Janusz Termer – Pożegnanie z Mrozem

0
193

 

Janusz Termer

 

Pożegnanie z Mrozem

 

termer photo

 

       1.

     Krzysztof Mrozowski. Poznaliśmy się gdzieś w połowie lat 60. minionego stulecia! Było to albo w warszawskim Kole Młodych przy Związku Literatów Polskich na Krakowskim Przedmieściu albo w klubie studenckim Hybrydy na ul. Mokotowskiej (pałacyk – warszawska siedziba Józefa Ignacego Kraszewskiego). W obu tych zacnych “instytucjach” życia kulturalnego młodego ówcześnie pokolenia Krzysztof bywał wtedy częstym gościem i udzielał się aktywnie, spontanicznie,i niezwykle impulsywnie – tak już miał. Wszędzie tam odciskał swój zauważalny, zapadający w pamięć wyrazisty ślad. Jak przystało charakterystycznej postaci bezkompromisowego mówcy i dyskutantowi, nieustannie polemizującego ze wszystkimi dookoła. Burzycielowi opinii, nie tylko literackich, nieustraszonemu pogromcy konwencjonalnych ocen i sądów. Nikomu, nigdy, i nigdzie – podejrzewam chyba nie bez racji, łatwo nie odpuszczającemu, udzielającemu się również i na poletkach mało raczej mi wtedy znanych (jak np. w klubach jazzowych czy filmowych). Nie bywał i tam zapewne tylko statystą, podobnie jak w tych znanych mi bliżej “okolicznościach życiowych”. Nie mógł chyba tak po prostu być zwyczajnym obserwatorem, bo stałoby to w jawnej kontrze z jego aktywnym(nad), jak brzytwa ostrym i niespokojnym temperamentem, wrażliwym charakterem oraz ambicjami orkiestrowego “pierwszego skrzypka”…

   Jasne, że jak wszyscy z nas wtedy, a Krzysztof chyba najbardziej gwałtownie, jako inteligentny i utalentowany wszechstronnie dwudziestoparoletni młodzieniec typowany przez wielu kolegów kandydat na “bohatera naszych czasów”, nieustannie poszukiwał swojego miejsca w życiu. W tamtej niełatwej rzeczywistości (a jaka i kiedy była ona “łatwa”?). Szukał też pokrewnych sobie dusz i często je znajdował. Zarówno w Kole Młodych, gdzie dominowali poeci, jak i w Hybrydach, gdzie też spotykali się także młodzi debiutujący literaci, jak Piotr Kuncewicz, Edward Stachura, Maciej Bordowicz, Barbara Sadowska, Zbigniew Jerzyna, Krzysztof Gąsiorowski, Krzysztof Mętrak, Jarosław Markiewicz, Wiesław Sadurski, Andrzej Jastrzębiec-Kozłowski, potem Krzysztof Karasek i wielu innych, tworzących tam wtedy pokoleniową grupę literacką, tzw. Orientację Poetycką Hybrydy oraz czasopismo “Orientacje”. Były też Hybrydy miejscem spotkań przedstawicieli innych artystycznych “branż”: m. in. muzyków jazzowych (jak słynny Jerzy “Duduś” Matuszkiewicz) czy raczkujących wówczas i tworzących jeszcze wspólny anty systemowy front satyryków i “kabareciarzy” (z Adamem Kreczmarem, Janem Pietrzakiem, Jonaszem Koftą i Wojciechem Młynarskim na czele…).

 

       A bywali też jeszcze podówczas w Warszawie arcyciekawi – z powodu swego trybu życia, bulwersujących poglądów czy literackiego dorobku – artystyczni “luzacy”, których Krzysztof Mrozowski wprost uwielbiał. Jak na przykład szczególnie zapominanego dziś niestety poetę, prozaika i dramatopisarza, autora skandalizującej podówczas opinię publiczną powieści Dzień oszusta – Ireneusza Iredyńskiego, z którym przyjaźnił się. przez wiele, wiele długich lat (a nawet wyprawił się był – razem z Krzysztofem Karaskiem – do poznańskiego krematorium (bo było jedyne w tej części Europy) po prochy Irka. Krążą na ten temat różne sprzeczne, tragikomiczne wręcz niekiedy opowieści, ale to już temat na zupełnie osobne i poważne opowiadanie…

 

     2.

   O ile, po pond półwieczu(!), pamiętam, to z Mrozem (taką miał wtedy, i potem zresztą też, nieskomplikowaną ksywę) byliśmy początkowo wobec siebie dość nieufni, przez pewien i chyba niezbyt długi czas, póki nie poznaliśmy się nieco bliżej i nie weszliśmy w krąg pewnej nawet zażyłości towarzyskiej (nie bez znaczenia był tu nasz narodowy trunek rozwiązujący języki ). I nie poznaliśmy co nieco szerzej swoich gustów i upodobań literackich. Odkrywałem z wolna, muszę przyznać, z niejakim nawet zaskoczeniem, że ta tak krytyczna i ostra kontestatorska postawa życiowa oraz artystyczna Mroza nie bierze się znikąd. Że ma znakomicie ugrunt6owane podstawy nie w samej tylko inteligencji, ale i w wielkim oczytaniu, erudycji w ogóle. Dużej i dobrej znajomości literatury polskiej i światowej. I to nie samej poezji czy prozy, ale i w dzieł historycznych, socjologicznych, nawet muzykologicznych, a także i filozoficznych. Była to wtedy końcówka tego boomu przekładowego trwającego od październikowego przełomu politycznego 1956, kiedy to ukazywały się po wojennej i “socrealistycznej” przerwie wieloletnie zaległości – tłumaczenia z literatury między innymi amerykańskiej (w tym i iberoamerykańskiego “realizmu magicznego”), angielskiej (m.in. słynny Outsider Colina Wilsona), francuskiej (egzystencjaliści) i nawet rosyjskiej (np nieznany w swej ojczyźnie Lejzorek Rojtszwaniec Ilii Erenburga!). Zdobywało się je najczęściej “spod lady” – w czym Mróz bywał niezastąpiony.

   Rozmawialiśmy zatem przy rozmaitych okazjach niejednokrotnie także i o sprawach ogólniejszej natury, na przykład o aktualnych wtedy (a czy dziś nie?) owych XVIII-wiecznych Schillerowskich z ducha i litery poytrzebach i koniecznościach, złożonościach “wzajemnego się sztuk oświetlania” czy Chwistkowej koncepcji “wielości rzeczywistości w sztuce”, a Mróz zaskakiwał nieodmiennie swoją znajomością spraw zdawałoby się tak znacznie odległych od jego codziennych życiowych zainteresowań i działań, jeśli można tak powiedzieć.”samouka lekturowego”, jakim był, bo jak wiadomo formalnie nigdy nie studiował. Przekonałem się o tym na przykład kiedyś dowodnie, gdym przygotowywał się był, będąc wtedy na stypendium doktoranckim, do egzaminu z filozofii, bo gdy zgadało się coś tam przypadkiem o Edmundzie Husserlu i jego koncepcji fenomenologicznego “nawiasu ejdetycznego”, to był i “w tym temacie” nieźle zorientowany…

 

     3.

   Toteż kiedy w połowie 1974 roku zostałem redaktorem naczelnym “Nowego Wyrazu” – “miesięcznika literackiego młodych” (tak brzmiał jego oficjalny podtytuł) i kompletowałem, a właściwie lekko tylko korygowałem dotychczasowy skład zespołu redakcyjnego (składającego się z bywalców wspomnianego już tutaj Koła Młodych Pisarzy, to poprosiłem Krzysztofa by w nim nie tylko pozostał na dotychczasowym skromnym stanowisku administracyjnym, ale i objął jakiś dział redaktorski, to się tylko tak krzywo jakoś i ironicznie uśmiechnął. Spróbuj, powiedział, nie wierzę, że mnie ta władza kiedykolwiek zaakceptuje. I miał rację. Faktycznie, nie zaakceptowała, mimo deklarowanej “za Gierka” otwartości politycznej i ideologicznej. Pozostał w redakcji, to jednak wytargowałem, acz nie na długo, jak się okazało. Ale póki co Mróz rzucił się w wir swej “ulubionej” edytorsko-drukarskiej działalności, bo wówczas trzeba było mieć dobre prywatne układy z drukarnią, aby kolejny numer naszego pisma mógł ukazać się o w miarę przyzwoitym terminie, bez paromiesięcznych, bywało częstokroć, opóźnień. Krzysztof potrafił to “załatwiać”: dostawał delegację służbową do drukarni dziełowej w Łodzi i załącznik w postaci pękatej butelczyny i jechał “pogadać” z drukarzami…

  

     Wkrótce jednak, gdy kilka wierszy Mroza ukazało się na łamach paryskiej “Kultury” zażądano ode mnie pod tym pretekstem jego głowy. Taki czyn (to nic, że bez wiedzy i zgody autora, jak w tym przypadku, co przypłacił krwotokiem i pobytem w szpitalu) uchodził wtedy w oczach decydentów niższego zwłaszcza szczebla polityków od kultury za wielkie “przestępstwo” przeciw ustrojowi! Wystarczało, że ktoś tam na najwyższym szczeblu w KC trochę się skrzywił, a na instruktorskie “doły” wydziału kultury spadała wiernopoddańcza lawina paniki i decyzje na “nie bo nie”; kryjące najczęściej i – z trudem maskowaną – wielka troskę o własny urzędniczy stołeczek!

   Broniłem Mroza jak długo się dało, ale w końcu się już nie dało (grożono nawet zamknięciem pisma). Przyjął to godnie i z wyraźnym zrozumieniem “konieczności dziejowej”. Nawiasem mówiąc, przedtem i potem żądano ode mnie jeszcze kilka innych redaktorskich głów “Nowego Wyrazu”, dopóki nie zażądano i… mojej! Jak dwowiedziałem się nieoficjalnie – za “nadmiernie liberalny stosunek wobec młodych pisarzy”. Przyjąłem to – wierzcie nie wierzcie – z wielką ulgą. Wtedy jeszcze naprawdę dawało się żyć i bez etatu, nawet z drobnych prac literackich, a w moim przypadku choćby z recenzji prasowych czy tzw “wewnętrznych” ocen i recenzji wydawniczych (było kiedyś coś takiego, bo dziś wydawca oszczędza na wszystkim, nawet na korekciem, z wiadomym skutkiem!). Spróbujcie teraz być u nas literackim wolnym strzelcem, wolne żarty…

     4.

     Ale przez to nie urwały się wcale nasze osobiste kontakty, choć siłą rzeczy znacznie się poluzowały. Nadchodziły lata 80. Już zaraz po stanie wojennym, zobaczyłem Krzysia Mrozowskiego-Mroza we wcieleniu, jakiego nikt przedtem ani potem chyba go nie widział. Spotkaliśmy się przypadkowo kiedyś na Rynku Starego Miasta w Warszawie, gdy właśnie udawał się na jakieś “ważne spotkanie”. Ubrany był nie jak typowy luzacki warszawski poeta, a wręcz jak londyński giełdowy gentlemen ze Squer Mile. Ciemny dwurzędowy garnitur, biała koszula, stosowny krawat (czy mucha, nie pomnę dokładnie), czarne modne obuwie, a z butonierki wyłaniał się rożek chusteczki. Cześć – powiedział – jestem przedstawicielem reklamowym pewnej firmy – dodał – gdy zauważył, że dyskretnie lustruję jego strój… Wpadnij do mnie do firmy, i wręczył mi swoją wizytówkę z nazwą jakiejś znanej korporacji. Nie mam już jej niestety w swoich zbiorach wizytówek z wielu różnych lat i “epok”; gdzieś się ta Mrozowa zapodziała (bo pewnie tam długo nie wytrzymał), żałuję tego ogromnie, bo to zawsze ciekawy, choć niby tak niewielki, dokument “z epoki” dla socjologa, dla amatora zresztą też, każdego obserwatora historii społecznej i obyczaju.

  

   Mam kilka innych wizytówek Mroza z nieco późniejszych lat, gdy najpierw został szefem promocji dziennika “Życie”, redagowanego przez Jana Wołka, a po jego rychłym upadku trafił w podobnej roli do dziennika “Trybuna”, gazety o skrajnie odmiennym znaku ideowo-politycznym. W tym drugim przypadku, to nie była dla niego tylko zwyczajna praca zarobkowa dla utrzymania siebie, żony i syna (dziś to poważny młody naukowiec, socjolog z wykształcenia). Recz ciekawa: Mróz zbierał nie tylko reklamy i środki na wydawanie tego dziennika, ale i identyfikował się często, jak to zawsze on z pasją i energią. Tym większą, że przez ówczesnych decydentów tłamszoną i marginalizowaną na różne sposoby lewicową gazetą. Podzielał jej niektóre poglądy na wiele aktualnych spraw i tamotecznych problemów politycznych i społecznych. To bowiem jest tak – i to po wielokroć – interesujące, że Mróz, który nigdy nie był pieszczoszkiem (a jak wiadomo, wręcz przeciwnie) byłego systemu politycznego i władzy powołującej się często-gęsto, werbalnie najczęściej już tylko w latach 70. na ideologiczną i społeczną lewicowość. A tu swego rodzaju paradoks. Teraz – w przeciwieństwie do wielu byłych pieszczochów tamtego reżimu, zmieniających poglądy jak rękawiczki – Krzysztof stał się autentycznym i nie kryjącym przed nikim tego stanowiska – wyrazicielem lewicowych poglądów i opinii. Ba, stał się otwartym krytykiem nowej polskiej kapitalistycznej rzeczywistości społecznej. Nie wynikało to u niego z jakichś teoretycznych czy, boże uchowaj, doktrynalnych założeń, a niemal wyłącznie z jego osobistych doświadczeń człowieka, który przez ładnych kilka lat był blisko i wewnątrz tego nowego u nas systemu, który, nota bene, po przaśnych i chudych latach ostatków “realnego socjalizmu” budził początkowo tyle nadziei w całym ówczesnym polskim społeczeństwie…

  

   Bo rzecz tutaj najważniejsza – jak mi wyznawał, gdy odwiedzałem go w “Trybunie” na ulicy Miedzianej w Warszawie, gdzie obok była mieściło się kilka innych redakcji, jak “Polityka” czyi siedziba “Przeglądu Tygodniowego”, z którym wtedy trochę współpracowałem jako recenzent nowości książkowych. Istotnie, Mróz nie obnosił się nigdy ze swymi krzywdami z czasów “komuny”, chociaż rzeczywiście musiał czuć się nie najlepiej z pamięcią tych szykan (osobistych i wydawniczych – nie mógł bowiem wtedy wydać zbioru wierszy w formie jaką sobie wymarzył) stosowanymi wobec niego przez nadgorliwych i cynicznych akolitów i poputczyków tamtego ustroju, ludzi tak zawsze łatwo i bez żenady zmieniających fronty. Wtedy nie mógł wydawać z powodu zapisów cenzuralnych na jego nazwiska, obecnie zaś z powodów merkantylnych, bo zginął państwowy mecentat! On jednak, mimo to zawsze pozostawał sobą, czyli niekoniunkturalnym wyznawcą społecznych ideałów lewicy. Przez między innymi tych kameleonowatych karierowiczów tak karykaturalnie wypaczanych i ośmieszanych. Bowiem Krzysztof – jak mało kto u nas – zawsze odróżniał i rozdzielał te dobrze znane całej wielkiej literaturze światowej problemy braku prostej symetrii – rozziewu między “słowem i czynem” (u nas pisali o tym Stanisław Brzozowski czy Karol Irzykowski). Tak często utożsamiane u nas przez przez łatwe, często wręcz prymitywne logicznie czy zdominowane osobistą krzywdą, upraszczające myślenie wielu ludzi. A co tak zręcznie wykorzystywane i podtrzymywane jest nadal przez propagandzistów i innych “piarystów” dzisiejszych różnych zresztą opcji….

   5.

   I na koniec tych felietonowych wypraw w przeszłość nadszedł nieuchronny czas pożegnania z Mrozem, czyli na króciutki bodaj opis ostatnich kilku lat jego życia, gdy złożony i unieruchomiony okrutnym i nieuleczalnym choróbskiem płuc – mimo iż rzucił parę lat temu palenie – spędzał czas zamknięty w domowych pieleszach (on – człowiek czynu!). Nadal dużo czytał, choć pokazywał mi puste regały, z książkami, które musiał sprzedawać w pewnych okresach życia “na utrzymanie”. Oglądał telewizję (często z szyderczymi komentarzami), spędzał w pozycji horyzontalnej długie godziny w internecie, prowadził korespondencję mailową i przez Skayp’a oraz Facebooka, wdawał się w ostre jak zawsze dyskusje ze znajomymi i nieznajomymi, wspominał przeszłość – gdy go odwiedzałem w czasie przedpołudniowej herbatki, z którą zawsze czekał na mnie w tym swoim odziedziczonym po rodzicach mokotowskim mieszkaniu. Czasami narzekał dobrotliwie na wielu starych przyjaciół, że na przykład i teraz nadal “podkradają” mu poetyckie pomysły i koncepty, albo, że obecnie nie mają czasu dla niego. No i, jak to powiadał z pewnym przekąsem, “porządkował papiery”…

   Przede wszystkim – uwolniony od praktycznych zajęć codziennych – pisał gorączkowo i jakby w natchnieniu – i zapewne w przeczuciu nieuchronności końcówki żywota. Napisał wiele wierszy, poetyckich poematów właściwie, utworów niczym nieskrępowanych: ani wymogami objętości ani granicami własnej wyobraźni ani oglądaniem się na czytelnicze możliwości odbioru i rozumienia tysięcznych zawartych w nich sensów, aluzji kulturowych, znaków tradycji literackiej. Usytuowanych w świecie fantastycznej kosmologii i ogromnych kosmicznych przestrzeniach autonomicznych światów. Słychać w nich halucynogenne (konopne?) odgłosy potępieńczych swarów mitologicznych bogów greckich, rzymskich czy indyjskich. Są w nich liczne ślady filozoficznych istotnych i nadzwyczaj gorących dysput światopoglądowych “przedstawiciele” quasi starożytnych i dzisiejszych uczonych mężów lub do nich się odwołujących. Są w nich kapryśnie rozsiane szerokim gestem perły lirycznych i dramatycznie pogmatwanych psychologicznych sytuacji ludzkiej egzystencji. Wiele scen, skojarzeń niespodziewanych i obrazów – “obrotów wyobraźni” o zachłannej i nieodpartej, choć o nieodgadnionej urodzie. Są też – zwłaszcza w ostatnich poematach Mroza – zaskakujące niekiedy w kontekście jego dotychczasowego poezjowania, pewne skojarzenia, odwołania i odniesienia do poezji polskiej; tej także o wyraźnej i ostrej wymowie społecznej szczególnie. Są echa renesansowej myśli Jana z Czarnolasu, barokowo złożonej wyobraźni Wacława Potockiego, oświeceniowych potyczek z transcendencją; elementów ironii, satyry czy lirycznego żartu (i żaru) Bolesława Leśmiana, mistrza Konstantego Ildefonsa, czy i – co największą niespodzianką – jakże aktualne odwołania do społecznego nurtu poezji polskiej, z Władysławem Broniewskim na pierwszym planie, dotyczące jaknajbardziej aktualnych wydarzeń z tu i teraz naszego czasu… Ale są też i równie aktualne ćwiczenia z Brechta…Bo jak autotematycznie i programowo wyznaje czasami wprost:

     któżby tobie sprostał, życie, gdyby nie poezja..

     …………………………..

     Nie zastanawiam się czym jest ślad który pozostawiam

   towarzyszy mi jedynie uśmiech w czasach pogardy

     oraz moje tercyny zbrojne

     …………………………..

 

     tańczący ze śmiercią oprowadza gwiazdy po krajobrazie…

 

     Rozsyłał te swoje poematy – widome znaki wlasnego aktywnie twórczego do końca żywota po świecie całym dosłownie. Bo miał wielu wiernych korespondentów w licznych krajach, z czego, co zrozumiałe, bardzo się cieszył. W moim komputerze na przykład znajduje się ponad trzysta e-maili z jego poetyckimi tekstami oraz dołączanymi do nich jako tłem (?) kopiami albumów muzycznych, głównie wybitnych jazzmanów amerykańskich XX wieku, którym pozostawał nieodmiennie i niepomiernie wierny przez całe życie. Stworzyłem nawet osobny folder dla tej Mrozowej “korespondencji”. Czytałem – i słuchałem – od razu, ale nie zawsze miałem wystarczająco dużo czasu lub odwagi na jakąś dłuższą odpowiedź czy nawet na niewielki konwencjonalny komentarz, co wbrew pozorom najtrudniejsze, i czego bałem się najbardziej, aby tą zdawkowością nie obrazić autora. Teraz, po ponad roku od pożegnania Mroza na starym warszawskim Bródnowskim cmentarzu, gdzie zebrała się niewielka, ale doborowa grupka jego przyjaciół i kolegów, też od czasu do czasu je czytuję i słucham przy tym trąbki Luisa Armstronga, puzonu Dizzi Gillespiego czy głosu Elli Fitzgerald… Ale jakże już obecnie – z tej funeralnej perspektywy – czytam inaczej, może nawet i nieco głębiej, na pewno z większym niż kiedyś zrozumieniem dla niuansów i kryjących się nadal pod tak bujną tutaj werbalną powierzchnią – istotniejszych znaczeniowych tajemnic. Dotyczących zarówno samego dzieła Mrozowej Muzy, poety nadal czekającego na pełne odkrycie i odczytanie, jak i samej niezwyczajnej jego osobowości – jakby powiedział Karol Irzykowski – “garderoby duszy”…

  

     Żegnaj Krzysiu. Twoje dzieło zaczyna właśnie nowe życie…

 Janusz Termer

     w maju 2018 r.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko