Stanisław Nyczaj rozmawiał z Bogusławem Wiłkomirskim

0
355

Historycznie i sensacyjnie

Rozmowa Stanisława Nyczaja z Bogusławem Wiłkomirskim, autorem powieści: „Uzależnienie całkowite”, „Piekło w dolinie Pandżu”, „Diabelski Kamień”, „Złota tetrada”

Stanisław Nyczaj – Jako naukowiec podejmujący trudne zagadnienia na styku różnych dziedzin wiedzy wysoce specjalistycznej zdecydowałeś się również poświęcić w znacznej mierze twórczości literackiej? Co o tym przesądziło?

Bogusław Wiłkomirski – Warto byłoby na początku uściślić pewne sprawy. Zbliżam się do końca mojej kariery naukowej (kończąc ostatecznie pracę zawodową we wrześniu 2019 roku, będzie to 48 lat), mierzonej przejściem drogi od stanowiska asystenta aż do profesora zwyczajnego, zdobyciem doktoratu, habilitacji i tytułu profesorskiego, dużą liczbą publikacji w renomowanych czasopismach naukowych, kierowaniem wieloma projektami badawczymi krajowymi i międzynarodowymi, czy też wreszcie doktoratem honorowym przyznanym przez Narodowy Uniwersytet Uzbekistanu.

W nauce jestem więc zawodowcem w pełnym tego słowa znaczeniu. W twórczości literackiej natomiast zamiłowanym pasjonatem. Pytasz, co o tym przesądziło. Słowo dane kilka lat temu synowi. Tak, tak, to nie żarty. Mój syn był sportowcem wyczynowym. Osiągał spore sukcesy w judo. Był jedenastokrotnym mistrzem Polski, medalistą mistrzostw świata, mistrzostw Europy, wygrywał zawody z cyklu Pucharów Świata. Teraz jest trenerem. Jako sędzia i działacz sportowy jeździłem z nim często na zawody. Wiele dyskutowaliśmy o różnych sprawach. Wielokrotnie mi mówił, że mam dużą wyobraźnię, posługuję się sprawnie językiem, że powinienem napisać książkę sensacyjną. Długo to zbywałem żartami. Wreszcie postawił mi ultimatum, mówiąc: „Jak ja się zakwalifikuję na igrzyska, to ty napiszesz książkę”. Zakwalifikował się, a ja napisałem i wydałem powieść sensacyjną Uzależnienie całkowite, która dostarczyła rodzinie i znajomym dużo satysfakcji i radości. Być może, byłaby to ostatnia moja pozycja literacka, gdyby nie pewien przypadek. Podczas uroczystości otwarcia Liceum Akademickiego w Kielcach zostałem przedstawiony tobie jako zawodowemu i znanemu pisarzowi, prezesowi Kieleckiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Pomyślałem wtedy, że jesteś kimś, kto powie mi parę słów prawdy na temat wartości książki, bowiem w Internecie ukazało się kilka recenzji, od entuzjastycznych do dość krytycznych. Twoja ocena była zdecydowanie pozytywna. Zachęcony, napisałem nową powieść Piekło w dolinie Pandżu, którąopatrzyłeś posłowiem. Po jej wydaniu zostałem przejęty do ZLP. Z tego co wiem, jednogłośną decyzją Komisji Kwalifikacyjnej Zarządu Głównego Związku. I pisanie zaczęło sprawiać mi tym większą przyjemność.

S.N. – Wielu pisarzy (w tym Julian Kawalec, Wiesław Myśliwski) sugerowało, że do napisania książki wybiera ich temat. I on prowadzi myśl i wyobraźnię aż do rozwinięcia związanego z tym pomysłu literackiego. Chodzi o to, by przejęty tematem autor przekonał do jego ważności czytelników na tyle, aby nim zafrapować. Czy tak jest w przypadku tej powieści, w jakim stopniu jest ona oparta na faktach?

B.W. – Odpowiedź na to pytanie nie jest całkowicie jednoznaczna. U mnie wybór tematu pierwszych dwóch książek wynikał z doświadczeń zawodowych, z tego, na czym się znam, czyli na szeroko rozumianych zagadnieniach nauk przyrodniczych. W uzupełnieniu odpowiedzi na pierwsze pytanie warto dodać, że jest to paleta dość bogata. Magisterium robiłem z chemii organicznej, doktorat i habilitację z biochemii, tytuł profesorski prezydent Kwaśniewski nadał mi z nauk biologicznych, a w ostatnich dwudziestu latach w swojej działalności naukowej i dydaktycznej zajmuję się głównie toksykologią ze szczególnym uwzględnieniem toksykologii środowiska naturalnego. Dlatego też w Uzależnieniu całkowitym i Piekle w dolinie Pandżu temat bardzo poważnych zagrożeń związanych z substancjami o wybitnym działaniu fizjologicznym wysuwa się na czoło. A takie zagrożenia, można je nazwać bioterroryzmem, są jak najbardziej realne.

Kolejna książka Diabelski Kamień to baśń. Ale i tu wątek substancji chemicznych pozwalających latać, być niewidzialnym albo zabijać szybko i skutecznie jest odpowiednio wyeksponowany. A w najnowszej powieści Złota tetrada, ciekawa trucizna, jaką jest konwalatoksyna, odgrywa ważną rolę. I jeszcze kwestia faktograficzna. Zdaję sobie sprawę, że obecnie trwa moda na tzw. literaturę faktu. Powodzeniem cieszą się biografie, wspomnienia, reportaże z ważnych wydarzeń społecznych, politycznych. Ale to powoduje, moim skromnym zdaniem, że zatraca się rola beletrystyki, z obecną w niej szeroko fikcją literacką, oddziaływującą na emocje i wyobraźnię. Czy da się to pogodzić ze sobą?

Pewnym rozwiązaniem jest metoda stosowana przez takich mistrzów gatunku, jak Alistair MacLean czy Frederic Forsyth, którzy w zupełną fikcję wplatają prawdziwe wydarzenia i rzeczywiste postacie. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik ma wrażenie, jakby to co czytał, było swego rodzaju reportażem, relacją. To może być ważne dla ludzi poszukujących w literaturze przede wszystkim warstwy faktograficznej. W pierwszych dwóch książkach starałem się też tak robić, oczywiście mając świadomość, jak daleko mi do tych tytanów powieści sensacyjnych. Przywiązywałem też dużą wagę do opisu realiów geograficzno-kulturowych, co przyszło mi bez trudu, gdyż w tych rejonach Azji Środkowej bywałem wielokrotnie. Zadano mi nawet pytanie, czy ja naprawdę brałem udział w wysadzaniu mostu i likwidacji gangu narkotykowego. Pytanie było zupełnie serio, co raczej dobrze świadczy o plastyczności opisu.

S.N. – Powieść jest i historyczna, i sensacyjna. Tym razem wracasz do czasów PRL-u, gdzie żywe jeszcze były w świadomości i wspomnieniach ludzi zdarzenia wojenno-okupacyjne, nie do końca rozwikłane czy też osądzone. Poza ukazaniem sensacyjnej fabuły, jaką ciekawie poprowadziłeś, nie mniej warte uwagi są realia czasów, które młodemu pokoleniu są zupełnie nieznane. Czy sądzisz, że ta powieść przyczyni się do głębszego zainteresowania młodzieży, z którą masz bliski kontakt jako nauczyciel akademicki, tymi trudnymi problemami? Przecież na kanwie tamtych realiów ukształtowały się dziś widoczne osobowościowe stereotypy bądź też ideowo-moralne postawy…

B.W. – Ta moja najnowsza powieść, oczywiście sensacyjna, jest już dziś powieścią historyczną. Dzieje się w początkach tzw. dekady gierkowskiej, będącej kwintesencją PRL-u. Nie ma już terroru stalinowskiego, gomułkowskiej siermiężności, jest za to państwo absurdu, zupełnie niezrozumiałego dla dzisiejszej młodzieży. Zarobki po czarnorynkowym kursie (nie było innego sensownego) poniżej jednego dolara dziennie, papier toaletowy w zamian za makulaturę, pomarańcze tylko przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, decyzja Ministra Handlu Wewnętrznego i Usług, że śledzie będą sprzedawane już w Wielki Czwartek, systemowa nienawiść przy jednoczesnej tolerancji władz wobec tych najbogatszych, czyli hodujących sałatę, szczypiorek i pomidory… Można by tak dalej wymieniać. Patrząc z perspektywy współczesnej, nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego państwo mieniące się według oficjalnej propagandy dziesiątą potęgą gospodarczą świata, państwo ciężkiego przemysłu, górnictwa i hutnictwa, nie potrafiło wyprodukować odpowiedniej liczby rolek papieru toaletowego. Ale to nie był kabaret. Ten kraj istniał naprawdę. Ludzie w nim żyli, uczyli się, pracowali, robili kariery. Często łączyło się to z dylematami moralnymi. Trzeba pamiętać o tym, że na obu biegunach (aktywnie popierający program i idee „realnego socjalizmu” i aktywnie występujący przeciw temu ustrojowi) znajdowała się niewielka liczba osób. Ogromną większość stanowili ci, którym PRL się nie podobał, ale którzy szli na większe lub mniejsze kompromisy w rodzaju: nienawidzę systemu i PZPR, ale na pochód pierwszomajowy pójdę, bo inaczej będę miał kłopoty w pracy, mam gdzieś partię i tych całych sekretarzy, ale na wybory pójdę, bo nie dadzą mi paszportu, nie akceptuję zależności od „ruskich”, ale wstąpię do PZPR, bo nie zostanę kierownikiem… Warto, żeby dzisiejsza młodzież o tym pamiętała, gdyż PRL to już głęboka historia, ale o dziwo, takie oportunistyczne postawy zaczynają pojawiać się i dziś…

II wojna światowa zawsze mnie interesowała. O jej tragizmie nie wolno zapominać, szczególnie teraz, kiedy odchodzą z tego świata ostatni jej naoczni świadkowie, gdyż pamięć o tych najkrwawszych w dziejach wojen zmaganiach ma głośno krzyczeć – „nigdy więcej!”. Młodzi powinni wiedzieć, jakie były jej przyczyny i ile wysiłku i krwi kosztowało, aby zamilkł ochrypły głos obłąkanego dyktatora. W 27 lat po zakończeniu zmagań bojowych, czyli w czasie, w którym rozgrywa się akcja powieści Złota tetrada, ponury cień wojennych wydarzeń był w naszym kraju znacznie bardzie wyraźny niż obecnie. Latem 2015 roku szedłem górami z Komańczy w Bieszczadach do Zakopanego. Po drodze mijałem wieś Chyrowa. Stały tam tablice z informacjami o wielkiej i bardzo krwawej bitwie w Beskidach we wrześniu 1944 roku. Nosiłem się już wtedy z pomysłem napisania powieści łączącej realia wojenne z życiem w PRL-u, więc gdy zabrałem się do pracy nad książką, akcję umieściłem właśnie w tamtym rejonie.

S.N. – A więc, jakiego rodzaju literaturą, twoim zdaniem, jest Złota tetrada?

B.W. – Tu muszę powrócić na nowo do PRL. W latach epoki gierkowskieji następnej, ostatniej już dekady PRL, popularne były książki kryminalne, potem nazywane nieco pogardliwie „powieściami milicyjnymi”. Wydawały je także znane wydawnictwa, jak „Czytelnik” w „Serii z Jamnikiem” albo „Iskry” w „Klubie srebrnego klucza”. Na te książki czekałem niecierpliwie, szczególnie lubiąc powieści Jerzego Edigey’a, Anny Kłodzińskiej i Zygmunta Zeydler-Zborowskiego. A były one wydawane i rozchodziły się w nakładach nawet stutysięcznych. Gdyby moje książki cieszyły się taką popularnością, byłbym milionerem. Ale w dzisiejszych realiach nie dla pieniędzy człowiek pisze.

Złota tetrada jest książką, którą określiłbym jako „powieść neomilicyjną”. Akcja dzieje się w PRL, głównym bohaterem jest dzielny i bystry, świeżo upieczony oficer MO, który nie popiera bezrefleksyjnie socjalistycznych realiów i układów, jest nawet wobec nich wyraźnie krytyczny. Ale bardzo chce łapać przestępców. Pracując w swojej pierwszej placówce, stawia milowe kroki w kierunku wymarzonej kariery. Tłem jego aktywności są wydarzenia z końca II wojny światowej i pełna zakłamania i sprzeczności małomiasteczkowa rzeczywistość roku 1972.

Starszym ku pamięci, młodszym ku przestrodze.

Rozmawiał

Stanisław Nyczaj

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko