Wiersze tygodnia – Piotr Müldner-Nieckowski

0
1377
Bogumiła Wrocławska
Bogumiła Wrocławska

Słońce

Wyszło na ziemię czerwone potem gorętsze
białe jak czub z żelaza co znakuje konie
Widziałem to i się cofałem aby nie oślepnąć
ale się stało – stanąłem przy tobie – to ogień


Sklep

Po drugiej stronie ulicy wszedł do sklepu jakiś
nieznany mi mężczyzna, a miał tak dziwnie obute nogi,
zbyt mały kaptur na głowie, że deszcz musiał mu się
wdzierać do wnętrza ciała, może i duszy,
nie było go osiem minut, co robił
w ciągu tych ośmiu minut? był w sklepie, wyszedł,
nie widziałem, by coś kupił, a jednak zmienił się na twarzy,
od tej chwili miał dłuższą brodę i ciemniejsze oczy,
przybyło mu siły, energicznie wsiadł na rower
i w ogromnym tempie odjechał,
a po nim została tylko na przysklepowej ławce
kobieta sprzedająca w ulewie kwiatki zerwane w ogrodzie,
jedyny sposób na przetrwanie, aby pod koniec dnia
wejść z monetami do sklepu, kupić bułkę i ser dla rodziny,
ale to nie jest ten sklep co dawniej, w tym sklepie
już nie ma bułek i sera, tam się wszystko zmieniło,
teraz sprzedają karabiny, pistolety, naboje, i tylko swoim,
bo osiem minut potrafi odmienić każdy sklep, każdą ławeczkę.


Dużo młodszy mąż

Dużo młodszy mąż jest zawsze
dużo starszy od swojej żony.
To widać po ptakach, które się gnieżdżą po okapem.
Widać po samolotach, w które jest wyposażona armia
i po odpowiedziach na pytania ankietowe w sklepach.
Nic nie może stać na przeszkodzie szacowaniu mądrości
żony tak pomyślanego męża.
Nikt nie ma prawa kwestionować tego, że po tylu latach
kochają się tak, aby nikt ich nie podejrzewał.
To sprawy nieodgadnione jak piórko z głowy dudka,
które z taką łatwością wpinasz sobie w ucho.


Została głowa

Magda Z.
urodziła się w więzieniu zamkowym
w Lublinie z zakatowanej później matki

Została tylko głowa, nie może być inaczej,
reszta nie ma żadnego znaczenia,
i jeszcze ręka, ale już tylko prawa,
bo lewej nie ma,
obcięta przez lustro szyby, zasłonięta
lewą framugą okna. Nie ma lewej strony,
plecy nie czują koca, zrośnięte z materacem,
poduszka już tylko powietrzna,
i trochę widać, pies szczeka daleko.
Lecz zobacz, zobacz,
patrz trochę w skos, przez szybę,
na zewnątrz przez strugi deszczu,
wyciągnij poprzecznie szyję, długo,
co tam się dzieje,
tam dzieje się coś, co trzeba widzieć,
jeszcze nie masz o tym zdania,
lecz usta, ręcznik, mokra czapeczka,
smoczek, żelazna butelka.
Rozbita szyba, ostra jak brzytwa.

Ach te kobiety, tam uwięzione,
nie pozwoliły dziewczynce umrzeć,
jeszcze się obróć, zobacz, oprzyj na łokciach,
bo oni się śmieją, z niej, którą zatłukli,
oni wciąż są! Się śmieją, nie mogą się powstrzymać!

Klawiszka wchodzi na klawisza,
klawisz pod klawiszkę i jadą do ciebie,
rozedrgani w akcie przyjemności,
jadą aż do twojego przebudzenia,
by ci pokazać zapis filmowy:
tak było, ha, ha, tak było!

Kropelka krwi, gdzie pęka szkło wizjera,
gdzie cię przecięło na pół.

2018


Drzwi

Chyba wiedziałem, kto
stoi przed drzwiami, po tamtej stronie,
gdy tu do nich biegłem gwałtownie.
Lecz cicho i nagle stanąłem.
Nie ma mnie dla tej osoby,
czy też jej nie ma dla mnie?
To było trudniejsze niż odpowiedź.
Klamka nerwowa jak ptak w karmniku.
Kołatka stukała synkopy
niczym pociąg kulejący na co trzecie koło.
Coś zmienia się w życiu,
by na nowo zostać tym, co już było.
Lecz jednak to ciało, te usta, usteczka,
dotyk podstępnie kładący na plecy,
człowiek by chciał być równie bezwładny
jak lenistwo przed wstaniem z poduszek,
gdy jeszcze pięść minut trzyma lot drzemiący
pod powieką zagadki: co jutro nastąpi…?
Więc chyba otworzę, ale niech nie budzi…


Dwa lata udręki z T.

(małe wspomnienie z czasów studiowania)

Opiekowała się mną dla siebie,
brała pełnymi garściami,
i gdy wycieńczony chciałem coś robić dla niej,
wzmagała opiekę, tłumiąc jedzeniem,
a prała wszystko, co z siebie zdjąłem
i czego na ciało nie zdążyłem włożyć,
z duszy zaś ssała wszystko,
co ze mnie skapnęło, trysnęło,
a jeśli zsunęło, to jakiś z palca
mniej znaczny krążek srebra,
łuska z oczu, niewarta wkładania na konto,
wiersze moje sprzedawała komuś,
zwracając mi koszty papieru,
aż liście palmy odpadły z dachu
i małpi chwyt wypuścił szklankę,
deszcz zadzwonił w uszach,
stałem się – nieopłacalny.
Odeszła, lecz nadal jest ze mną,
jak widać, na zawsze.
Choć sprawdzam wszystko w faktach,
to nie potrafię wykopać tych kłączy z pamięci,
pamięć jest zabójcza, w pamięci
siedzą ludzie z nożami nastawionymi do pchnięcia,
mogą to być kobiety.


Gdybym szedł

Gdybym ruszył naprzeciw
z podniesionym czołem pełen odwagi
na którą jednak mnie stać bo jest droga
droższa niż pieniądze a nawet życie
i z młotkiem, nie: raczej z młotem, nie: z siekierą
i odbezpieczonym pistoletem
a na broni znam się bo jestem oficerem
do czego mnie zmuszono
jednak skoro żołnierzem już zostałem
to jestem i trafiam w sam środek tarczy
w serce w oko
w zupełnej ciemności i na karuzeli
bo zostałam wyposażony przez przodków
w zmysł orientacji przestrzennej
i słuch wyobraźni czasu

i gdybym podniósł taki mały, nie: raczej niewielki
nie: niewysoki
rękę ze śmiercionośnym nabojem w lufie
to i tak byście mnie nie zauważyli
rozdeptalibyście mnie jak żabę bo tak was dużo
idziecie tak ogromną szeroką ławą
przez ten świat przez naszą ziemię
pozamykani w transporterach opancerzonych
bezpieczni w czołgach i w gazetach w telewizji
w Internecie


Istota wspólnoty

O kilku rzeczach – nie wiesz,
więc nie wiesz o niczym,
i nie wiedz.
Co myślę i o czym, śmiejąc się
bez uśmiechu. Roniąc łzy
bez płaczu. Nie dowiesz się
zabiegów, jakich użyłem,
żeby cię zwieść.
Ja o niczym nie wiem,
bo ty wiesz.
Po co mam wiedzieć,
gdy idziesz ze mną z całą
potrzebną wiedzą.
Ja czuję to, czego nie czujesz ty,
a ty czego nie ja,
ponieważ czujemy wspólnie to,
czego nikt inny odczuć nie potrafi,
za dużo do odczucia na jeden czucia raz.
Nie dowiaduj się żadnych rzeczy,
nie pytaj, nie przeszukuj papierów,
jakiego sposobu użyłem,
żeby cię przeszyć błyskawicą.
I ja nie będę szukał,
bo moje mętne okulary
nadają się do ukrywania tego,
że cię podpatruję,
kiedy jesteś cała
w odkrywczej pościeli.
Ty patrzysz rękami.
Ja patrzę przez dwumian Newtona.
Żebyś się czuła wolna
w uwięzieniu, tym, jakie jest,
kiedy dzień nocą, a nocą dzień,
gdy chcesz
mieć w sobie mnie,
jak mnie ma mój cień.
A ja być ciebie we mnie w sobie
jak bezbolesny cierń.
Po prostu się obudź i miej
bez rzeczy i bez niczego.
Nasza odległość bez odległości,
jak narodziny i śmierć,
jest w oddaleniu tak przybliżona,
że plecy przenika dreszcz.


W przedpokoju

Mam już gotowe o czym będziemy
rozmawiać po tylu miesiącach się niewidzenia.
Ty tam jeszcze u siebie w Krakowie, wkrótce obaj w Podkowie.
Wkrótce temat jeszcze, przyznaję, nieznany acz do rozwinięcia,
lecz po mojej minie można poznać, się rozkrzewi,
jestem gotów jeden do sporów i dwa do dyskusji
(a to nie to samo, to rzecz subtelności znaczeń i odchyleń).
Ja już stoję w przedpokoju, który poszarzał
ze zniecierpliwienia.

Cóż, że deszcz się dobiera do podłóg, a niebo bezlitośnie
nad wszystko rozpościera, co jest i czego nie ma,
ciśnienie powietrza przyspiesza w nadgarstku tętno:
choroba nie chce się rozwijać ani tumanić bez nas
i żyć trzeba trzeźwo.

Przez cały tydzień świt przynosi paczki gazet
na schodki mojego kiosku i ja czekam,
czytam z pierwszych stron i szpalt
(tam, gdzie się teraz wkradają martwe zdjęcia)
pożywkę na tę uroczystość, kiedy cię powitam.

Żona chętnie pobiegnie zrobić coś do picia,
wkrótce powierzchnia stołu
pod twoim łokciem, pod moją pięścią
zawrze jak woda z dodaną energią…

Lecz w tym tygodniu nie mogłeś przybyć,
synku, miałeś do zrobienia z kim innym
co innego.


Już raz byłem stary

Tak tak ja to pamiętam
to najbardziej pamiętana moja historia w życiu
schowany za grubą nogą stołu oparty o silny kark psa
gdy na serwecie mama stawiała tort z cytrynowym krzyżykiem
ojciec zmywał w łazience nocny pył pracy z pleców
i nagle zajrzała ku mnie twarz schylonej ciotki
tak złożyła kolana przede mną na ubogiej imitacji dywanu
że pomyślałem zdumiony jak bardzo już jestem stary
że mam cztery lata a wkrótce zliczę je do ośmiu
i z karabinem będę stał na mostku kapitańskim krążownika


Kiedy stanął naprzeciw niej

Kiedy stanął naprzeciw niej,
zaczął się bez ruchu zbliżać,
aż stał się nią tak dalece,
że zaczął czuć tak jak ona,
a ona tak jak on,
gdyż w tym samym czasie
ona stanęła przed nim,
aby bez ruchu zbliżyć się na zawsze.
Bez cienia ekscytacji,
jedynie zauważając to, co zależało
od rosnącej obok wiśni w ogrodzie.
Wszystko powiązane.
Urodziny pewnego Metysa w Ameryce powiązane
z kaszą jaglaną w twojej salaterce.
Chmury ściśle powiązane z odbiciem
na powierzchni wody.
Pamiętne odbicie
od szyby z więziennej stróżówki.
Od deski startowej w pierwszym locie nad hutą.
Od belki przed skokiem daleko w piach.
Byli razem przez pięćdziesiąt lat.

Kiedy stajesz naprzeciw kamienia,
pomyśl – od tylu lat jesteś kamieniem.
Wczuj się w jego ziemskie uczucia.
On – tajemniczy, lecz ty nie kryj przed nami niczego.
Jesteś kamieniem tej kobiety.
Możesz być drewnem wiśni rosnącej
na dachu w twoim mieście.
Możesz być cierpieniem
i niewybaczalnym błędem.
Kołyską. Ciszą.


Nic się nie zmienia

Ty nic się nie zmieniasz
Czy ja się zmieniam?
Może ja się nie zmieniam
ale ty się zmieniasz
bez najmniejszej zmiany
Nie – nic się nie zmienia
a nic jest tym czego nie ma
dlatego – sama widzisz – jest
ciągle tak samo tak jak ma być
oby jak najdłużej było tak samo
myślę i marzę o tym żeby tam
gdzie teraz jesteś ty
gdzie stoisz i leżysz zarazem
i fruniesz i nucisz
nic się nie zmieniało
i abyś tam stała i leżała
z tym uśmieszkiem
kiedy nie rozumiem
nie wiem o co chodzi
chyba że będziesz wolna
od braku zmian od tej stałości
od obu moich rąk co nic nie dają
chyba że podejdziesz


Dlaczego milczysz

Ty się (jednak) boisz, że
uderzy miecz niesprawiedliwości.
Nie wiadomo tylko,
z której spadnie strony,
czy poniesiesz karę za cudze grzechy
wrzucony do celi z tygrysem,
czy też będą cię piekli na wolnym ogniu,
który jak ptak unosi się
Słońcem nad Ziemią,
nad tą chwilą
z twoim dzieciątkiem śpiącym
w ciele wytoczonym z doskonałości.
Aż się udusisz dymem własnego języka,
tym, co przysłania prosty wyraz faktu.
I za co, za co będziesz sądzony bez sądu?
Za głupie słowa, które ktoś powiedział,
czy za to, żeś sam powiedział mądrze?
Dlaczego milczysz.
Nie patrz na paznokcie.
Nie trać oczu.


Plecy

A cóż to, nagle odwraca się osoba, która przede mną stoi,
patrzy mi prosto w twarz, widzę jej mocne oczy.
Jej uśmiech od brzucha, piersi, biegnie przez wargi
aż do szczytu głowy, gdzie wszystko można sobie wytłumaczyć,
by potem wrócić do stanu niewiedzy, że stoi ta kobieta
plecami przed tobą i chce z tobą coś zrobić,
coś chce załatwić, a może to tylko twój taki pomysł,
bo piękna jak mało kto w tym tłumie, a może tak ci się
wydaje, ale ona robi jedną nogą milowy krok do tyłu
i dotyka twojego buta, tak że chcesz wiedzieć,
co zrobi jeszcze.


Moment wręczania dyplomu lekarza

(prawdziwy fragment pamięci)

Błysk flesza
A kiedyś tylko jedno moje spojrzenie
(choć wiedzą wszyscy żem nie Apollo i nie Adonis)
wystarczyło aby zaczęła mną zarażać
szeptem na ucho swoje przyjaciółki
(jakież to groźne nie ma na to ziela)
matkę i siostrę i cały sąsiedzki nasłuch
zbudowała pałacyk na Woli i jeszcze na Wawelu
w którym układała sprzęty i dywany
a sobie rzęsy i koki i krwiste paznokietki

Zostając po lekcjach siadała na mojej ławce
grzejąc się śladem zapachu po mnie
w klasie gdzie cały dzień się przyglądała
wzorom grawitacji plądrującym wyobraźnię
rozumiejąc że to moje twarde mięśnie
W lusterku musiała odgarniać włosy
co zasłaniały moją twarz w jej twarzy
zamiast jej mowy wiły się słowa
wymyślane przeze mnie dla pięknej egzaltacji
te czerwone maski niechcenia i odrzucania

I co ja teraz gdy mi wręczają dyplom lekarza
mam robić z pewnością że stoi ona gdzieś
z tyłu za grupą kolegów co to nic nie wiedzą
i oczekuje spojrzeń na które mnie nie stać
Co mam robić po tylu latach zgłębiania tajemnic
gdy ona wciąż jeszcze ćwiczy palce w pisaniu sylab
i śle krótkie wieści o swoich niebach
coraz słabsze niczym kopie samych siebie
(ileż można wymyślić widokówek na jeden temat)

Jestem przestępczo winien pętlom zawodzenia
jej krzykom umierań i z dyplomem w dłoni
nie wiem naprawdę nie wiem co począć
bo ona ginie jak błona opróżniona z wnętrza
tak – jako niewdzięczny nie mogę jej napełnić
farszem skłębionych genów na które tak patrzy
poprzez obiektyw fałszywych powiększeń

Mój kamień duszy z moim brzuchem wiedziały
nad podziałami: nie mają prawa się z nią sprzęgać
wchłaniał mnie bowiem zapach innych kwiatów
z zupełnie innych koszul i na innym piętrze
gdzie szalał koncert fioletowych wdechów
podczas wypowiadania aksjomatów

Po czym odebrałem dowód ów dyplom
z rąk Jego Magnificencji i przystąpiłem
do opróżnienia kielicha


i


Wiersze tygodnia redaguje Stefan Jurkowski
stefan.jurkowski@pisarze.pl

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko