ja
rozpaczliwie szukam
swojej gruszy
bramka
we wczorajszym śnie dowiedziałem się
iż ostatnio u wejścia do czyśćca
zainstalowano niczym w metrze
automatyczne bramki
do ręki wepchnięto mi kartonowy bilet
w kolorze gustownie ognistym
z optymistyczną niebiańsko-niebieską obwódką
gdy wsunąłem go w czytnik
na wysokości oczu wyświetliło się
jaskrawe elektroniczne napomnienie
nie bój się niczego
tutaj
zranić cię mogą
jedynie twoje własne decyzje
było czego się bać
obudziłem się zlany potem
i nadal się boję
xxx
bezsenność
promień księżyca
bezradnie szamocze się
w sieci firanki
przejście graniczne
tuż za plecami strażników
długie cienie topól
nielegalnie prześlizgują się
na drugą stronę
Starość
za przyciemnionymi szybami jutra
ktoś pospiesznie wymiata
strzępki babiego lata
nazywanego niekiedy nadzieją
tożsamość sprawcy jest niepewna
podobnie zresztą jak
i samo jutro
gdzieś na podolu a może koło lubania
wierni dawno temu
rozwiani po tym
i po tamtym świecie
przez przeciągi historii
a w porzuconym
zrujnowanym
kościółku
strzępki modlitw i pieśni
wciąż tulą się
niezłomnie
do cegieł
w załomkach
poszczerbionych murów
noga
dla Grzegorza Malechy
na boisku w jordanku przy banacha
każdy chciał grać jak eusebio
pele był niedosiężną jaskrawą gwiazdą
na nieboskłonie marzeń
I może się zdziwicie ale johan cruyff
nie zaistniał wówczas jeszcze
w zbiorowych modlitwach
a potem niespodziewanie pokochaliśmy george’a besta
dla mnie to był pierwszy krok
w krainę poezji
warsztaty poetyckie w hotelu prima
to miało być spokojne śniadanie
po niespokojnej nocy
w hotelu na kiełbaśniczej we wrocławiu
tymczasem do mojego stolika
dosiadł się znany z widzenia
a już na pewno z nazwiska
delikatny młody poeta
i głosem drżącym jak struny rozstrojonych skrzypiec
rozpoczął międzygeneracyjny dyskurs
przekonywał z ogniem w gwiaździstych oczach
iż prawdziwy współczesny wiersz
musi mieć jaja
i żyć zgodnie z naturą
żadnego słusznie minionego pierdu pierdu
bez nabiału nie ma poezji
po czym z oburzeniem odprawił kelnera
próbującego serwować jajecznicę na boczku
z dobrze wystudiowanym nabożeństwem
przełamał pachnącą chrupiącą bułeczkę
która jeszcze przed chwilą
swobodnie serfowała po mikrofalach
i posmarował masełkiem zapewne jarmużowym
tyle że w rzeczywistości nie było to masło
lecz emulsja tłuszczowo-wodna
wytwarzana poprzez katalityczne uwodornienie
płynnych olejów roślinnych
przed nim dymiła radośnie
jak optymistyczny krater etny
american coffee
w wersji instant
jakże niezwykłej subtelności potrzeba
by w jej rzadkich wodach
odnaleźć zapach
rozpalonych etiopskich płaskowyżów
a on prawdziwy artysta potrafił
pewnie pomogła mu śmietanka
która oczywiście też nie była
śmietanką
lecz skomplikowanym związkiem
chemicznym
nim skończył śniadanie
już wiedziałem
współczesny wiersz
musi być zbudowany na bazie nabiału
pod warunkiem
że nie będzie on nabiałem
dixi
Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl