Zofia Maria Smalewska – Bezdomna – opowiadanie

0
1146
Franciszek Maśluszczak

            Do odjazdu pociągu relacji Gdańsk – Warszawa miałam dobre trzy godziny. Na dworze słota, wiatr północny 8 w skali Beauforta.

            Kupiłam sobie, jak się u nas na Kaszubach mawiało: sznekę z glancem oraz gazetę “Życie na gorąco” i postanowiłam spędzić czas oczekiwania na dworcowej poczekalni. Nie lubiłam jej, bo rzadko grzeszyła czystością. Tym razem było podobnie, ale nie miałam wyboru. Przysiadłam blisko wejścia, zaduchu powodowanego przez spoconych i niedomytych “pasażerów” jadących donikąd było mniej, więcej za to światła wpadającego przez olbrzymie okna w ścianie oddzielającej ją od głównego holu dworca.

            Podręczny bagaż wepchnęłam pod stolik, opierając na wszelki wypadek go sobie o nogi i rozłożyłam gazetę, której niewielki format tylko częściowo osłonił mnie przed rozglądającymi się po sali gębami jakichś znużonych — nie wiadomo: pracą, pogodą, czy czasem oczekiwania, facetów — którzy chyba innej rozrywki nie znali.

            Najpierw się posilę – pomyślałam. Glanc na wierzchu szneki wyglądał zachęcająco głównie z powodu słodyczy, jakiej najwyraźniej mi brakowało.

            Ledwo zdążyłam ugryźć kęsa, a już – patrząc na moją sznekę łakomym wzrokiem, podeszła do mnie, wyglądająca na nieco zaniedbaną, no i… biedną, kobieta z przybrudzoną parcianą torbą w ręku. – Przepraszam. Przepraszam panią. Przepraszam – powtórzyła trzeci raz, jakby w obawie, że ją może spotkać coś złego. – Czy ja mogę… –     Oparła niedomytą dłoń na krawędzi najbliższego krzesła i dokończyła: – Czy pani mogłaby mnie wesprzeć jakimś groszem, na bułkę. Nic jeszcze dzisiaj nie jadłam – dodała  ściszając głos niemal do szeptu.

            Poczułam lekkie zażenowanie. Nie lubiłam, jak i chyba większość z nas, natrętów, którzy od jakiegoś czasu, gdy sprywatyzowano gospodarkę, poszerzają pojawiającą się w kraju rzeszę żebraków. Tylko że… żebrzącymi na ogół byli mężczyźni. Kobieta, która do mnie podeszła, miała gdzieś około czterdziestki. Jej podkrążone, a może lekko podsiniaczone oczy wyraźnie wskazywały na anemię. Zabandażowana lewa dłoń najwyraźniej kontuzjowaną poważnie nie była, gdyż trzymała w niej swoją, wypchaną jakimiś ciuchami parcianą torbę.

            Wypowiadając swoją prośbę, zdjęła z poręczy krzesła rękę i nieśmiało wyciągnęła w moim kierunku.

            Zlustrowałam ją pobieżnie wzrokiem i oceniając po wyglądzie, wywnioskowałam, że to jedna ze stałych bywalczyń tego dworca. Mimo to zrobiło mi się jej żal. Z kieszeni swojej ciepłej, puchowej kurtki wyciągnęłam dwudziestozłotowy banknot i ku zdziwieniu, jakie natychmiast pojawiło się w jej w oczach, podałam go ze słowami: – Proszę sobie kupić coś do jedzenia i picia. I wróci pani do mnie, abym widziała, że tych pieniędzy nie przeznaczyła pani na alkohol.

            Na alkoholiczkę raczej nie wyglądała, na narkomankę tym bardziej. – Zwłaszcza, że na początku lat 90. zjawisko to jeszcze do społecznych nie należało.

            Kobieta drżącym głosem wypowiedziała magiczne dziękuję i szybko się oddaliła w kierunku wyjścia z dworca głównego.

            Na pewno nie wróci – byłam wręcz przekonana. I nawet chyba zdziwiona, że tak pośpiesznie zdobyłam się na taki dydaktyczny gest wobec nieznajomej. Moja szneka z glancem jakby mniej mi smakowała, niż oczekiwałam wcześniej. – Są takie kobiety, które… cały dzień głodują?

            Przejrzałam pobieżnie swoją ulubioną gazetę i zabrałam się za rozwiązywanie krzyżówki. Trwając w zamyśleniu nad którymś z kolejnych, trudniejszych haseł, nawet nie zauważyłam, jak żebraczka ponownie podeszła. – Już jestem. Mam w reklamówce bułki, parówki i… kefir – pokazała na zakupy. Jej głos brzmiał teraz inaczej. Był bardziej pewny i wyrażał zadowolenie. Uśmiechnęłam się do niej. Miałam ochotę powiedzieć, że mnie zaskoczyła, realizując moje polecenie. Mile zaskoczyła tym, że ofiarowany jej banknot wydany został w zbożnym celu i… nie będę musiała tego żałować. Zamiast tego jednak odsunęłam stojące z boku krzesło.

            – Proszę usiąść – powiedziałam. – I spokojnie zjeść to, co pani sobie kupiła. – I korzystając z okazji, by zaspokoić ciekawość, dlaczego do tej pory nic tego dnia nie jadła, poprosiłam, by mi coś o sobie opowiedziała. Dlaczego była zmuszona prosić mnie o wsparcie?

            – Jestem Marta – przedstawiła się tylko i nerwowo spojrzała na zakupione wiktuały.

            – Oczywiście, musi pani najpierw zaspokoić głód. I pragnienie. Spokojnie. Proszę jeść. Ja mam jeszcze prawie dwie godziny do odjazdu pociągu.

            Kobieta rozwinęła opakowanie z parówkami i poświęcając całą uwagę jedzeniu, zabrała się za parówki. Zjadła jedną, zjadła bułkę i sięgając po butelkę z kefirem, spojrzała z ufnością.

            Zauważyła, że nadal wyczekuję, aż coś powie. – A co tu opowiadać – wzruszyła ramionami i zrobiła niechętną minę.

            – A w rękę co pani sobie zrobiła? – zaczęłam z innej strony.

            – Teraz to nic. Tylko się skaleczyłam – wyjaśniła i zabrała się za kolejną parówkę. Znikające uczucie głodu najwyraźniej wreszcie pozwoliło jej się otworzyć. – A wie pani, że mam za sobą kilka prób samobójczych? — zapytała.

            Nie spodziewałam się takiego początku. – Aż tyle? – byłam zdziwiona.

            – No tak. Tak było. Ale nie teraz. Po raz pierwszy próbowałam się zabić, gdy miałam dziesięć lat. Połknęłam wszystkie tabletki znalezione w szafce mojej ciotki. Długo wymiotowałam. Bardzo – pamiętam – bolała mnie głowa.

            Bo wie pani? Od czasu, gdy miałam pięć lat, a moja matka zapiła się na śmierć, wychowywała mnie siostra mojej matki.

            – A ojciec?…

             – Ojca nawet nigdy nie poznałam. Bo chyba go nie było…

            Moja przygodna rozmówczyni tylko na łyk kefiru zrobiła przerwę w opowiadaniu swojego popapranego życiorysu i ciągnęła swoją opowieść dalej. – Ciotka była starą panną i mieszkała na Zaspie. W dwóch pokojach. W jednym ona spała, a w drugim ja mogłam się bawić. Dzieci z podwórka to mi nawet zazdrościły.

            A tak naprawdę życie ze starą panną, na dodatek tercjarką wierzącą w świętego Wita, było piekłem. Dzisiaj już wiem od psychiatry, że ona cierpiała na zastępczy zespół Munchhausena*.

            Ciotka wmawiała mi różne choroby i leczyła mnie polopiryną S. I podawała mi swoje leki na epilepsję.

            Coś takiego. Mój Boże, przecież to… – zaczęłam jej współczuć. Ale ona nie oczekiwała współczucia. Chyba po prostu nadarzyła się jej okazja, żeby komuś o tym opowiedzieć. Tak po prostu. Bo jak się jest bezdomnym, i nie ma się nikogo koło siebie, kto byłby bliski, to przecież i nie ma z kim porozmawiać.

            Ale zaraz? Jest bezdomną? Na pewno? Nie powiedziała jeszcze tego…

            – No pewnie, że ciotka mogła mnie tymi lekami uśmiercić – potwierdziła. – Ciotka różne bajdy opowiadała sąsiadkom, a one jej wierzyły. Powiedziała, że wypadłam pijanej matce z rąk, musiała wezwać lekarza, i to on postawił taką diagnozę. Że mam padaczkę.

            Historia tej kobiety wydała mi się nagle na tyle ciekawa, że schowałam do torby gazetę i wyjęłam tablet. Popijając kawę z termosu, zaczęłam robić notatki.

            Rozumiem, że ciotka była chora, ale skąd miała wiedzę medyczną? Bo chyba miała? – dociekałam, by ukierunkować wiedzę o jej rodzinie, którą za moim przyzwoleniem mnie raczyła.

            – Ciotka kiedyś była pielęgniarką w ośrodku Złota Przystań. Miała dostęp do recept na psychotropy. Cholera ją wie zresztą – podważyła wcześniejszą informację. – Pamiętam, że po tych tabletkach bardzo cierpiałam na bóle głowy,nie mogłam się uczyć, nie ćwiczyłam na wuefie i leżałam po kilka dni w łóżku.

            A tak w ogóle to ciągle słyszałam, że się dla mnie poświęca i powinna oddać mnie do Domu Dziecka, ale ma przecież sumienie, przygarnęła mnie jak bezdomnego psa, to i musi się jak psem mną opiekować.

            W tym momencie oczy mojej rozmówczyni zaszkliły się. Chwilę później i oczy, i nos wytarła o rękaw swojego brudnawego skafandra.

            – Kiedy choroba ciotki nasiliła się, zrobiła się ona bardzo agresywna… Często klęczałam na rozsypanym grochu z rękoma na szyi, lub uniesionymi nad głową trzymając w nich obraz świętego Vita, tego od padaczki. A jak mi ręce omdlały i obraz dotknął głowy, dostawałam razy dyscypliną po plecach. Czasami trwało to godzinę i więcej.

            – I naprawdę nie było nikogo, kto by ci wtedy pomógł? – zdobyłam się na formę per ty, gdyż opowiadała przecież o czasach, gdy była dzieckiem. – No, a ta druga próba samobójcza? To kiedy? Też jak byłaś dziewczynką?

            – No też. Miałam dwanaście lat, gdy ciotka dostała ataku. Przyszłam ze szkoły i powiedziałam jej, że mam dwie jedynki na półrocze. I ona dostała wtedy takiej furii, że wszystko fruwało. Pozamykała okna i odkręciła wszystkie cztery kurki z gazem. I wsadziła głowę do piekarnika.

            Jak ja wtedy krzyczałam. Byłam przerażona. Biegałam po klatce schodowej, wzywając pomocy. Ale najpierw pochowałam pudełka z zapałkami. Okien nie miałam siły pootwierać. Wszędzie mocno czuć było gaz.

            Na szczęście w pewnym momencie ciotka się opamiętała. Na wpół przytomna wysunęła głowę z kuchenki gazowej, a potem pootwierała okna w mieszkaniu. I położyła się spać, nie zauważając wcale, że siedzę zaryczana i skulona pod stołem.

            – I nikogo nie udało ci się zainteresować tym, co zaszło? – Moje pytanie kolejny raz pozostało bez odpowiedzi, a ciekawość kolejnego samobójstwa rozmówczyni nadal niewyjaśniona.

            – Rano, jak szykowałam się do szkoły, ciotka jak gdyby nic się nie wydarzyło, zrobiła mi śniadanie i kanapkę – ciągnęła.

            Czas do odjazdu mojego pociągu powoli się kurczył, ale było go jeszcze na tyle dużo, że mogłam pozwolić Marcie, by mówiła, o czym tylko ma ochotę. By te traumatyczne historie ze swojego życia wyrzuciła przede mną, jak przed kimś, kto po ich wysłuchaniu mógłby z nich ją uwolnić.

            – Ale ja chyba panią nudzę? – zreflektowała się chyba i z niepokojem spojrzała mi w oczy.

            – Nie, nie nudzisz. Mam jeszcze ponad godzinę do odjazdu pociągu, mogę cię słuchać – wyjaśniłam szczerze. Marta wstała jednak i przeprosiła, że musi wyjść do toalety. – Dobrze, jak wrócę, będę opowiadać dalej. Przypilnuje mi pani rzeczy? – pokazała na swoją parcianą torbę.

            Wróciła szybko, wyjaśniając, że ma problemy z pęcherzem. – Chyba od piątej klasy zaczęłam się w nocy moczyć. Ciotka za każdym razem ściągała mokre prześcieradło i lała mnie tym prześcieradłem po głowie. I wie pani, nie poszła ze mną do lekarza, tylko powiedziała o tym mojemu wychowawcy w szkole. A on dociekał każdego dnia, czy w nocy się zmoczyłam i kazał mi malować – za każdym razem, jak się nie posikałam – uśmiechnięte słoneczko.

To przez moją stukniętą ciotkę nie miałam żadnych koleżanek.

            – Myślę, że głównie dlatego, że brakowało ci matki – pozwoliłam sobie na odmienne zdanie. Problemu tego jednak nie zamierzałam rozwijać, bo… co by to dało?

            – Nie byłam wcale taka głupia, jakby się wydawało – wyjaśniła, podejrzewając mnie chyba o brak zrozumienia dla opowiadanej przez nią historii. – Mówiono nawet, że jestem ponadprzeciętnie inteligentna. Miałam bogate słownictwo i gdy tylko nic mi nie przeszkadzało, dostawałam bardzo dobre oceny w szkole. Było tak, bo lubiłam czytać. Czytałam i czytam wszystko, co mi wpadnie w ręce… A pani chyba też lubi? – zwróciła się do mnie z pytaniem.

            – Tak pani Marto, lubię, ale mam do odjazdu pociągu coraz mniej czasu, więc proszę opowiedzieć, jak pani wylądowała na ulicy? To mnie najbardziej interesuje –  wyznałam bez ogródek. Moja rozmówczyni tylko pokiwała głową.

            – Wie pani, że bardzo się utożsamiam z moją zmarłą mamą. Szkoda, że zaczęła pić i tak marnie skończyła, bo była naprawdę światłą kobietą.

            Nawet, gdyby tak nie było, to córki zawsze bronią opinii o swoich matkach – pomyślałam. Marta miała jednak argumenty potwierdzające to, co powiedziała o niej.

            – Mama pięknie grała i śpiewała. Tak jak ona, też gram na gitarze i śpiewam. Czytałyśmy te same książki. Pisała nawet wiersze. A wie pani, że ja też piszę wiersze?

            O! Serio? Wysyłała je pani gdzieś, zainteresowała nimi kogoś?

            – A gdzie, do której redakcji wpuszczą bezdomną osobę?

            Nie wiedziałam, co powiedzieć, przecież miała rację. Kto dzisiaj szuka poetów?, a jeszcze do tego wśród bezdomnych?

            – Miałam też “przyszywaną” babcię Różę, która mnie czasami odwiedzała, ale moja ciotka bardzo jej nie lubiła. Ciotka nie potrafiła wyjaśnić dalekiego z nią pokrewieństwa.

            Każde spotkanie z tą babcią było świętem dla mnie, a w szczególności Boże Narodzenie. – Znów w oczach Marty pojawiło się wzruszenie. – Babcia Róża była wykształcona. Kiedyś wykładała angielski na gdańskiej uczelni. Kiedy spotykałyśmy się w parku, na ławce, uczyła mnie języka angielskiego, śpiewałyśmy razem ulubione piosenki.

            Jej życiorys to też jedna wielka tragedia… Na starość została całkiem sama. Mieszkała w suterynie na Marynarki Polskiej, w maleńkim pokoiku z kuchnią i wychodkiem na korytarzu, wspólnym dla czterech rodzin.

            Miała niską emeryturę, biedowała, ale kiedy przychodziłam do niej, robiła mi burgera z wołowiny. Wiedziałam, że to dla niej duży wydatek i potem przez dwa dni będzie jeść tylko chleb i pić herbatę; mleka nie tolerowała.

            Mój Boże. Ile ciekawych historii ma w przysłowiowym zanadrzu ta kobieta, która teraz, mówiąc o głodującej babci, dobrała się do… ostatniej już parówki?… Chyba tak. Jej reklamówka opustoszała.

            – Zostały ci jeszcze jakieś pieniądze? – zapytałam z troską w głosie, ale mnie źle zrozumiała: – A co, mam zwrócić pani resztę?

            – Nie o to mi chodziło. Pytam, czy jeszcze będziesz miała za co kupić sobie następne parówki.

            – Tak, starczy mi, na jutro – potwierdziła z zadowoleniem i kontynuowała: – Kiedyś babcia Róża nie przyszła do parku na umówioną porę zaraz po moich lekcjach w tajemnicy przed moją ciotką. Zmarło jej się i –westchnęła ciężko – nie przyszła już nigdy. Od córki jej sąsiadki dowiedziałam się, że umarła. Miała prawie dziewięćdziesiąt lat.

            Nie pytałam o dalsze szczegóły, o pogrzeb. Czas płynął, a ja wciąż nie znałam odpowiedzi na zasadnicze pytania. I nie miałam już zamiaru powracać do nich. No i wtedy, wbrew moim oczekiwaniom Marta wróciła do tematu swoich samobójczych zachowań, od których rozpoczęła swą opowieść.

            – W liceum podjęłam kolejną próbę samobójczą: napiłam się wódki i podcięłam sobie żyły w nadgarstkach. – I żeby nie być gołosłowną, podciągnęła oba rękawy skafandra i pokazała mi zagojone sznyty powyżej swoich dłoni. – Odratowano mnie. Miałam szesnaście lat i nadal chciałam wiedzieć, jak się czuje człowiek szczęśliwy? Sięgnęłam po jakąś ekstazę. Nie czułam bólu głowy i nie słyszałam, jak wyje moja dusza. Byłam już uzależniona od leków na padaczkę, co mi więc szkodziło spróbować narkotyku? Na szczęście mój organizm zbuntował się na to paskudztwo. Postanowiłam żyć normalnie, jak inni ludzie. Po maturze poddałam się leczeniu. Badania EEG wykazały i potwierdziły, że jestem zdrowa i nigdy nie mogłam chorować na epilepsję.

            Spojrzałam na dworcowy zegar, który wyświetlał 13,45. Czas z Martą spędzony szybko mi zleciał i do odjazdu mojego pociągu zostało tylko trzydzieści minut. Zachrypnięty kobiecy głos z megafonu oznajmił, że pociąg do Warszawy jest opóźniony około dwóch godzin. – Cholera! Jeszcze to! – pomyślałam ze złością. Byłam już głodna, a po zjedzonej mojej drożdżówce zostało tylko wspomnienie.

            –  Słyszała pani? Mam tu jeszcze tkwić ponad dwie godziny. Zapraszam panią na obiad do baru – pokazałam ręką na widoczny za oknem szyld pobliskiej jadłodajni w podziemiu.

            W oczach Marty pojawił się kolejny w tym dniu błysk radości. I kolejne zaskoczenie, bo przecież nie spodziewała się, że zaproszę ją na obiad.

            Specjalnego wyboru nie było, obie przystałyśmy na ruskie pierogi.

            Teraz, już przy jedzeniu, a widziałam, że Marta z trudem hamowała się, by nie konsumować pierogów zbyt łapczywie, mogłam spokojnie czekać, aż moja rozmówczyni wygada się do końca. – Może wreszcie dowiem się, dlaczego wybrała bezdomność?

            Widziała zresztą, że zainteresowałam się jej historią. Ciągle przecież notowałam coś w tablecie, nie pokazując ekranu.

            – Jak to pani wyjaśnić, że stałam się bezdomna? – sama wreszcie przywołała temat. – Tak naprawdę to nie ja, to moje życie wybrało dla mnie bezdomność – skwitowała go smutną refleksją, której nie byłam jeszcze w stanie ocenić.

            – Rozpoczynałam studia dwa razy i przerywałam po pierwszym semestrze. Marzyła mi się resocjalizacja, bo ciotka mówiła, że takie studia kończyła moja mama. Ale… tak jak moja mama zaczęłam pić. A raczej popijać.

            Ciotka w ostrej fazie swojej choroby opowiadała wszystkim, że po pijanemu ją biję. Prawdą było jedynie, że gdy wydoroślałam, nie pozwalałam już jej na takie traktowanie, jak robiła to wcześniej. Ale pokazywane sąsiadkom siniaki, które były niby dowodem, że się znęcam nad nią, robiła sobie sama, obijając się o szafę, meble, poręcze na schodach.

Aż kiedyś rozgłosiła, że wypchnęłam ją z piątego piętra i prawie zabiłam. Rzekomo cudem zaczepiła się o jakiś element balkonu i nie wypadła na ulicę. Jej koleżanki Józka i Janka uwierzyły jej, że jestem potworem. Namówiły ją, by mnie wymeldowała i wydziedziczyła…

            Mówiąc to, Marta rozpłakała się. Podałam jej paczkę jednorazowych chusteczek i… zamówiłam dwie galaretki owocowe z bitą śmietaną.

            – Wie pani, co ja odczuwałam, kiedy pewnego dnia nie mogłam otworzyć drzwi do domu? Przekręcam klucz i nic… Dzwoniłam, pukałam. Cisza. Przestraszyłam się, że ciotce coś się złego przydarzyło; zemdlała, upadła? Zadzwoniłam nawet na policję. Przyjechali i kiedy już byli pod drzwiami, usłyszałam zgrzyt klucza w zamku. Zgarbiona, z obłędem w oczach ciotka zaczęła krzyczeć: – Czy ona tu jest?! Czy znowu chce mnie zabić?!

            Zabrano mnie na komendę milicji. Wytłumaczyłam im tam, że ciotka od lat leczy się psychiatrycznie. Podałam, w jakiej przychodni, żeby – jak nie wierzą – zadzwonili na Sobieskiego… Nic to nie dało. Pozwolili mi tylko zabrać z domu ciotki swoje rzeczy. Nie mając u niej meldunku, nie mogli mojej ciotki zmusić, abym dalej z nią mieszkała.

            Miałam dwadzieścia cztery lata i z dnia na dzień stałam się bezdomna.

            Przez pierwszy tydzień nocowałam u koleżanki, ale jej matka nie pozwoliła na dłużej. Teraz od pięciu lat włóczę się całymi dniami po mieście. Latem śpię pod wiatą na przystanku w Jankowie, na trawniku w parku, albo w gęstych krzakach, czy też na parkowej ławce.

            Teraz zimno, niedługo święta Bożego Narodzenia. Z dworca nas na noc wypraszają, czasami odwożą do schroniska dla bezdomnych. Tam pić nie wolno więc mało chętnych. Ja już nie piję, to nie wyganiają. Wykąpać się można i kilka dni tam wytrzymać.

            Najczęściej tam przebywam, ale… ta atmosfera, która tam panuje, zabija mnie. Wracają przeżycia, myśli samobójcze… Wybieram więc swobodę.

            Dzisiaj z panią zjadłam obiad – kontynuowała Marta, patrząc mi w oczy z taką wdzięcznością, jakbym dla niej uczyniła naprawdę coś wielkiego. – Nie pamiętam, kiedy kupiłam sobie ciepłą zupę.

            – No i gdzie teraz pani pójdzie? – zapytałam wzruszona, ale i zadowolona, że nasz dialog pomyślnie się rozwinął.

            – Mam metę na ogródkach działkowych. Nocuję tam z koleżanką, którą los podobnie doświadczył.

            – I ciepło tam macie?

            – Dopóki nie przyjdą mrozy, da się wytrzymać. A potem… damy się zawieźć do schroniska.

            W barze zrobiło się gwarno, weszła jakaś zbiorowa grupa podróżnych. – To co? – zwróciłam się do Marty – Ja wracam na dworzec, idziesz jeszcze ze mną?

            – Nie, dziękuję. Była pani dla mnie taka… – Nie wiedziała chyba, co powiedzieć.          – Smutna ta twoja historia – przyznałam. – I nie bardzo wiem, jak można by ci pomóc.

            – Nie potrzebuję pomocy. Spokojnie, wracam teraz pod Bramę Wyżynną. Tam gram na gitarze pożyczonej od koleżanki. I do późnej nocy śpiewam. Ludzie mówią, że mam głos anioła, zatrzymują się i słuchają. Zbiorę parę złotych dla siebie i koleżanki i jakoś… Aby do wiosny.

            – A wie pani, że ta moja koleżanka to artystka? Grała wcześniej w kawiarni Muza i w operetce. Muza się rozpadła, a w operetce płacili grosze. Jej mąż wyjechał za granicę i nie wrócił do niej, a na dodatek narobił długów. Mieszkanie było na niego więc jej go zabrali, i trafiła na ulicę. Opowiedzieć pani o niej?

            – Nie dzisiaj, kochana. Ja muszę wracać do… domu. – Powiedziałam to tak, jakby słowo dom wydało mi się nagle czymś zakazanym.

            Nie mogłam jej życzyć Wesołych Świat, bo cóż jej wesołego może się zdarzyć? Chociaż?…

            – Marto, nie wszystko stracone. Postaram się odnaleźć cię w wigilijny wieczór. Posłucham, jak śpiewając, zwołujesz anioły!

            Wsiadając do pociągu, miałam cichą nadzieję, że kiedy ją spotkam ponownie, opowie mi już lepszą historię swojego życia.

*/ Zaburzenia pozorowane polegające na wywołaniu u siebie objawów somatycznych przypisywanych sobie chorób.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko