Henryk Sławik
Zdarzają się w życiu pisarza tematy i wątki jątrzące, nieukojone, czasem budzące ze snu, cichcem i uporczywie wołające o spotkanie.
O Henryku Sławiku, polskim dyplomacie, który w czasie wojny uratował wiele tysięcy istnień, dowiedziałam się przypadkiem na początku lat dwutysięcznych w nieistniejącej już kawiarni Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej w Alejach Ujazdowskich. Nie mogłam uwierzyć: Polska miała takiego bohatera i Polska nic o nim nie wie! Dlaczego?
Wtedy Henryk Sławik zawołał mnie po raz pierwszy. Zaczęłam gromadzić materiały do książki o nim, pojechałam na Węgry, wraz z tłumaczem ślęczałam w tekstach źródłowych. W końcu, w 2004, ukazał się „Czerwony ołówek. O Polaku, który ocalił tysiące Żydów” – mój reportaż historyczny, rzetelnie udokumentowany, napisany językiem dostępnym nawet dla gimnazjalistów, bo wydawało mi się wówczas oczywiste, że o Sławiku będą uczyć w każdej szkole. Ale mijały lata i mimo wysiłków grona ludzi, by jego nazwisko w wolnej Polsce stało się powszechnie znane, tak się nie stało – znajomość losów Sławika nie wyszła poza elity.
Dwie dekady z okładem później Henryk Sławik, wciąż obecny w moich myślach, przywołał mnie po raz drugi. Pracując nad najnowszą książką „Piekło ocalonych”, zawierającą historie polskich Żydów, którzy przeżyli wojnę (opowieści zbierane i uzupełniane przeze mnie w latach 2000-2018), wiedziałam, że ostatni z jej 22 rozdziałów poświęcę właśnie jemu – polskiemu Wallenbergowi, a także upartemu Żydowi z Krakowa, izraelskiemu dyplomacie Henrykowi Zvi Zimmermannowi, również przez Sławika uratowanemu, który jako pierwszy upomniał się o przywrócenie pamięci o nim.
Zdarzają się w życiu pisarza tematy wołające o kontynuację. I tylko jeśli czytelnicy odczuwają z autorem wspólnictwo w dziele torowania im dróg, sny stają się spokojniejsze.
Ze wspomnień Henryka Zvi Zimmermanna: „Zegar mojego życia wybijał uporczywie: <Tam, gdzie był początek, tam jest zakończenie, ale gdzie zakończenie, tam też nowy początek>”.
Dwie fotografie z roku 1943, z Budapesztu. Na pierwszej typ amanta w zgodzie z wymogami międzywojennej elegancji, wysokie czoło, wąsik, wzrok chwacko wbity w obiektyw. Zimmermann, prawnik, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, ma trzydzieści lat.
Druga fotografia. Postać masywna, twarz okrągła, wylewająca się szczodrze z konturów jak u wiejskich plebanów, tych, co zakasując sutannę, z posługą do chorych jeździli rowerem. Sławik, poseł do Sejmu Śląskiego, przekroczył czterdziestkę.
Poza ciężkim, skondensowanym spojrzeniem u obu zdjęcia nie zdradzają żadnej wspólnoty losu ani czasu. Żadnego początku.
*
Miriam Zimmermann, drobna, wyprostowana, oczy chłonne, ciche, wspólniczka w poszukiwaniach początku i dalszego ciągu zaznacza, że jej pierwsze zdjęcie z Krynicy Górskiej datuje się na rok 1936, dokąd, maleńka, przyjeżdżała z rodzicami na letnisko, jak wiele żydowskich rodzin z Krakowa. Do śmierci męża spędzali w Polsce co najmniej dwa miesiące i Henryk irytował się, że Krynica na świecie niedoceniana, w czeskich Karlowych Warach na przykład bije tylko jedno gorące źródło, w Krynicy aż siedem – biją bezgłośnie, uparcie, rytmicznie ze źródeł swojej historii, ze swego początku, dokarmiając korzenie lasów. W okolicznych lasach rosną wciąż drzewa z tkliwą, próchniejącą pamięcią, sześćdziesięcio, siedemdziesięcioletnie – kustosze omaszczonej żywicą śmierci. Henryk Zimmermann opowiadał Miri o tamtych sosnach, jodłach, świerkach, jak pachniały.
*
Z woli matki zwany Herszele, urodzony w 1913 w Skale nad Zbruczem na Podolu jako szóste, najmłodsze dziecko przedsiębiorcy zbożowego rodziców prawie nie znał, bo umarli w czasie epidemii cholery. Nie zachowały się ich fotografie, jedynie głos matki, Pesi, z domu Biterman, niezbadanym sposobem przeniknął do uszu niespełna dwulatka niskim, nosowym, równym śpiewem: „Pan Bóg stworzył chłopczyka, chłopczyk zwał się Herszele, Herszele miał żyć i rosnąć, rosnąć”. Wychowywany przez starsze rodzeństwo popołudniami uczęszcza do szkoły hebrajskiej, rano do polskiego gimnazjum, gdzie na przerwach i potańcówkach nuci się piosenki Hanki Ordonówny. Przed wyjazdem na studia do Krakowa żegnają go hucznym refrenem do melodii starej żydowskiej pieśni: „Jak Żydek umie tylko grać, to w świecie on nie zginie. Pamiętaj, kto ci skrzypce dał i co twój tata grał”. Struny skrzypiec w kulturowej symbolice przędą tony pomyślności, harmonii.
Głos matki, skrzypce – początek.
*
Zaraz po tym jak na nocnym niebie widuję się kometę – wedle określenia pepeesowskiej „Gazety Robotniczej” (Sławik jest jej redaktorem) „owego zwiastującego trwogi i nieszczęścia tajemniczego włóczęgę wszechświata, który wznieca półgłośne, zawieszane rozmowy – wybucha wojna. Po agresji Sowietów na wschodnie tereny Rzeczpospolitej przez most graniczny w Czeremoszu ewakuuje się cały polski rząd, apelując uprzednio o rozwiązanie się jednostek armii polskiej i przejście najkrótszą drogą do Rumunii i na Węgry. Polacy ciągną przez przełęcz Użocką, Tucholską, Wyszkowską i Tatarską najpierw w małych, potem coraz większych grupach. Idą żołnierze z oddziałów frontowych w brudnych, zakrwawionych bandażach, idą cywile gołymi rękami wygrzebujący i całujący ziemię tuż przed granicznym szlabanem, zawiązujący jej grudy w gałgany, onuce. Wielu już po węgierskiej stronie zdziera wyschniętą ziemię z kół wozów armatnich i ciężarówek. Modlitewnie lamentują kobiety, uchylone usta śpiących, niesionych na rękach dzieci śnią zapach mleka. Węgierskie wieśniaczki wychodzą na granicę z saganami gorącej zupy i chlebem. – Biedni wy – współczują w swoim języku.
W październiku 1939 na Węgrzech jest już pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy polskich obywateli, dziesięć tysięcy z nich to Żydzi – głównie żołnierze rozbitej armii. W Budapeszcie wciąż działa konsulat, bo między Polską a Węgrami nie ma stanu wojny, rządzi niechętny hitlerowcom Pál Teleki. Budapeszt żyje Polakami, jego elita zajmuje się Polakami, dla Polaków zbiera się odzież, organizuje przerzut mężczyzn do wojska na Zachodzie. Co zamożniejsi urzędnicy zlikwidowanych polskich instytucji cywilnych i wojskowych (- Prochu nawet nie powąchali – pokpiwają frontowi) z rodzinami, pieskami, papugami, pierzynami, klejnotami, pawimi piórami, patefonami, portretami przodków i zasklepionych w pozłacanych ramach martwej sielskości krajobrazów zagnieżdżają się w pensjonatach i hotelach. Młodzi w nocnych klubach, pocieszani przez smagłe czarnookie dziewczyny, że wojna szybko się skończy, sączą cierpkie wino.
A uchodźcy wciąż napływają. Po stronie węgierskiej służby graniczne dzielą ich na cywilnych i wojskowych i kierują do prowizorycznych obozów. W przepełnionych obozach ludzie awanturują się, modlą, przeklinają, piją. Jedni chcą wracać do Polski, do swoich domów, do rodzin, drudzy rwą się do Francji, bo tam prędzej czy później zorganizuje się polska armia. Dwudziestego pierwszego września 1939 po trzydniowej przeprawie przez Karpaty (pogoda sprzyjała, tylko nocami smagał chłód i w czasie krótkich postojów grupki wędrowców skupiały się wokół przyskalnych palenisk jak rozbitkowie uchwyceni tratwy) węgierską granicę przekracza Henryk Sławik, PPS-wiec, urodzony 1894 w śląskiej wsi Szeroka, chłopski syn o fizjonomii plebana, samouk, ten, który niespełna cztery lata później będzie pozować do drugiej fotografii z początku tej historii, i o którym jego imiennik Henryk Zvi Zimmermann powie po latach: – Doznałem magnetyzmu pierwszego wrażenia.
*
Zanim do tego dojdzie, w łańcuchu zdarzeń musi nastąpić nieuchronne sprzysiężenie ogniw.
Ogniwo pierwsze: ruch oporu. Decyzją żydowskiego podziemia Zimmermann przyjmuje stanowisko kierownika Opieki Społecznej przy Judenracie w krakowskim getcie. W kuchniach i placówkach instytucji zbierają się konspiratorzy: żydowscy i polscy inteligenci.
Ogniwo drugie: propozycja. Blisko czterysta kilometrów na południe Niemcy, rozwścieczeni ostentacją, z jaką węgierska elita pomaga Polakom, żądają likwidacji konsulatu w Budapeszcie. W tej sytuacji rząd emigracyjny powołuje nowe przedstawicielstwo: Komitet Obywatelski dla Spraw Opieki nad Polskimi Uchodźcami. W jego skład wchodzą przedstawiciele najważniejszych ugrupowań przedwojennego sejmu. Jesienią 1939 József Antall, który sprawuje pieczę nad polskimi uchodźcami z ramienia węgierskiego MSZ, wizytując obóz w Helembie po lewej stronie Dunaju, poznaje Henryka Sławika. W blaszanym baraku duchota, Sławik w przedwojennej granatowej marynarce uszytej przez krawca Hipolita Purzyckiego, teścia, marynarce, co reprezentuje ciągłość odłączonego, pogwałconego świata, jego powinności, struktur i manier, przedstawia wizję przetrwania: wojna będzie długa, żeby pokonać marazm, pijaństwo, rozpacz trzeba pozwolić uchodźcom pracować, uczyć się, żyć w dyscyplinujących rygorach. Antall proponuje: niech Sławik zajmie się Polakami na Węgrzech i wesprze w ten sposób tutejsze władze, ale uprzedza: Niemcy zastrzegli, że można pomagać tylko chrześcijanom. Sławik odruchowo zapina marynarkę.
Ogniwo trzecie: ucieczka. Po likwidacji krakowskiego getta w 1943 Zimmermann znajduje się w obozie koncentracyjnym w Bieżanowie. Jednej nocy, skatowany przez komendanta Amona Goetha, zapada w ciężką skołowaciałą nieprzytomność. Ze snu wypełza śpiew: „Herszele miał żyć i rosnąć, rosnąć”. Głos cętkuje ciemność, zastyga w jaśniejącej smudze na barakowym suficie, ożywia ciało dziwnym, masywnym spokojem.
Tamtego dnia strażnicy gwiżdżą na robotników pracujących na torach kolejowych poza lagrem, dając sygnał do powrotu. Mleczy się i skupia mgła, poszczekują psy, szelest liści omiata spowolniałe kroki. Naraz wszystko to oddala się, rozmięka, niknie. Herszele czołga się przez zarośla w stronę szosy, a głos udrażnia drogę: „Herszele miał żyć, żyć…”. W godzinę później uciekinier z Julagu 3 w Bieżanowie staje w progu mieszkania druha z konspiracji, Polaka, członka Żegoty i wytycza (głos wypełnił powinność) nowy początek: – Przerzućcie mnie na Węgry.
*
Antyfaszysta Pál Teleki doświadcza w tym czasie czarnej ulgi końca: po tym, jak przegrywa polityczną walkę o neutralność kraju i staje się jasne, że niemieckie oddziały pomaszerują przez Węgry na podbój Jugosławii, strzela sobie w łeb. Urząd premiera obejmuje prohitlerowski László Bárdossy. Węgierska „dwójka” depcze po piętach Polakom i Węgrom podejrzewanym o działalność spiskową. Z Generalnej Guberni przez zieloną granicę przedziera się coraz więcej Żydów z likwidowanych gett – węgierska straż graniczna przepędza ich na Słowację, tu są rozstrzeliwani lub zawracani do Polski, co też oznacza śmierć, zwykle po torturach, bo gestapowcy usiłują wydobywać informacje o siatce pomocy Żydom. W siedzibie Komitetu Obywatelskiego dla Spraw Opieki nad Polskimi Uchodźcami przy Geza utca pięć Sławik strzepuje z marynarki niewidoczny pył. Zza ściany dobiega rytmiczny, otępiający, nieustający pogwizd pracującego powielacza, z którego ześlizgują się kartki z modlitwą „Ojcze nasz”, żeby ci, co dostają katolickie papiery, bezbłędnie ją recytowali. We władzach Komitetu wrze, protestują przedstawiciele endecji: gremialne zaopatrywanie w lewe papiery także Żydów o złym wyglądzie prowokuje katastrofę, Niemcy zażądają od Węgrów zamknięcia Komitetu, a wtedy tysiące uchodźców zostanie na lodzie, ucierpi działalność konspiracyjna, ludzie, udręczeni przedłużającą się rozłąką z krajem i bliskimi, pozbawieni przedstawicielstwa, ogarnie epidemia szaleństwa.
Sześćdziesiąt lat od tamtych wydarzeń na tarasie hotelu Continental w Krynicy Henryk Zimmermann będzie powtarzał to samo co wtedy w dyskusjach ze wspólnikami z podziemia: – To nie byli antysemici, kierowali się patriotyzmem, nawet jeśli nie lubili Żydów, to sprzeciwiali się ich mordowaniu, lecz istniała granica, której przekroczyć, zgodnie z własnym sumieniem, nie mogli. Z sumieniem się nie dyskutuje, nie ma wyższej instancji od sumienia.
Sławik jeszcze nie zna Zimmermanna, nie słyszy tych słów. Przyjmując, po rekomendacji Antalla, pełnomocnictwo polskich władz na emigracji do kierowania Komitetem, jest świadom trudności, jakie napotka problem żydowski. (Problem żydowski – eufemizm na użytek salonowych dysput, dyplomatycznych uwag i publicystycznych wywodów). Do tej pory udawało się kanalizować nastroje. W „Wieściach Polskich”, gazecie dla uchodźców, tłumaczył: „Dla nas uchodźca żydowski jest takim samym obywatelem jak każdy inny. Dzielimy się jednak na dobrych i złych Polaków”.
A po Budapeszcie grasują już bojówki Ferenca Szálásiego, wyłapują Żydów, spory w Komitecie nasilają się. Sławik jest przekonany, że atmosferę stonowałyby oficjalne instrukcje z Londynu, dokąd, opuściwszy Francję, ewakuował się rząd emigracyjny. Łączność szwankuje. Budapeszt zdaje się balansować na niewidzialnej krawędzi, której grzbiet wygina się, rozciąga łamliwie, kurczy.
*
Ogniwa z łańcucha niechybnych zdarzeń ogarnia krytyczna temperatura – Herszele podąża w stronę Węgier. Trasa przerzutu wiedzie drogą kolejową do granicy słowackiej, skąd kurierzy górskimi szlakami mają poprowadzić go do celu. Dzień ucieczki jest przejrzysty, kontury beskidzkich szczytów wyraźne, omyte przez źródlany oddech. (Pamięć przechowa także smolisty swąd podkładów kolejowych i wiązki rozedrganego nad torami powietrza). W Rytrze, niedaleko Krynicy, pociąg staje. Herszele wygląda przez okno, wsiada grupa gestapowców z psami. Czas martwieje, krzepnie cisza. Raptem z tego bezczasu, z tej ciszy wyłania się czyjaś postać. Herszele wie, że to matka, której nie znał, tak, ona. Matka, której nie znał, nie odzywa się, nie śpiewa, tylko podaje mu skrzypce, obydwiema rękami, jak bochen wciąż ciepłego chleba. Pociąg rusza, a wraz z nim taje czas i rzednie cisza. Herszele przeciska się do środkowych wagonów, na zakręcie skacze. Z nim skrzypce.
*
Rannego w nogę znajduje w lesie oddział partyzantki AK. Las odsłania trupy padłych z wycieńczenia uciekinierów – mają otwarte, przygarnięte przez nicość oczy. Żywym szkieletom tych, co skrywają się wciąż w wyścielanych igliwiem jamach, pozostał wzrok, któremu głód nadał już wyraz metafizycznego nasycenia. Noce pachną żywicą. (O tym właśnie zapachu Henryk Zimmermann po dekadach będzie opowiadał żonie). Ranę osnuwa błona. Źrenice żywych i martwych mącą sny.
– Słyszałem, że sprawami uchodźców z Polski zajmuje się PPS-owiec, poseł Sejmu Śląskiego – Zimmermann przygładził białe włosy; na tarasie piątego piętra hotelu Continental w Krynicy Górskiej cienie wczesnego popołudnia igrały z żeliwnym tworzywem balustrady, nadając jej chwiejny wystrój. – I że porządny człowiek. A znałem doktora Ignacego Schwarzbarta, członka Rady Narodowej w Londynie. Pomyślałem, że to dwa atuty do wykorzystania.
Czynione przez rząd od 1942 zabiegi dyplomatyczne, by sojusznicy przeprowadzili na terenie Niemiec bombardowania odwetowe za eksterminację polskich Żydów, nie powiodły się. Na wiosnę Szwarzbart przesłał list wyjaśniający do działaczy żydowskiego ruchu oporu w Warszawie: starania polityków napotkały nieprzezwyciężony opór i ze względów moralnych, i z obawy, że represja o charakterze zemsty może wywołać kontr-odwet, a w rezultacie wzrost antysemityzmu. W zamyśle Herszele bomby nie padają, chodzi jedynie o wzmocnienie pozycji tych, co, ratując Żydów za każdą cenę, popadli w konflikt z własnym otoczeniem. To sprawa polska, wewnętrzna, własna.
– Napisałem list do Schwarzbarta. Prosiłem, aby zarówno on jak i inne znaczące osobistości spowodowały wydanie przez rząd oficjalnego polecenia Delegaturze (nazywaliśmy tak Komitet pomocy uchodźcom) w Budapeszcie, żeby czyniła wszystko, co sprzyja ratowaniu polskich obywateli bez względu na ich wyznanie i pochodzenie.
Kurier do Londynu z apelem do Szchwarzbarta jest już w drodze, kiedy Herszele żegna się z partyzantami. W ociemniałą (nie widać gwiazd) noc przewodnik – syn znajomego leśniczego – poprowadzi go przed Poprad na Słowację. (Z uwagi na ciemności i ledwie zabliźnioną ranę, pójdą wyjątkowo ostrożnie). Tam już inny kurier zakamuflowanymi traktami przedrze się z nim na Węgry.
*
– Fenomen pierwszego wrażenia – tłumaczył Zimmermann, sącząc wodę mineralną z krynickiego źródła Jan – sprawia, że pojmujesz więcej niż wiesz, ogarnia cię przekonanie, że ogniwa twego losu musiały zadzierzgnąć się z ogniwami losu człowieka, którego twarzy nigdy nie widziałeś, że to sprzężenie było wpisane w wyższy, rozparty na matrycy istnienia samozwańczy plan. I odpuszcza cię zdumienie, oswajasz się z tym, co niemożliwe – tak jak naturalnie, niewymuszenie brzmią tamte słowa, którymi Sławik wita Zimmermanna na Geza utca pięć: – Otrzymałem instrukcje z Londynu, są po mojej myśli. – A więc Schwarzbart zadziałał.
Siadają naprzeciwko siebie oddzieleni ciemnym, dębowym biurkiem, o bokach obwiedzionych pasmami brązowej skóry, na zewnątrz masywna ściana deszczu międli światło ulicznej latarni, w pokoju na zasłonach, na sprzętach podrzemuje duszna, gorzko-słodka, pomieszana woń fajkowego i papierosowego tytoniu. Sławik przyznaje, że w polemikach z politycznymi przeciwnikami dotąd nie używał przymusu, bo to pogorszyłoby sytuację, i nie chce stosować go teraz, gdy ma oficjalne poparcie rządu, woli przemawiać jak człowiek do człowieka.
Zimmermann odkłada podsuniętą przez gospodarza papierośnicę, nie pali. W logice Sławika nie znajduje błędu, mniej się zyska, wojując ze swoimi, ale wydarzenia wyprzedzają logikę, czas się jej nie trzyma, przyśpiesza. Z rekonesansu Zimmermanna wynika, że polscy Żydzi napotykają ostatnio trudności przy potwierdzaniu katolickich dokumentów w Delegaturze, a tym, którzy je szczęśliwie uzyskują, odmawia się legalizacji papierów w węgierskim Centralnym Urzędzie Kontroli Cudzoziemców, w dodatku teczki Polaków dostarczane są jednego dnia, Żydów innego – to ewidentna sugestia, że te drugie są trefne, to uchylanie drzwi śmierci.
Sławik podnosi się i okrąża biurko, zapewnia (Zimmermann rejestruje ledwie słyszalną wibrację znużonego głosu), że wszystkie dokumenty sygnuje własnym podpisem i pieczątką, jednak to, co dzieje się później, już od niego nie zależy, tutejsze MSW sprzyja Delegaturze, w pozostałych urzędach bywa różnie. Zapada niezręczna, oszemrzona deszczem cisza. Takie cisze nie rozpływają się, szukają wyjścia. – Przygotuję plan. – Sławik obmacuje kieszenie, nie znajduje papierosów. – Spotkajmy się za kilka dni.
Na ulicy Zimmermann spogląda jeszcze w okno gabinetu Sławika, ale szyby, w wilgotnych smugach, zamknięte jak znużone powieki, nie przepuszczają żadnego obrazu.
*
Miri Zimmermann, pedantyczna archiwistka życia po piekle (problem życia po piekle jest taki, że nie pomieści się już w żadnym niebie, uważał Henryk, to za ciasno mu będzie, to za gładko, to za boleśnie, jakieś bóle fantomowe podążą z piekła wszędzie) na tarasie hotelu Continental rozkłada znaczące fotografie: Zimmermann jako burmistrz Hajfy. Następnie jako poseł i przewodniczący Knesetu, tu ambasador Izraela w Nowej Zelandii, która, uważa Miri, w swej szczodrobliwej obfitości fauny, flory, krajobrazów wyżłobionych w czystym pięknie i klimatu przystającego do każdego organizmu, nosi znamiona raju na ziemi, gdzie oboje spędzili trzy kojące lata. A tu fotografia w domu, z córkami. Fotografie odmierzające początki i końce. – Kiedyś powiedział – Miri tasuje zdjęcia jak karty, potem znowu je rozkłada – że dopóki Sławika nie odnajdzie, nie zamknie tamtych lat, pozwoli harcować żarzącym się szczątkom piekła. Rozpytywał o niego kogo się da, lecz zza żelaznej kurtyny niemal nikt nie przybywał, a w sprzecznych relacjach ocalałych Żydów, którzy dotarli do Izraela, Sławik został zamordowany albo przeżył. Gdyby ocalał, byłby sławny jak Wallenberg, gdyby go zabito, zostałby okrzyknięty bohaterem.
Niezajęte leżaki na hotelowym tarasie raptem zajęły się od wiatru, jakby chciały przeistoczyć się w latawce, Miri odruchowo przysłoniła dłonią fotografie.
*
Zimmermannowi przemyka przez głowę, że to blef. Ale Sławik ma kamienną twarz, mięsień w niej nie drgnie, tylko sińce pod oczami, oznaka niewłaściwej cyrkulacji krwi, przemawiają mową niepokoju, niedosnu. – Nikt poza mną nie wie, że jest pan Żydem, doktorze Zimmermann, to dla planu korzystne.
Po deszczach Budapeszt osnuwa złoto-rudawe światło, które przedostaje się i tu, niezdarnym zygzakiem przecinając podłogę. – Otrzymuje pan półoficjalne stanowisko łącznika między Komitetem Obywatelskim a żydowskimi uchodźcami, także biurko i moją pieczątkę. Będzie pan mógł podsuwać mi dokumenty do podpisu lub sygnować je osobiście.
Za drzwiami dzwoni telefon, stuka maszyna do pisania, ktoś domaga się audiencji u prezesa, brzęczą niesione szklanki. A więc to nie blef, Sławik dwukrotnie potwierdza: uciekinier z krakowskiego getta zostaje jego wspólnikiem. – Pan ryzykuje życiem, to pańskie nazwisko widnieje na pieczątce – odzywa się w końcu Zimmermann, świadomy rytualnego charakteru tego ostrzeżenia, które Sławik kwituje zniecierpliwionym: – Daj pan spokój.
Odtąd Zimmermann przyjmuje wszystkich uchodźców z Polski. (Za sprawą pracownic Komitetu, które wyszukały w magazynie odzieżowym zieloną kurteczkę w kratkę i kapelusik, z przedwojennego amanta przeistoczył się w angielskiego arystokratę z portretów wiszących wielopokoleniowo na ścianach pałacowych kondygnacji). Ustawiają się w kolejce, wypełniają formularze, pieczątka potwierdza ich katolickość – katolickość niby krew wtłaczana masowo w żydowskie żyły na Geza utca pięć jest pełna milczącej, tragicznej powagi. Transfuzje życia nie plamią sumień.
*
Tego lata i jesienią na budapesztańskich ulicach przycupnęły dzieci – jak ptaki na popas w drodze za horyzont, dzieci żebrzące o jedzenie, moszczące się w piwnicach przed chłodami, uczepione rur kanalizacyjnych, wpełzające do błotnych lepianek, jam skleconych z gnijących żerdzi i papy, dzieci wyrzucane przez matki z transportów jadących do Treblinki i Oświęcimia, znajdowane w miejscach postoju pociągów przez siostry PCK i przewożone na Węgry, albo dzieci, których rodzice zmarli lub zostali zabici podczas ucieczki przez góry. Coraz więcej i więcej dzieci, nie znających węgierskiego, błąkających się gdzie popadnie, z otępiałej tęsknoty poruszających się krokami ślepców. Przygarniała je polska Żydówka Szwajcerowa, żona Węgra, a potem jeszcze kilka zamożnych salonowych dam, lecz dzieci już się w ich mieszkaniach nie mieściły, już przelewały się jak kipiel rwąca, spiętrzona, nieokiełznana i Szwajcerowa na akademiach żałobnych po śmierci generała Sikorskiego orędowała za tym, żeby zabrać je pod jeden dach, tam karmić i uczyć. Uroczystości gromadziły polsko-węgierską śmietankę, na ręce Sławika, jako przedstawiciela rządu, składano kondolencje, a on nagle wyjmuje ołówek z kieszeni granatowej marynarki reprezentującej ciągłość odłączonego świata i na serwetce od kawy zaczyna liczyć, ile by taki zakamuflowany sierociniec kosztował razem z pensjami dla personelu, i pokazuje te bazgroły Antallowi: – Dasz na to pozwolenie i finansowe wsparcie? – Dam.
Z setki dzieci, oficjalnie sierot po polskich oficerach, tylko kilkoro to chrześcijanie, ale w Komitecie Obywatelskim certyfikat słusznej wiary wydaje się wszystkim. (Zimmermann zapamiętał szczególnie zdjęcia kilkanaściorga ze znamionami śmierci: tych węgielko-źrenicznych, czarnowłosych, ostronosych).
*
Senność małych miasteczek ziewa bezgłośnymi drgnieniami firanek i ezoterycznym tańcem kocich łap balansujących na krawędzi dachów i śmietnikowych obmurowań, to znikających za węgłem, to wyłaniających się z apatii popołudnia. W miasteczku Vác, kilkanaście kilometrów od Budapesztu, poruszenia firanek mnożą się i fałdują czujniej, odkąd przy bocznej Torpe utca, w połowie drogi między kościołem a bóżnicą zaczyna instalować się sierociniec. Firanki rejestrują tę ostronosość, tę czarnoźreniczność, tę swoistą kocią płochliwość gestów podopiecznych podążających z podłużnego, piętrowego budynku internatu należącego do ortodoksyjnego Żyda Hirszfelda, a wydzierżawionego przez Komitet, do chrześcijańskiej świątyni na lekcje religii i nabożeństwa. Firanki z koronkową precyzją odnotowują również nieprzystawalność polskobrzmiących nazwisk do wyglądu pewnych członków personelu, w Vác bowiem nazwiska te szybko stają się znane dzięki osobliwej właściwości małych miasteczek, przenikającej wszystko co widzialne i niewidzialne. Na przykład magister Stefan Bratkowski, nauczyciel (w istocie Icchak Bretler), czyż mógł nie budzić podejrzeń, jak każdy bogobojny Żyd paradując nieogolony w święto Rosz Haszana? Albo lekarz Kotarba (tak naprawdę Mosze Osterweil), wprawdzie ogolony nienagannie, czy na pewno nie krył w spojrzeniu jakiegoś zasupłanego cienia?
– Trzeba było zaradzić firankom – w okularach Zimmermanna zaszarzała przefruwająca zięba – więc Sławik poszedł do katolickiego duchownego nazwiskiem Bucharczyk, w sierocińcu, powiedział, potrzeby jest ksiądz. Bucharczyk na początku się zdziwił, bo Starego Testamentu i znaczenia świąt żydowskich uczył już dzieci ów bogobojny Bratkowski, ale przyjął rolę aktora w seansie egzorcyzmowania firanek i codziennie odwiedzał internat w najpełniejszym świetle dnia, żeby nie przeoczyło go żadne okno, a w niedziele prowadził dzieci na msze. Z Bratkowskim i Kotarbą bardzo się zaprzyjaźnił.
Jednak firanki stygły powoli, z nie do wiarą, ponieważ natura firanek nie zna sytości, zaspokojenia. I miejscowy Żyd, który sprzedawał kartofle Tiborowi, co zaopatrywał w żywność sierociniec, szepnął mu, że ksiądz księdzem, a ludzie swoje, mianowicie, że te dzieci nieswoje. I wkrótce stało się jasne, że firanki należy nakarmić czymś, czego w miasteczku Vác oko nie widziało ani ucho nie słyszało, czymś doniosłym i pamiętnym, czym zachłysną się starzy, młodzi i ci, którzy dopiero nastaną. Zimmermann napomknął, że przydałby się w Vác nuncjusz apostolski Angello Rotta, niechby ludziska przestali miotać się w domysłach, czyje te dzieci, do żydowskich przecież papieski wysłannik by nie zawitał. Księdzu Bucharczykowi pomysł się spodobał, tylko jak sprawić, żeby w planie podróży watykańskiego ambasadora znalazło się to senne, nieśpiące miasteczko Vác?
*
Szapary, hrabina Erzsébet Szapáry, postać tyle słynna, co nieodgadniona, wpływowa, co samotna, piękność o klasycznych, chłodnych rysach i bladości woskowych figur, bezmężna, bezdzietna, o której György Szapáry, jej krewny, na początku dwudziestego pierwszego stulecia wiceprezes Narodowego Banku Węgier, powie, że choć ich rodzina jest szczególnie mała, nierozgałęziona, długie lata nie miał pojęcia o jej istnieniu. Według Sławika i Zimmermanna była jedyną osobą władną nakłonić Rottę do wizyty w Vác – zresztą, nie wątpił w to nikt. Erzsébet Szapáry należała bowiem do wyróżnionego rodzaju istot posiadających dar utylizacji sprzeciwu, dar, którego czujniki umiejscowiły się w zaciekle spokojnych oczach i dystyngowanej tonacji głosu, a także w nienagannym rysunku pleców, jakby pod eleganckimi garsonkami od urodzenia rzeźbił je gorset.
Zimmermann bez trudu potrafił wyobrazić ją sobie w kardynalskim gabinecie o ścianach obitych bordowym aksamitem, zapewniającą, że nie ośmielałaby się zabierać cennego czasu znanemu z rozległej działalności duszpasterskiej (wizytował między innymi ośrodki internowanych, a w maju obóz polskich wojskowych w Zigliget) eminencji, gdyby nie sprawa nie cierpiąca zwłoki. Zimmermann wyobrażał sobie, jak kardynał wzdycha, a następnie wygłasza znaną wszystkim jego interesantom formułę o cierpliwości, jednej z najcenniejszych chrześcijańskich cnót, albowiem tylko ona pozwala ogarnąć każdy ziemski problem z perspektywy wieczności. I jak hrabina, utkwiwszy wzrok w źrenicach kardynała, biorąc je w obroty owego zaciętego, nakazującego spokoju ogłasza, że tu wchodzi w grę dokładnie ta perspektywa. I jak Angelo Rotta poprawia fałdę sutanny, chrząka, a następnie sięga po złoty dzwoneczek na biurku, którym przywołuje sekretarza, by polecić mu umieszczenie domu sierot po oficerach polskich w kalendarzu wizytacji, z nieodległą datą. I jak Erzsébet Szapáry niedostrzeżenie przesuwa się w głąb rzeźbionego krzesła i układa dłonie na jego ciężkich poręczach.
Dzień wizytacji wstał szybko i czysto, świadomy doniosłości wydarzeń. Szczególnie podczas błogosławieństwa udzielanego przez papieskiego wysłannika pochylonym głowom dzieci oraz dorosłych w dźwięku świątynnych dzwonów, oniemiając firanki, światło dnia przybrało królewski, złotawy odcień, hołubiąc węgierskie i watykańskie flagi.
– Udało się uratować wszystkie dzieci. Przed wkroczeniem Niemców wychowawcy ulokowali je budapeszteńskich mieszkaniach, a potem ewakuowali się z nimi do Rumunii. – Na piątym piętrze krynickiego hotelu Continental Zimmermann odstawił pusty pojemnik z wodą mineralną Jan, na posadzkę spadła kropla i za chwilę stopiła się z mozaikowym tłem, zanikła jak los hrabiny, który długo pozostawał nieznany. György Szapáry zdołał ustalić jedynie, że najprawdopodobniej schroniła się przed Niemcami w tureckim poselstwie, opuściła Węgry w 1947 i pełniła funkcję osobistego sekretarza hrabiego Mihalyego Károlyiego, mianowanego ambasadorem we Francji. Kiedy w dwa lata później zrezygnował ze stanowiska, opuściła ambasadę razem z nim, spędzając odtąd dużo czasu z rodziną Károlyich na Lazurowym Wybrzeżu w ich prowansalskiej rezydencji w skalistym, wspinającym się po wzgórzach między palmami i drzewami cytrusowymi, otwartym na morze Vence, tam, gdzie na ostatnie lata życia osiadł schorowany Witold Gombrowicz. Zmarła wiosną 1980 w Lozannie – ze swoją tajemnicą, zaciągniętą jak żeliwna kotara.
*
Tajemnice budowały wielowarstwowe rozpadliny, wypełzały z pytań: czy może rozpłynąć się w niebycie człowiek reprezentujący przez kilka lat polskie władze? Czy ten sam los dotknął żonę Sławika i jedyne ich dziecko, córkę? Czy pamięć świadków i ocalonych zawsze wskrzesza zapomniane? Czy istnieją postaci noszące wrodzone piętno skazania na niepamięć?
– Trzeba lecieć do Polski, do Warszawy – zdecydował Zimmermann w 1987, wtedy już siedemdziesięciopięcioletni, i Miri pomyślała: a jeśli komuniści coś złego mu zrobią, a jeśli przeszłość zatrzaśnięta na kłódkę już dawno zagarnęła ostatni ślad? Ale Henryk nadal miał polskie obywatelstwo wzmocnione statusem izraelskiego polityka-dyplomaty, system totalitarny pękał, jego granice miękły, za kontakty Żydów z Polakami, choć nikt do nich nie zachęcał, nie groziły już represje. I Miri poleciała razem z nim szukać początku zapodzianego końca, a ten początek (Zimmermann nazwał go landszaftem destrukcji) poraził go rozmiarami szarzyzny szczelnie okrywającej budynki, cierpliwe kolejki ludzi pod pustymi sklepami, a nawet drzewa przytłumione w kwitnieniu, jak smętne końskie łby pochylone nad podziurawionymi trotuarami. – To inna Polska niż ta, którą przez pół wieku przechowałem w sercu – powtarzał w zdumieniu, próbując odpędzić owo nieprzyjemne wrażenie, jakiego doznaje się czasem we śnie: że to, co się śni, dzieje się naprawdę i nie ma z tej prawdy przebudzenia.
W hotelu z widokiem na popsuty neon sklepu obuwniczego w przeciwległej kamienicy wykonuje telefon do dobrego znajomego Mordechaja Paltzura, który trzy lata później, z końcem peerelu, zostanie pierwszym ambasadora Izraela w Polsce. Paltzur ma zawodowe układy w tutejszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, radzi, żeby skierować tam pismo. Odpowiedź z resortu jest krótka: nic o niejakim Sławiku nie wiedzą, żadnych dokumentów na jego temat nie mają.
Pusty sklep bez butów przypomina padłe zwierzę. Zimmermannowie nie śpią.
*
Plan był chytry: ewakuować do Rumunii tylu polskich i węgierskich Żydów, ilu się da, jako Polaków wyznania katolickiego, którzy niby uciekają z terenów zajętych już przez Sowietów, bo nie chcą żyć pod bolszewią. Zimmermann – wciąż w zielonej kurtce z kratkę, w angielskim kapelusiku, co miały maskować jego miłosiernie niekrzyczące żydostwo – przedstawił pomysł Kastnerowi i Brandowi, przywódcom Komitetu Ocalenia Węgierskich Żydów. Kręcili nosem. Trwały właśnie pertraktacje z Eichmannem w sprawie wymiany Żydów na ciężarówki – milion ludzi za dziesięć tysięcy ciężarówek, jednak alianci nie palili się, żeby w ten sposób wzmacniać Niemców na wschodnim froncie. Dotychczas zdołano wykupić za olbrzymie sumy zaledwie wąskie grupy lub pojedynczych ludzi – projekt rumuński zakładał ratunek dla tysięcy i to nie wygórowanym kosztem, co poddawało w wątpliwość realność przedsięwzięcia, dlatego Kastner i Brand domagali się gwarancji ze strony Delegatury.
Zimmermann i Sławik przechadzają się wzdłuż okazałych kamienic Báthory utca, z rzeźbionymi pilastrami przylgniętymi do fasad niby naddana warstwa lukru – ostatnio dla bezpieczeństwa, konspirując, opuszczają siedzibę Komitetu, idą w wietrznej wilgoci przy-Dunaju, w przenikliwym zimnie nadciągającego końca. – Kto od nas będzie asekurować przerzut? – Sławik rozciera ręce jak nad niewidocznym ogniskiem i Zimmermann przystaje – tak sugestywny jest obraz, którego nie ma. – Ja, panie prezesie.
W Bukareszcie trzeba rozlokować przybywających, w razie czego zorganizować im papiery, pilotować przerzut dalej – Brand i Kastner od razu wskazali na Zimmermanna i dokooptowali mu kilku przedstawicieli żydowskiej młodzieżówki. Już parę tygodni wcześniej dla bezpieczeństwa „operacji Rumunia” opuścił zajmowane lokum i przygotowywał się do niej w tajnych, przysposobionych, często zmienianych bunkrach.
– Kiedy? – Sławik odrzuca zapałkę, którą zdmuchnął wiatr, potem papierosa.
– Za dwa dni.
Po Dunaju płynie motorówka, charkot silnika zachłystuje się wiatrem.
*
– Wiedziałem, że widzimy się po raz ostatni, przeczucia chadzają z nami jak łańcuchy u nóg, nawet te dobre mają w sobie coś dramatycznego w pamiętliwej, uporczywej obecności, nieodczepialności, można powiedzieć – na tarasie piątego piętra hotelu Continental w Krynicy Górskiej w 2003 słowa te obarcza już wymowa nieodwracalnych faktów dokonanych – zakończeń. – Sławik wręczył mi kopertę adresowaną do Władysława Kańskiego, który kierował cywilną placówką polityczną KASK, nazywaną przez nas Delegaturą Polską w Rumunii. Pismo zawierało zapewnienie, że naszą misję wspiera Londyn i prośbę o pomoc dla wszystkich, którzy dotrą do Bukaresztu. Schowałem gryps i powiedziałem: – Niech pan ucieka. – Ziemia paliła się nam pod nogami, Gestapo szykowało się do wielkiej akcji, Sławik, jego żona i córka byli na liście przeznaczonych do aresztowania, tylko ucieczka mogła go ocalić. – Uciec? – zerknął na mnie spod oka „i zostawić parę tysięcy ludzi samym sobie?”. Był spokojny, prawie pogodny, a ja, nie wiedzieć czemu, zwlekałem z wyjściem, gdybym palił, sięgnąłbym po papierosa, i to on pierwszy wyciągnął rękę. Pożegnaliśmy się bez słowa. Uszedłem już kilka kroków, kiedy usłyszałem: – Powodzenia, doktorze Zimmermann. – Wtedy odwróciłem się i zobaczyłem człowieka, którego już nigdy nie zobaczę.
*
Dzięki „operacji Rumunia” uratuje się co najmniej kilkuset Żydów, ale prawdopodobne, że więcej – nie zachowała się żadna dokumentacja. Ocaleli studenci z zakamuflowanej kolonii polskiej w Mohaczu pod wodzą Jakowa Rozenberga vel Kuby Żelazo – trzydzieści osób.
W Mohaczu polski król Ludwik II Jagiellończyk bił się po stronie węgierskiej z Turkami, aż go zatłukli na śmierć, więc Węgrzy wystawili mu tam pomnik i czcili. Zaledwie kilka tygodni przed ostatnim spotkaniem ze Sławikiem Zimmermann pokazał mu ten punkt na mapie i zapewnił, że to najlepsze miejsce na kamuflaż, dodatkowo blisko granicy z Jugosławią, a młodzi rwali się walki, chcieli do partyzantki, w konspiracji od tego pragnienia kipiało. Niech będzie – przybił pieczątkę Sławik jako władza polska, Antall jako węgierska – legalnie. Zimmermann przestrzegał, że kontakty z jugosłowiańską partyzantką należy nawiązywać ostrożnie, bo trzydziestoosobowa kolonia, nowo utworzona, może zaciekawić nie tylko życzliwych. Józka Rosenberga, aryjskiego jak malowanie, na komendanta wyznaczył Sławik i tak, zabrawszy tylko najniezbędniejsze rzeczy, zainstalowali się w Mohaczu, w budynku przywołującym polski dziewiętnastowieczny dwór, do którego prowadziła kasztanowo lipowa aleja. I gdy Zimmermann podążał nią jakiś czas potem z wieściami i zaopatrzeniem, zaśnieżoną, w ciszy hiperbolizującej stabilność i realność białych konarów i gałęzi, a także sinego, nisko zawieszonego nieba, w ciszy oddalającej rzeczywistość wojny, ujrzał dwie postaci zmierzające w jego kierunku, w których rozpoznał Tusię Gutman i Abrahama Weinreba, okutanych w watowe kurtki. Za nimi wyłaniały się z budynków niby rozbudzone mamidła, jedno po drugim, Halinka i Minia Kutner, następnie Olek Gutman i Zosia Minz, Gela Michelman i Pinek Treiman, Emil Brig i Samek Diamont, a na koniec Hansa Brig i Jako Rosenberg, poruszający się nieśpiesznie jak w procesji – czarne punkty na białym tle. Tusia pierwsza rzuciła w niego śnieżką, po niej kolejni, odpowiedział tym samym, tarzali się w śniegu i śmiali, aż Józek Rosenberg, otrzepując się, oznajmił: – Trup Janikowskiego wypłynął – i cisza, która zwiększała stabilność rzeczy, zaniosła się czymś niepewnym.
Weszli do budynku. W obszernej jadalni pod kuchnią palił się ogień, na drewnianym stole leżał bochen chleba, przy nim nóż. Usiedli na zydlach, w cieple. – Chodzi o to – Józek Rosenberg kroił chleb na pajdy, dzielił – że niedługo po naszym przyjeździe w Mohaczu pojawił się niejaki Wiktor Janikowski, żydowskiego pochodzenia, o prawdziwym nazwisku Blat. Gadano, że niemiecki konfident i ma na sumieniu wielu ludzi.
Nasłany, rzuciła Gela Michelman, ale może ktoś inny. Szpion do zdemaskowania grupy, przytaknął Abraham Weinreb, choć niewykluczone, że Hans Brig. Cały dzień rozmyślali. Trzeba go zabić, skonkludowała Fela Treiman, choć prawdopodobne, że Olek Gutman, i wszyscy się zgodzili. Potem mężczyźni wyszli, a kobiety dokładały bierwion do kuchennego pieca, na którym pyrkała kartoflanka. W końcu wrócili, skinęli głowami.
– A jeśli ktoś go znajdzie? – zasępiła się Zosia Minz.
– Nie znajdzie, utopiliśmy w Dunaju – uspokoił jeden z nich.
Nazajutrz życie toczyło się zwyczajnie, podobnie następnego, trup wypłynął dopiero dnia trzeciego. Dostrzegli go miejscowi, zawiadomili żandarmerię i zaczęło się dochodzenie. Mundurowi węszyli, każdego z osobna pytali, czy był tu niejaki Janikowski, czy go znali. Janikowski? A któż to taki? Zresztą, nikt do nich nie dołączył, od początku są tu w trzydziestkę, odpierali po kolei, ale śledczy jeszcze kręcili się po okolicy, zaglądali do miejscowych i Zimmermann uznał, że trzeba odsunąć na jakiś czas plany związane z partyzantką – obserwowano ich, każdy kontakt groził wsypą.
Na kolację jadali chleb ze smalcem. Przed powrotem Zimmermanna do Budapesztu zrobili sobie zdjęcie pod obeliskiem ku czci Ludwika Jagiellończyka. – Niech to szlag – przeklął Sławik, kiedy dowiedział się, że trup wypłynął. – Niech to szlag.
Potem trzydziestka z Mohacza z tymi fotografiami rozpierzchła się po świecie, po wojnie odnajdywali się w Ameryce, w Izraelu, zdjęcia blakły w dyskretny sposób, z wolna, jak tracąca opaleniznę skóra.
*
Komunistyczny Budapeszt nie przytłacza szarzyzną, tu między nietkniętymi przemijaniem kwartałami szerokich arterii scementował się osiadły po goryczy smutek. – Poszukuję człowieka o nazwisku Henryk Sławik – anonsuje bez wstępu Zimmermann w polskiej ambasadzie. Bogumił Dąbrowski, attaché kulturalny, równie rzeczowo odpiera: – On nie żyje.
Ojciec Dąbrowskiego, też Henryk, współpracował z sekcją oświatową Komitetu, przykrywką dla działalności konspiracyjnej, wielu się tak kamuflowało, więc słyszał, że Sławika rozstrzelano w sierpniu 1944 w Mauthausen, lecz na tym jego wiedza się kończy, może w Instytucie Polskim, gdzie pracują Węgrzy i Polacy, są lepiej poinformowani.
Obejmując panoramę Dunaju ze Wzgórza Gellerta, z mostem Łańcuchowym najbliżej, a dalej mostami Małgorzaty, Elżbiety i Franciszka Józsefa, z dostojnymi budowlami przeciwległego Pesztu, Henryk Zvi Zimmermann czuje powiew starej Europy, tej, której fragment nosił Sławik w uszytej na miarę, gatunkowo wykwintnej marynarce, i tej, która przechowała się w kawiarniach czasów monarchii w ścianach obitych bordowym, niekiedy spłowiałym już suknem w złoty deseń, jednej z tych, gdzie piją teraz z Miri kawę, krzepiąc się przed wizytą w Instytucie Polskim na Nagymező utca.
W placówce nie ma żadnych interesantów, dyżurujący urzędnik wysłuchuje owych słów-kluczy, które konstruują szkielet tej historii z początkiem bez zakończenia, w każdym razie takiego zakończenia, co zawiązuje kolejny początek: wojna, uchodźcy, Sławik, Antall, Żydzi. Urzędnik kieruje do następnego pokoju. Przy suficie niby oszalały pająk kręci się tu duży wiatrak walczący z duchotą około-południa, za biurkiem zawalonym szpargałami brązowe, okrągłe oczy młodej, rozmawiającej przez telefon kobiety oplatają wchodzących powściągliwym znakiem zapytania. – To jest Klara Heii, wnuczka Józsefa Antalla – przedstawia ją urzędnik i znika, kobieta w pośpiechu odkłada słuchawkę, jest kompletnie zaskoczona, nikt z Polski nie pytał tu nigdy o Sławika, tak samo o dziadka. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że Sławik uratował mu życie, bo dziadek umarł dopiero piętnaście lat temu, uczył chętnych łaciny i niemieckiego, tak utrzymywał rodzinę. Wszyscy znali w detalach tę scenę rozgrywającą się o świcie latem 1944 w wilii na Melinda utca szesnaście, w dzielnicy przyczajonej na zalesionych wzgórzach, jednej z katowni gestapo, gdzie odbył się krótki, krwawy proces wytoczony Sławikowi i Antallowi, oskarżonym o najcięższe przestępstwa wobec Trzeciej Rzeszy: pomoc Żydom, konspirację, przerzuty, dywersję i tak dalej. Antall się nie przyznaje, Sławik, po torturach, z sinoczerwoną zdeformowaną obrzękiem twarzą potwierdza: Antall o niczym nie wiedział. Przewodniczący sądu (przez otwarte na ogród okna dobiegają ptasie tryle, wtłacza się rześkie, rosiste powietrze) teatralnie przeciąga słowa, apelując do Sławikowego rozsądku: żonę ma przecież i córkę, prawdę powie i stąd wyjdzie, odetchnie tym ożywczym, łaskawym powietrzem wolności, ale Sławik swoje: że József Antall pozostawał jego, Sławika działalności, nieświadomy, do współpracy z Komitetem wyznaczyły go węgierskie władze, zatem jest niewinny. Potem sędzia każe wyprowadzić Antalla do pomieszczenia bez sprzętów, z okratowanym okienkiem, pełniącego pewnie kiedyś funkcję służbówki, i Józsefowi zdaje się, że wszystko już się dokonało albo jeszcze nie zaczęło, że czasu nie ma, a przestrzeń kurczy się do przedwymiarów główki od szpilki. Kiedy przyprowadzają go z powrotem, sala rozpraw wygląda po staremu, tylko Sławik, zakrwawiony, chwieje się na nogach, a sędzia bawi się czerwonym ołówkiem, obraca go w palcach. – No jak tam, Sławik, zmienił pan zdanie? – pyta, a Sławik próbuje się wyprostować, unosi nieco głowę i czyni znak sprzeciwu, i raptem padają te słowa wywodzące się z ładu świata, który usieczono, z reguł i nakazów jego cywilizacyjnego rdzenia: – W imieniu prawa międzynarodowego, w imię sprawiedliwości, nie oskarżajcie go – Sławik znów obraca głową, ciężko, niczym obręczoną żelazną sztabą i Antall domyśla się, że szuka jego wzroku. Niespodziewanie sędzia zdecydowanym ruchem zamyka akta, kończy rozprawę.
Czarny, zaciemniony van rusza spod wilii na Melinda utca, mija rezydencję Eichmanna i asfaltową odrzewioną serpentyną sunie w dół, ku centrum miasta. Skuci z tyłu na drewnianej ławce nie widzą swoich twarzy. Antall po omacku odszukuje dłoń Sławika, ściska ją, wydaje się, że ten stracił przytomność, jednak nie, szept brzmi zrozumiale: – Polonia semper fidelis.
Samochód zatrzymuje się pod bramą więzienia na Fö utca, słońce jest dopiero w zenicie, a jakby dzieje zeszły z torów, skończyła się historia.
Miri wyjmuje z torebki białą chusteczkę, międli ją w dłoni, Zimmermann unosi rękę do czoła, jakby sprawdzał, czy nie zmieniło położenia, brązowe źrenice Klary Heii nadal okrągleją ze zdziwienia, że tyle lat po wojnie opowiada o dziadku nieznanym przybyszom z odległych stron i historia, która się skończyła, historia dyskretnie i pieczołowicie upychana w szczelinach rodzinnej pamięci, nagle wytrysnęła na zewnątrz, by zasilić cudzą pamięć – tylko dlaczego, po co? Komunizm jeszcze trwa, wciąż nie o wszystkim można mówić i w okrągłych oczach Klary Heii odzywa się czujność.
– A żona, córka Sławika? – Miri chowa chusteczkę i nie wiedzieć czemu znowu ją wyjmuje. (Błogosławione są pewne przedmioty bez znaczenia, błogosławione w odciążaniu ludzkich ciężarów ze znaczeniem). – Co z nimi?
– Dziadek wspomniał kiedyś, że Krysię zawieźli do Polski, do matki rosyjską ciężarówką. Potem nie utrzymywali kontaktu. – Rozmowa się rwie, ciąg dalszy umyka. W drodze do hotelu Zimmermannowie wymyślają, jak w trzydziestoparomilionowym totalitarnym kraju odnaleźć dwie nieznane kobiety, krewne człowieka, o którym nikt nic nie wie.
*
Olśnienie wskazuje właściwy tok myślenia, ma cechy wstępu do matematycznego działania, jedynie okoliczności, w jakich się rodzi, zdają się bez związku z powagą ciągu dalszego, tak jak tego dnia, gdy Zimmermann, zaciskając czarne sznurowadło w półbucie, ujrzał w splocie jego czubka litery bez składu i ładu, które raptem zaiskrzyły treścią, tak że wykrzyknął: – Ogłoszenie! – i w chwilę później tłumaczył Miri, że nawet w państwie totalitarnym wychodzą gazety, a w nich zamieszcza się anonsy, komunikaty, informacje, trzeba tylko zachować ostrożność, m a k s y m a l n ą ostrożność, powtórzył kilkakrotnie, bo ludzie są nieufni i boją się, że jak Żyd szuka Polaka, to żeby zemścić się na tych, co pomagali Niemcom w wyłapywaniu i mordowaniu ukrywających się, albo zgłaszają się po swoje kosztowności czy elementy dobytku oddane sąsiadom i znajomym na przechowanie – z takich powodów poszukiwało się wtedy najczęściej, nie żeby dziękować za ocalenie. Najpierw zatem należało przekonać kogoś, by użyczył swego adresu i polskiego nazwiska, co niebawem się udało, i szóstego listopada 1988 w tygodniku „Przekrój” pojawia się następujące ogłoszenie: „Henryk Zimmermann z Izraela poszukuje Pana Sławika, byłego konsula [zwrot grzecznościowy, wynikający z faktu, że Sławik w istocie jako prezes jedynej oficjalnej placówki Rzeczpospolitej na uchodźstwie pełnił taką funkcję] polskiego w Budapeszcie, który w latach 1943-44 dopomógł w ocaleniu wielu Polaków i Żydów. Wszelkie informacje proszę kierować na adres: Anna Janowska, ulica Stróżeckiego osiem, Kraków”.
Henryk Zimmermann mocuje się wtedy nadal z bólami fantomowymi po piekle – w starzejącym się ciele Herszele wciąż skacze z wagonu śmierci, ręce z trudem utrzymują skrzypce, ich dźwięk rozprasza nocne cisze, martwe i półmartwe twarze, które skrywały lasy i te opatrzone nowymi tożsamościami na Geza utca pięć, twarze wychodzące mu na spotkanie w niemej czarnej procesji po ośnieżonym trakcie w Mohaczu przesuwają się w niekończących się korowodach, potem z wolna układają się w strzępy zdań, a te w szkielet jakiejś całości, coraz wyrazistszej, ubranej w chronologię. – Zaczął spisywać wspomnienia, rozdrapywał pamięć – sylwetka Miri Zimmermann niemal zlewa się z cieniem rzucanym na taras hotelu Continental w Krynicy przez skłoniony w tę stronę potężny dąb. – Jeden z rozdziałów poświęcił Sławikowi. Był pierwszy, nikt przedtem o Sławika się nie upomniał.
Znajoma, która zgodziła się udostępnić w „Przekroju” swój krakowski adres, niebawem wysyła mu do Izraela dwa listy – w jednym pewna kobieta informuje, że w czasie wojny jej przebywająca w Budapeszcie babka znała Sławikową (imienia nie zapamiętała), że później zabrali ją do obozu w Ravensbrück i że po wyzwoleniu zamieszkała w Katowicach przy ulicy Różanej. Drugi od samej Jadwigi Sławikowej, która na zmianę z koleżanką od szóstej rano do północy aż do emerytury sprzedawała papierosy i gazety na dworcu głównym w Katowicach. (Przedtem tuż obok domu, tak że mogła doglądać córki, prowadziła z powodzeniem sklepik z materiałami buchalteryjnymi, ale bała się, że Krysia jako dziecko człowieka w Polsce Ludowej rozmyślnie zapomnianego oraz matki prywaciary, czyli „elementu antysocjalistycznego”, nie dostanie się na studia, i z biznesiku zrezygnowała). Szóstego listopada 1988 łupało ją w kościach i skakało ciśnienie. Zamierzała usunąć kurze, wyręczyć Krysię – bo ona zalatana i w kolejkach stoi – jednak z trudem wytarła meble w jadalni, te z przedwojennego katowickiego mieszkania, cudem przechowane u znajomych z niemieckim pochodzeniem, pachnące płynem na korniki i fajkowym tytoniem, też przedwojennym, gdy zadzwonił telefon. Znajoma z kiosku podekscytowanym głosem pytała, czy Jadwiga TO czytała. – A co miałam czytać? – Henryka szukają, ktoś z Izraela – znajoma jest zadowolona, że o takiej sensacji powiadamia pierwsza, a kiedy Jadwiga odkłada słuchawkę, telefon dzwoni ponownie i tak przez całe popołudnie. Wieczorem w domu pojawia się Krystyna w rozpiętym płaszczu, zdyszana, z siatką w jednej ręce, z „Przekrojem” w drugiej.
– Boże mój – bierze się za głowę Jadwiga. Znad stołu, na którym leży gazeta, spoglądają na siebie w milczeniu, w końcu Krystyna zdejmuje płaszcz.
*
Opowiedziały tę scenę Zimmermannowi pół roku później, na Różanej, a Krystyna przyznała, że gdy stanął w drzwiach ogarnęło ją to samo uczucie, co na dworcu w Budapeszcie. Wszystko, co wtedy widziała: chmarę podróżnych na peronie, ojca przedzierającego się ku nim przez tłum w pełnym świetle, to, co słyszała: gwar rozmów w nieznanym języku, walc wiedeński sączący się z głośników, należało do innej rzeczywistości. Nierealność otaczała już samą jej i matki podróż z zaciemnionej, okupowanej Polski, w konspiracyjnej tajemnicy, pod fałszywymi nazwiskami, jaskrawo oświetlony, rozkołysany walcem dworzec Keleti wieńczył tę ucieczkę do nieznanego świata przerysowanymi akcesoriami, stawiając pod znakiem zapytania jego autentyczność. Tak i teraz Zimmermann, elegancki (owym niewymuszonym melanżem genów i przysposobionych do nich wzorców starannego wychowania), wyraźnie poruszony, siedzący przy stole z lampą z kulistym abażurem, snujący opowieść o Henryku Sławiku, jej ojcu, o tamtych latach, nie szeptem, półgębkiem, aluzjami, lecz wprost, składający obietnicę, że w dalekim Izraelu Sławik zostanie uznany – bo jakżeby inaczej – Sprawiedliwym wśród Narodów Świata, zanurzał ulicę Różaną i jej lokatorów w nierealności i Krystyna, z wykształcenia historyk sztuki, przyznawała rację Brunonowi Schulzowi, autorowi odkrycia, że nasz język nie zawiera określeń, które dozowałyby stopień realności, definiowały jej gęstość i namacalność. Dlatego zapytała: – Czy pan istnieje? – Zimmermann roześmiał się, i Miri też.
O, niezaprzeczalne istnienie Henryka Zimmermanna mogli poświadczyć pieczęcią urzędnicy ambasady izraelskiej w Warszawie, którą nawiedzał wielokrotnie ze swoją idée fixe, żeby o Sławiku powstał film na miarę Listy Schindlera, i żeby Żydzi szukali sposobów na sfinansowanie przedsięwzięcia. Zwracał uwagę na istotne różnice między sytuacją Sławika a Raoula Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty, przybyłego do Budapesztu z misją uratowania jak najwięcej węgierskich Żydów przed deportacją na Wschód w lipcu 1944, kiedy szefa polskiej Delegatury zgarnęło już Gestapo. Wallenberg dysponował praktycznie nieograniczonymi funduszami od Amerykanów i ze Światowego Komitetu Żydów. Sławik zapewniał opiekę kilkudziesięciu tysiącom obywateli polskich na Węgrzech z pieniędzy przekazywanych tylko przez rząd na uchodźstwie i w pewnym stopniu przez władze w Budapeszcie. Ponadto jako dyplomacie z neutralnym szwedzkim paszportem Wallenbergowi za pomoc Żydom nie groziła śmierć i nie za to zginął – zabili go Sowieci, bo najprawdopodobniej nie chciał z nimi współpracować. Sławika Niemcy powiesili między innymi za ratowanie Żydów.
Henryk Zimmermann istniał niezaprzeczalnie, gdy publicznie zdumiewał się głośno, dlaczego Polska o Sławiku zapomniała. Komunistyczna karała go niepamięcią za to, że należał do PPS-owskiego nurtu niepodległościowego, który odrzucał dominację Sowietów, ale i ta pokomunistyczna (owszem postawiła parę pomników, nazwała jego imieniem parę szkół i ulic i tyle) nie wykorzystała atutu, jakim jest Sławik, w zmaganiach z rozpowszechnianymi zagranicą opiniami o antysemityzmie Polaków i przekonaniem wielu, że polskie były obozy śmierci, nie spowodowała, żeby nazwisko Sławika znalazło się na światowej liście bohaterów II wojny światowej, ba, żeby stało się powszechnie znane przynajmniej we własnej ojczyźnie! – Nie rozumiem, nie pojmuję – podkreślał zdumienie marszczeniem czoła i rozkładaniem dłoni. Swoje niezaprzeczalne istnienie ujął w trzywyrazowym tytule wspomnień z piekła „Przeżyłem, pamiętam, świadczę”, które ukazały się w 1997 w krakowskim Wydawnictwie Baran i Suszyński, i w których opieczętował niezaprzeczalne istnienie Henryka Sławika.
Na odwrocie fotografii Sławika podarowanej Zimmermannowi Krystyna napisała: „Wielkiemu przyjacielowi mego ukochanego ojca, jedynemu, który pamięć o nim tak pięknie przechował”.
*
Nie miał pogrzebu w Polsce? To będzie miał w Izraelu, z pompą, honorami, nabożeństwem, modłami, jak Anders, postanowili w Yad Vashem. W Sali Bohaterów palą się świece – znowu jasność, przejaskrawienie tła. Duszna woń kadzideł łączy się ze słodkawym, mdlącym zapachem kwiatów. Powietrze wibruje od śpiewu kantorów, migają flesze, szemrzą kamery. Są ocaleni z sierocińca Vác, z dziećmi, wnukami. Zimmermann wstępuje na mównicę. Po jego białych włosach błąka się światło jak po wyspie skrzącego się śniegu. „Czterdzieści siedem lat temu, ja, Zvi Henryk Zimmermann, zostałem wstrząśnięty masakrą, jaka rozegrała się wokół mnie. Całym sercem i duszą butowałem się przeciwko prowadzeniu ludzi na rzeź. Ja, nazistowski więzień numer 68220, zostałem wtrącony do celi śmierci w obozie koncentracyjnym dla Żydów. Los zrządził, że ja, numer 68220, tak jak wielu więźniów stoję przed wami jako wolny obywatel państwa Izrael w miejscu poświęconym pamięci ofiar zbrodni Holocaustu, biorąc udział w podniosłej ceremonii nadania tytułu Sprawiedliwy wśród Narodów Świata wielkiemu człowiekowi, Henrykowi Sławikowi. Za ocalenie od niechybnej śmierci tysięcy Żydów w czasie Holocaustu, w tym również i mnie, został skazany przez Niemców na karę śmierci. Dziś, my wszyscy, którzy przeżyliśmy Holocaust w Polsce, którzy przywędrowaliśmy na Węgry z obozów koncentracyjnych, lasów, bunkrów, z podziemia i dziś żyjemy w bogatym Izraelu, pamiętamy o Henryku Sławiku, odznaczając go pośmiertnie za ocalenie nas na Węgrzech jako polskich katolików i umożliwienie nam przetrwania tego piekła i zamieszkania we własnym kraju. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy złożyć wyrazy pamięci i serdeczne podziękowanie na ręce Jadwigi, wdowy po Henryku Sławiku i córki Krystyny człowiekowi, który miał szlachetne serce, który kochał ludzi i podejmował każde ryzyko dla ratowania osieroconych dzieci. W jego czynach i charakterze znaleźliśmy wsparcie i nadzieję w owych pamiętnych dniach ciemności i bezprawia. Uczmy nasze dzieci i wszystkich na tej ziemi, że istnieją dobrzy ludzie, tacy jak Henryk Sławik, że jest piękniejszy świat i czeka nas lepsza przyszłość”.
O, tak, tu był świat piękniejszy. Przez osiem dni uratowani przez Sławika przekazują sobie Krystynę z rąk do rąk (Jadwiga, bardzo już niedomagająca, została w Polsce), śniadanie u jednych, obiad u drugich, kolacja u następnych – maraton fiesty, eksplozja celebry, czysta radość wieńczenia, gala pogrobowego zwycięstwa. W świecie, do którego wróciła, w stołecznym dzienniku „Życie Warszawy” na jednej z dalszych stron poświęconym informacjom ze świata dostrzegła notkę wciśniętą między doniesienie o wizycie prezydenta USA w Meksyku i wiadomość, że firma holenderska skarży Wałęsę o zwrot kosztów, bo odwołał wizytę. Notka brzmiała: „Jeden z 2973. Kolejny Polak uhonorowany w Jerozolimie”.
– W każdym razie, kiedy w 1993 umarła Jadwiga – biel włosów Zimmermanna na tarasie krynickiego hotel Continental tonuje schodzące miodowo światło popołudnia – Krystyna mogła na płycie nagrobnej obok imienia matki umieścić napis: „Redaktor Henryk Sławik, Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, tak, jakby i on tam spoczywał, jakby miał własne miejsce, przynajmniej pod ziemią, gdzie każdy zrzuca własny ciężar.
*
Józsefowi Antallowi grobu nie zabrakło. Polecił wygrawerować na nim sylwetkę orła z rozpostartymi skrzydłami i napis: Polonia semper Fidelis. Można powiedzieć, przygarniał tak Sławika, brał go ze sobą tam, na cmentarz Farkasret, prosto z gestapowskiego zaciemnionego vana zjeżdżającego pagórkowatym, zadrzewionym terenem z Melinda utca do więzienia na Fő utca w centrum miasta. Dlatego Zimmermann zamierzał spotkać ich w Jerozolimie tego samego dnia, wśród Sprawiedliwych tego świata, na biesiadzie jasności, uczcie zwycięstwa, ale udało się to pośrednio dopiero w maju 1991. Tuż po objęciu teki premiera uwolnionych od komunistów Węgier przyjechał József Antall, junior, Węgier, odebrał dla ojca medal i jakby chciał od razu mu go przekazać, młody jeszcze, wkrótce zmarł na raka.
– Piekło – Miri Zimmermann skubie rąbek chusteczki – szuka ofiar na oślep.
*
Końce i początki nie znają granic, podążają z nami w rejony umilkłych pragnień, wiążą strukturę wszechświata. Sprawiedliwi odnajdują tam pourywane wątki, brzmienie skrzypiec, ton po tonie, odsłania dalsze ciągi. Tak wyraża się harmonia. Henryk Zvi Zimmermann, o czym zaświadcza Miri, umierał w spokoju, twarz po przejściu miał wypogodzoną, więc zapewne już to wiedział, być może odkrył nawet to miejsce, gdzie krynickie wody wytryskują ze swego źródła.
(fragment z książki Piekło ocalonych, Państwowy Instytut Wydawniczy 2019)