Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
773

„Mroczna planeta” – Andrzej Żuławski

To już bodaj trzecia w ciągu dekady książka poświęcona Andrzejowi Żuławskiemu, co świadczy o tym, że ma on silną moc budzenia fascynacji, i za życia i po życiu. Rozpoczął te passę wznowiony właśnie w tym roku, po bodaj dziesięciu latach, wywiad-rzeka Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego z reżyserem, zatytułowany „Żuławski”, poświęcony jednakowoż niemal wyłącznie jego twórczości, głównie filmowej, jako że autorzy są filmoznawcami. Kilka lat temu ukazał się też inny wywiad-rzeka z Żuławskim, przeprowadzony przez Renatę Kim, skoncentrowany głównie na charakterologicznych, skandalizujących aspektach życia reżysera. Dopiero jednak Aleksandra Szarłat podjęła się próby stworzenia autorskiej, nieklasycznej, niestandardowej biografii Żuławskiego, syntezy jego życia i twórczości. I moim zdaniem dopiero ta praca daje nam syntetyczny, możliwie całościowy, komplementarny obraz jego biografii, jego sylwetki życiowej i jego dzieł filmowych oraz literackich. Ma rację Tadeusz Sobolewski, że pisanie o Żuławskim jest zadaniem „karkołomnym”. To nie frazes, to trafna uwaga. Żuławski był osobowością tak migotliwą, tak bogatą, tak pełną sprzeczności, tak kalejdoskopową, kreatywną, obdarzoną tak finezyjną inteligencją, że każdorazowa próba stworzenia jego statycznej sylwetki kończyła się dotąd na obrazie rozmazanym, takim jaki pozostaje po niezgrabnym poruszeniu obiektywem aparatu fotograficznego. Nie na darmo jego żona Sophie Marceau mówiła o nim, że „żyje w swojej głowie”. Cytowany wyżej Sobolewski użył też innego trafnego w stosunku do Żuławskiego określenia – nazwał go „mroczną planetą”. Być może właśnie dlatego, ciekawe skądinąd próby podjęte przez Kletowskiego i Mareckiego oraz Kim były tak trudne i dlatego pozostawiły niedosyt, że wywiad, rozmowa z Żuławskim, z uwagi na jego osobowość i cechy charakterologiczne z góry skazywały autorów rozmów na to, że im się on wymknie za pomocą inteligentnej demagogii, błyskotliwych konceptów, intelektualnej hipnozy, prowokacji, nieraz też manipulacji jakie stosował wobec rozmówców, zabawy w „kotka i myszkę”, by „jego” zawsze było na wierzchu, jako że ten fascynujący człowiek i artysta był jednak także narcyzem i intelektualnym autokratą. Może właśnie dlatego napisanie o Żuławskim bez jego udziału, jak to zrobiła Aleksandra Szarłat, było rozwiązaniem najbardziej przybliżającym do celu, jakim było uchwycenie go i zatrzymania „w ruchu”, jak na stopklatce. Szarłat, wolna od ograniczenia, jakie było udziałem siedzących przed obliczem Żuławskiego jego rozmówców, zrobiła coś, czego przy bezpośrednim udziale artysty dokonać było niepodobna –  spokojnie, bez równoczesnej konieczności toczenia z nim werbalnego pojedynku, odsłoniła jego maski, zajrzała za ekspozycje i ekspresje jego egotyzmu, pod podszewkę jego stylu narracji, pod jego zwischenrufy, bonmoty i paradoksy. Aby to osiągnąć, sięgnęła także po wypowiedzi osób mu bliskich lub znanych i dobrze go znających, co też uchroniło ją od samotnego pojedynku z duchem tego kapryśnego artysty. Żuławski mawiał, że jego życie jest ciekawsze, przede wszystkim dla niego samego, od wszystkich jego filmów i napisanych powieści razem wziętych. Aleksandra Szarłat wykazała, że tak jest naprawdę,  a jej bogato ilustrowana praca godna jest zaliczenia – nie waham się stwierdzić – do arcydzielnych pozycji polskiej biografistyki.

Aleksandra Szarłat – „Żuławski. Szaman”, Wydawnictwo Agora, str. 612, ISBN 978-83-268-2935-2

Przygody miasta Lublina

Jako lublinianin z urodzenia, który spędził w tym mieście, od urodzenia, 45 lat życia, czytałem „Sekrety Lublina” Krzysztofa Załuskiego z ogromnym zainteresowaniem. Z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że choć nie mieszkam w moim rodzinnym mieście już od 17 lat, to na zawsze pozostanie ono dla mnie krajobrazem mojego dzieciństwa i młodości, krainą w której tworzyła się moja wyobraźnia, w której rodziły się moje pierwsze fascynacje, zainteresowania, uczucia, lęki i marzenia. To miasto, którego krajobrazy są pierwszymi krajobrazami mojego życia, ze stromizną ulicy Granicznej, tajemnicami ulicy Narutowicza, ostrą, chłodną wonią piwa z browaru przy ulicy Dąbrowskiego (dziś Bernardyńska), odorami rynsztoków Miłej, Wesołej, Rusałki, zapachami kadzideł i majowego bzu z lubelskich kościołów, wonią straganów warzywnych na Podzamczu, drożdży na Kunickiego, zapachami cebularzy i innego pieczywa na Lubartowskiej i okolicach, z zapachami roślin i traw (także tych butwiejących) w Parku Ludowym, z elegancją (jak na owe czasy) Ogrodu Saskiego i Krakowskiego Przedmieścia – mógłbym te wspomnienia i asocjacje długo ciągnąć. Drugi powód dla którego czytałem tę książkę z pasją jest taki, że ogromnie wiele się z niej dowiedziałem o, bądź co bądź, moim rodzinnym mieście. Wprawdzie pamiętam pojawiające się na każdym kroku dostawcze samochody marki „Żuk”, produkowane w lubelskiej FSC, ale jako że w szemranej dzielnicy Dziesiąta bywałem rzadko i krótko, nie wiedziałem, że miejscowi nazywali tamtejszą rzeczkę Czerniejówkę – „Sekwaną”. Mieszkałem też przy ulicy Sierocej, przy której mieszkał kiedyś Bolesław Bierut (nawiasem mówiąc ktoś nadgorliwy zupełnie niedawno usunął ze ściany tego domku ślad tego faktu w postaci metalowej tablicy – można Bieruta oceniać negatywnie, nawet bardzo, ale był on jednak postacią historyczną, a śladów historii zacierać nie należy i nie ma to związku z oceną moralno-polityczną postaci, bo w przeciwnym razie nie mógłby mieć pomników także Napoleon), ale o jego lubelskich perypetiach nie miałem żadnej wiedzy, choć pamiętam jego monumentalny pomnik wystawiony mu w 1979 roku przez Edwarda Gierka przy obecnym placu Singera. Restaurację i hotel „Europa” pamiętam dobrze (do dziś tam funkcjonuje), ale z zewnątrz, bo był to niedostępny mi przybytek ówczesnego luksusu i high life’u w warunkach socjalizmu. Z drugiej strony nie zaglądałem też do popularnych „mordowni” typu „Zamkowa” czy „Basztowa”, bo strach było tam wejść O słynnym okuliście Mieczysławie Krwawiczu słyszałem dużo, w tym o jego majątku dalece przekraczającym standardy realnego socjalizmu, ale zabawne anegdoty opowiadano o innym wybitnym lubelskim lekarzu, chirurgu Mieczysławie Zakrysiu, o którym akurat autor „Sekretów” nie wspomina.  O cudzie lubelskim, czyli „łzach Matki Boskiej” w Katedrze słyszałem tylko z opowieści matki, ale trolejbusami, wehikułem komunikacji miejskiej z podłączonymi do linii elektrycznej pałąkami, znanymi w Polsce poza Lublinem tylko – chyba – jeszcze w Gdyni, jeździłem na co dzień. Za mały byłem, by w 1960 roku przypatrywać się kręceniu przez Antoniego Bohdziewicza na lubelskich ulicach filmu „Rzeczywistość”, według powieści politycznej Jerzego Putramenta, ale jako licealista dobrze pamiętam z lata 1973 dekoracje do serialu „Czarne chmury”, uzupełniające realną, zabytkową scenerię XVII-wiecznego Starego Miasta w Lublinie. Jana Machulskiego, jako aktora Teatru im. Juliusza Osterwy nie pamiętam, ale jego kolegę z lubelskiego zespołu, Stanisława Mikulskiego, jeszcze sprzed roli Hansa Klossa, już tak, także dlatego że mój ojciec znał go z lubelskiego Automobilklubu. Cebularze oczywiście nie tylko pamiętam,  ale zajadałem się nimi, pachnącymi, chrupiącymi i posmarowanymi masłem (dziś niestety już nie są chrupiące, bardzo żałuję). Ani pobytów marszałka Piłsudskiego w Lublinie, rzecz jasna, nie pamiętam, ani powodzi jesienią 1964, za to doskonale pamiętam powieść kryminalną „Ostatni śmieje się morderca” Roberta Lande (pseudonim autora, lubelskiego dziennikarza Zygmunta Pikulskiego), drukowaną w odcinkach na przełomie 1964 i 1965 roku w „Kurierze Lubelskim”, jednej z dwóch codziennych lubelskich gazet, obok „Sztandaru Ludu”, organu KW PZPR. I mógłbym tak pisać, pisać i pisać, splatając treści „Sekretów Lublina” Krzysztofa Załuskiego z własnymi wspomnieniami, także, a może nade wszystko szkolnymi, z trzech liceów, ze Staszica, Zamoja i Piątki przy Lipowej, a także z podstawówki imienia Broniewskiego przy Sierocej, i muzeum na Zamku Lubelskim, które zaszczepiło we mnie zainteresowania historią. Ale mnożył nie będę, bo musiałbym pójść w ślady autora, byłego kolegi redakcyjnego i napisać o „moim” Lublinie, o tym także o czym on nie napisał, ale to przecież jego autorski wybór. Czy „Sekrety Lublina”, to książka tylko dla lublinian? Zapewnie głównie dla nich, ale także dla tych, którzy Lublina nie znają i którym gorąco polecam poznanie tego naprawdę fascynującego, „starożytnego” jak pisano o nim w jednym z XIX-wiecznych przewodników, miasta.

Krzysztof Załuski – „Sekrety Lublina”, Księży Młyn Dom Wydawniczy Michał Koliński, str. 148, ISBN 978-83-7729-390-4

Polsko francuski król-hipster

Na okładce debiutanckiej powieści Jędrzeja Napiecka osnutej wokół losów Henri III de Valois, z polska zwanego Henrykiem  Walezym, jego twarz zaczerpnięta stylizacyjnie ze znanego francuskiego portretu, ozdobiona jest hipsterskimi okularami, których jedna część oprawki jest biała, a druga czerwona. I taka właśnie, trochę hipsterska jest ta autorska fantazja osnuta na znanych z historii wydarzeniach, takich jak krwawa noc świętego Bartłomieja w Paryżu (1572), a później niefortunne pod każdym względem i bardzo krótkie (1573-1574) królowanie (bo trudno je nazwać władaniem) owego Francuza na polskim tronie, zakończone jego nocną ucieczką z Wawelu. Jednak ten, kto spodziewałby się klasycznej powieści historycznej, napisanej „po bożemu”, ten się zawiedzie. Za to usatysfakcjonowani będą miłośnicy bujnych fantasmagorii, błazeńskich, trochę anarchicznych, szalonych, popkulturowych klimatów. Autor powieści należy do pokolenia wychowanego na internecie i grach komputerowych, na szybkim, linkowym, nielinearnym, „postmodernistycznym” kojarzeniu. I z tej jego pokoleniowej perspektywy patrzy na historię sprzed pięciuset przeszło lat, także ze swojej perspektywy językowej. Bo też „Król, który uciekł” napisany został językiem najzupełniej współczesnym, bez cienia nawet archaizacji, językiem właściwie potocznym, popowym, mówionym niemal a nie literackim, nieograniczonym żadnymi regułami stylistycznymi, ba, ta aktualizacja dokonuje się wprost, choćby w brzmieniu tytułu jednego z rozdziałów („Największy szwindel marketingowy XVI wieku”). Do tego dochodzą edukacyjne, publicystyczne wstawki jakby zaczerpnięte z wikipedii, dla ułatwienia czytelnikowi orientacji w tle historycznym akcji powieściowej. W tej powieści, w której postacie historyczne, takie jak tytułowy król, jak admirał Coligny, Samuel Zborowski, biskup Montluc etc., mieszają się z fikcyjnymi, zawarta jest też pewna teza o Polsce jako karze. Jan Krasowski, polski karzeł doprowadza za pomocą misternej intrygi Henryka de Valois na tron polski, bo chce się zemścić i na nim i na Polakach za śmierć swojej ukochanej oraz inne krzywdy i upokorzenia. Wie z góry, że siermiężna, sarmacka, wódczano-piwno-bigosowa Polska będzie dla tego króla-geja-mignona piekłem, a on będzie dla Polaków niemożliwym do akceptacji francuskim dziwadłem. Tak też kończy się ta historia, opisana w polskiej prozie po raz pierwszy, trafiając jednocześnie swoimi klimatami w dzisiejsze spory wokół gender i tożsamości seksualnych. Polecam gorąco tę lekturę lekką, łatwą i przyjemną. Nie tylko hipsterom.

Jędrzej Napiecek – „Król, który uciekł”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019, str. 375, ISBN 978-83-66232-39-6

Realne życie miejsc wyobrażonych

Już samo tylko poprzedzenie wstępu do tego potężnego (1001 stron jak Tysiąc i Jedna Noc Szeherezady) leksykonu cytatem ze „Świata zaginionego” Arthura Conan Doyle’a, jednej z najukochańszych lektur mojej młodości, nastawiło mnie pasjonacko do lektury „Słownika miejsc wyobrażonych”. Wstęp autorstwa Alberto Manguela jest co prawda nieco zawiły, ale dość zawiła jest też metodologia dzieła. Chodzi o to, że znalazły się w nim tylko wyobrażone, wymyślone, całkowicie fikcyjne miejsca stworzone w dziełach literackich mocą wyobraźni autorów. Te natomiast, w których fantastyka, jak n.p. w opowieści o Frankensteinie, osadzona jest w realnej scenerii geograficznej i topograficznej, zostały „poza burtą” jak to ujął autor wstępu i współautor słownika. Aczkolwiek autorzy uczynili kilka wyjątków tam, gdzie realne miejsca zostały całkowicie zmitologizowane i odrealnione, jak n.p. Wyspa Robinsona od Daniela Defoe. W liczącym kilkaset haseł pasjonującym słowniku znalazły się takie miejsca wyobrażone jak np. Blefusku, kraju Liliputów z „Podróży Gulliwera”, jak Hyrkania z witkacowskiej „Mątwy”, jak wszelakie Wyspy, Doliny, Krainy, Królestwa i Państwa, takie jak Wyspa Lincolna z „Tajemniczej wyspy” J. Verne’a, czy Wyspa Słońca T. Campanelli, jak Utopia, jak Kraina Czarów, ta od przygód Alicji, jak Dolina Muminków czy Królestwo Trolli. Jest oczywiście Narnia, jest Eastwick od Czarownic.  Jest też Baskerville Hall z „Psa Baskerville’ów” Conan Doyle’a, są motywy polskie, jak Wyspa Nipu z „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków” biskupa Krasickiego, Akademia Pana Kleksa i Wyspy Bergamuty Jana Brzechwy, jest Costaricana z „Kongresu futurologicznego” Stanisława Lema, ale nie ma n.p. Sezamu z bajki o Ali-Babie i 40 rozbójnikach, miejsca jak najbardziej wyobrażonego i sławnego, co nasuwa podejrzenie, że część czytelników wykryje nieco podobnych, ważnych dla siebie braków hasłowych. Jak nietrudno zauważyć, akurat wymienione wyżej hasła należą do dobrze na ogół znanych, ale przyznam, że podczas lektury „Słownika” uświadamiałem sobie boleśnie swoje nieuctwo i nieoczytanie, bo znakomitej większości haseł nie tyle nie pamiętałem, ile po prostu nigdy się z nimi nawet nie zetknąłem, ale bynajmniej nie mam na swoje usprawiedliwienie faktu, że nigdy nie byłem szczególnym fanem literackich fantazji, oczywiście z całym szeregiem uczynionych wyjątków, choćby dla wspomnianego Verne’a czy Conan Doyle’a. Całość opatrzona jest ciekawą ikonografią czerpaną z różnych źródeł oraz drobiazgowymi objaśnieniami jak ze „Słownika” korzystać, jako że nie zawsze to, co nasuwa się w pierwszym skojarzeniu znajduje odzwierciedlenie w alfabetycznym usytuowaniu hasła, a także bibliograficznymi przypisami do dzieł, z których dane hasła pochodzą. Dlatego w poszukiwaniu haseł trzeba korelować alfabetycznie ułożone hasła z indeksem dzieł i autorów. Punktem wyjściowym każdego hasła jest bowiem literacka nazwa miejsca, a nie tytuł utworu czy nazwisko autora. Nie szukajcie więc (wśród haseł) Ernsta Teodora Hoffmana, ani jego „Dziadka do orzechów”, ale Wyspy Lalek. Nie szukajcieani Herodota, ani jego „Dziejów”, ale Kraju Arimaspian. Nie szukajcie Drakuli, ale Zamku Drakuli. Nie szukajcie Królowej Śniegu, ale Zamku Królowej Śniegu. Chyba, że tytuł pokrywa się hasłem, jak w przypadku „Wyspy Skarbów” Roberta Louisa Stevensona.  Pasjonująca to lektura i bardzo pożyteczna, jako że pozwala w pewnym stopniu nadrobić, na skróty co prawda i okrężną drogą braki lekturowe z całego życia w sferze gatunku fantastycznego.  A przy tym pouczająca lekcja z historii literatury w ogólności. Polecam gorąco wnikliwą, uważną lekturę tego wspaniałego słownika, sobie też ja zalecam, bo nie ukrywam, że było to moje pierwsze z  nim zapoznanie się i musi upłynąć nieco czasu, gdy się w jego bogactwie, geografii, topografia i meandrach w pełni rozpoznam. 

Alberto Manguel, Gianni Guadalupi – „Słownik miejsc wyobrażonych”, przekład zbiorczy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, str. 1001, ISBN 978-83-06-03398-4

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko