Gniazdem Orląt jest tylko Lwów
(Pamiętna rozmowa z siostrą poety Zbigniewa Herberta)
Zbigniew Kresowaty: O Zbigniewie Herbercie, wybitnym i wielkim poecie, dużo napisano, ogłoszono przeróżne prace i rozprawy – głównie o znaczeniu jego poezji, metafizyce, o osobowości… Chciałbym panią zaprosić do rozmowy, a właściwie do wspomnień – myślę tu o państwa dzieciństwie, o rodzinie Herbertów, gdyż będę chciał dowieść, że dzieciństwo to bardzo znacząco wpłynęło na osobowość poety. Przychodzi tu na myśl rodzinne miasto Lwów. Trzeba, żebyśmy od tego zaczęli, bo wydaje mi się, że miejsca dzieciństwa są ogromnie ważne. Państwa rodzina mieszkała we Lwowie od czasów Georga Herberta, który też był poetą z Galicji. Czy może pani nakreślić pra-początki rodu Herbertów, kto zapoczątkował wielkie tradycje humanistyczne, może powie pani coś o przodkach?
Portret poety Zbigniew Herberta wykonał Zbigniew Ikona – Kresowaty
Halina Herbert-Żebrowska: Proszę pana, to że od Georga – to nie jest pewne! Różne są robione odkrycia na własną rękę – wielu to czyni, szukając naszych korzeni. Otóż trzeba by było zdać się na prawdziwego historyka, nasza pozostała rodzina chce to zrobić, żeby to ustalić, gdyż za dużo jest jakichś spekulacji, wymysłów… W przeszłości, jak wiemy, nie można było się “dogrzebać”, dostać do tych akt, śladów, które niewątpliwie są ale jest też wiele utrudnień. Moje wiadomości, te pewne, sięgają czasów naszego dziadka. Nazywał się Józef Herbert, był lwowianinem o statusie “samorządowca”, jak dziś można by było to określić, był radcą Magistratu Miasta Lwowa. On na pewno się czuł Polakiem, choć nazwisko wiele mówi, a chciał to wyrazić w ten sposób, że nadał swoim synom polskie imiona. Mój ojciec nazywał się Bolesław, a jego brat Mieczysław. A później mój ojciec kontynuował tę tradycję, dlatego nam nadał słowiańskie imiona: Halina, Zbigniew, Janusz. Brat Januszek, najmłodszy z nas trojga, był bardzo zdolnym chłopcem, jednakże w wieku 12 lat zmarł z powodu jakichś zaniedbań i powikłań wyrostka – była to najprawdopodobniej pomyłka lekarska – to było w 1943 roku, okupacja, pewnie złożyły się na to trudności obiektywne. Niepotrzebnie z tym wyczekiwano i tak się to skończyło… Pozostałam do końca ze Zbigniewem – on jest młodszy ode mnie o 1,5 roku. A nawiasem mówiąc, to bardzo ciekawe, że podjął pan taki temat – nikt tego jeszcze nie robił…
Zbigniew Herbert jako dziecko, czas lwowski
ZK: We Lwowie mieszkaliście państwo w kilku miejscach. Najpierw na Łyczakowskiej – tam zresztą brat Zbigniew chodził do szkoły podstawowej do dnia 01.09.1939 r Zaliczył prócz tego wtedy 2 lata gimnazjum. Było to Publiczne Gimnazjum nr 8. A był to rok w którym miały nastąpić dramatyczne zmiany – w tym też roku zmarł brat Januszek i babcia, która była dla całej rodziny autorytetem. Ojciec państwa, Bolesław, był z zamiłowania humanistą. Mama zajmowała się domem, dbała o jego ciepło…
HH-Ż: Tak, mieszkaliśmy w kilku miejscach we Lwowie. Najpierw, jak pan wspomniał, na Łyczakowskiej w mieszkaniu mojej i Zbyszka babci. To jest przy kościele św. Antoniego, w połowie ulicy nr 55. Tam też u św. Antoniego byliśmy chrzczeni. Właśnie obok kościoła po drugiej stronie były szkoły powszechne. A później, gdy się urodził Januszek, przeprowadzaliśmy się do większych miesz-kań we Lwowie. Równocześnie mieliśmy taki letni dom, nazywał się “Leśna”, który zbudował ojciec 9 kilometrów od Lwowa, w Brzuchowicach. Stał na Roztoczu Lwowsko-Tarnowskim – dużo lasów, wspaniała przyroda – prześliczna miejscowość. Tam jeździliśmy i spędzaliśmy zwykle kilka miesięcy w roku, letnich miesięcy.
ZK: Ogromnie dużo, nawet ostatnio, wspominał poeta o Lwowie… Wiadomo, że tęsknił do niego zewsząd, jednak to ukrywał. Tęsknił, ale nie do takiego Lwowa, jaki teraz jest. Bardzo przeżywał Lwów w ” obcych łapach”…
HH-Ż: Nigdy po wojnie tam nie pojechał. Była emigracja… Później to zamieszanie w Polsce, stan wojenny… Tak mówił, że nie chce widzieć Lwowa w obcych rękach. Wie pan, my byliśmy dziećmi II Rzeczypospolitej, wychowani w kulcie dla Orląt Lwowskich. Od najmłodszych lat odwiedzaliśmy rodzinnie cmentarz, mauzoleum obrońców Lwowa, gdzie 1 listopada w rocznicę zrywu zbrojnego było szczególnie uroczyście. Dumni i szczęśliwi z odzyskanej niepodległości, obserwowaliśmy defilady w święta narodowe 3 maja i 11 listopada. W pochodzie szła żywa historia. Na czele weterani powstań z 1863 roku, dostojni, siwobrodzi jechali w dorożkach. Potem oddział Halerczyków w błękitnych mundurach, gdyż jak wiemy to oni przecież przybyli na odsiecz w okresie walk o Lwów, dalej ułani jazłowieccy na koniach – to było wspaniałe i uroczyste. Myśmy to oglądali z bliska, o tych rzeczach mówiło się w domu tak nas wychowywano. Ojciec, chociaż prawnik z wykształcenia i zawodu, lecz o wielkim humanistycznym duchu, umiał nam to przekazywać! Uwielbialiśmy gdy wieczorem nas zapraszał do swego gabinetu, by w świetle zielonej stojącej na biurku lampy (miała śliczny zielony abażur), wprowadzać nas w świat bohaterów Trylogii, czy pięknie czytać nam Pana Tadeusza, czasem też poezje innych poetów, jak Słowackiego… Przyznam, że słuchaliśmy tego lepiej, niż bajek na dobranoc. Mama, także z duszą humanistyczną nie pracowała zawodowo, ale miała zadanie prowadzić dom jako podstawę szczęśliwego i bezpiecznego dzieciństwa. Właśnie dlatego w domu działy się najważniejsze rzeczy. Przeróżni mądrzy ludzie odwiedzali nasz dom i ojca. Byłam trochę starsza od Zbyszka – rzadko bawiłam się lalkami, a on żołnierzami, czy szablą. Pamiętam, dużo bawiliśmy się w teatr, bo też do niego chadzaliśmy. Zbyszek był bardzo dowcipnym, pogodnym chłopcem, lubił przyrodę. Miał, jak pamiętam, zawsze humanistyczne zainteresowania. Z matematyki miał kłopoty – tak! (tu śmieje się). Pamiętam, że dużo chętniej angażował się do teatrzyków szkolnych. Na pewno lubił recytowanie wierszy, bo wtedy się recytowało – takie wtedy było jego terminowanie w sztuce słowa u poetów Młodej Polski – czego sam jeszcze nie wiedział.
ZK: Byliście państwo wychowywani w domu o patriotycznych tradycjach kultywowanych w wielu rodzinach inteligenckich. Rodzice państwa byli obrońcami Lwowa. Brali udział w obronie Lwowa w 1918 roku czynnie?
HH-Ż: Tak, ma pan dobre wiadomości. Wie pan, my naprawdę bardzo dużo zawdzięczamy naszemu ojcu. Ojciec jakby wszystkich stymulował, jak wspomniano, był prawnikiem, doktorem prawa, a przy swych zainteresowaniach humanistycznych wiedział “co się z czym je” – znał historię, co w połączeniu z zainteresowaniem sztuką dawało wspaniałe rezultaty! On kochał literaturę! Gdy jeszcze nie umieliśmy czytać – już nam czytał, a przy tym objaśniał, żeby nam przybliżyć, o co właściwie chodzi… We Lwowie był wspaniały teatr, który pamiętał o dzieciach. I były tam wystawiane bajki na dużej scenie z prawdziwymi aktorami i w fascynującej scenografii. Wiele jest do pamiętania – naprawdę dużo, jak tylko sięgnę wstecz. Był to czas naszych fascynacji przy tej dobrej atmosferze domowego ogniska… Dużo było też wycieczek, które uwielbialiśmy jako dzieci.
ZK: Co najbardziej pan Zbigniew lubił, prócz tego co wspomnieliśmy wcześniej – może coś ciekawego wspominał później, po latach ? A może coś zdarzyło się – może sięgnie pani jeszcze głębiej do zakamarków pamięci… Wiemy, że na pewno przeżył jako wrażliwy chłopiec śmierć Januszka wspominał o tym nawet publicznie.
HH-Ż: Święta, wszystkie święta, atmosferę przygotowań do nich – te spotkania całorodzinne, przy tych i innych okazjach na pewno wspominał jak i ja. Pamiętam jak ze Zbyszkiem wąchaliśmy przez zamknięte drzwi, które były zamknięte aż do Wigilii, czy pachnie choinka, czy czuć zapach z paczek… Nasz ojciec zawsze wspaniale to wszystko organizował. Mama zabezpieczała całe zaplecze. Moja mama miała dużo rodzeństwa Był taki stryjeczny dziadek ze strony ojca, Marian Herbert, on był nawet generałem polskim, który przeszedł z armii austriackiej, miał sześciu synów… Zatem wszyscy schodzili się na wszystkie święta do nas. Śpiewaliśmy kolędy przy pianinie, które było w domu, na którym grał ojciec z racji swych muzycznych zainteresowań. Ojciec był obdarzony wyjątkowo dobrym słuchem, czego my nie posiedliśmy Wspominaliśmy to często, tę atmosferę do czasu emigracji Zbigniewa, a później gdy wrócił także! Natomiast śmierć naszego brata przeżyliśmy bardzo, a Zbyszek w szczególności, było nawet jakieś jego przyrzeczenie dane sobie w związku z tą sytuacją co zresztą niechętnie wyjawiał.
ZK: Wiemy, że pan Zbigniew Herbert konspirował. Czy wiedziała coś pani o tym? Miał szczęśliwe dzieciństwo, ale też wzorce! Gdy miał 14 lat zaczęła się okupacja – zatem zapewne świadczyło to o wewnętrznym pragnieniu odwetu. No i buntowniczy wiek chłopca, wiele rozumiejącego, na pewno jakoś wpłynął na zaangażowanie się w opór…
HH-Ż: To prawda, że miał prawie 15 lat i szedł do trzeciej gimnazjalnej. Był w wieku buntowniczym, dorastania i przewartościowań to jest zrozumiałe, na pewno świadomość zakorzenionych tradycji dała znać o sobie… Niczym szczególnym się nie wyróżniał – był małego wzrostu, ale swoje wiedział (tu się uśmiecha serdecznie). Młodzież, owszem, konspirowała, wynoszono to przecież z domów, z tym, że przeważnie rodzice nic o tym nie wiedzieli! No, a później to gdzieś wychodziło. Dlatego w późniejszym okresie jego stanowczy stosunek do sprawy wolności był wyrobiony i jakby utrwalony. Lwów – miasto Semper Fidelis dla Rzeczpospolitej i te inne wartości.
ZK: Lwów to miasto z tradycjami polskimi. Moja matka i ojciec, którego dziadowie przywędrowali z kresów litewskich, przez Białoruś, na dawną Polskę, dziś Ukrainę, wiedzą coś także o tym! Ale dla przypomnienia: Lwów założył książę ruski Lew w XIII wieku – te ziemie przyłączył Kazimierz Wielki pokojowo na wiele wieków do Korony i po okresie zaborów i po I wojnie światowej ponownie miasto to wróciło do państwa polskiego po czynie zbrojnym Orląt Lwowskich “dzieci Lwowa”, o czym już wspomnieliśmy wcześniej. A więc ta świadomość i całe wcześniejsze szczęśliwe dzieciństwo (można sobie to uzmysłowić) zaważyły na sercu przyszłego poety. Może pójdźmy dalej tropem pana Zbigniewa. Po wojnie zdawał do Wyższej Szkoły Handlowej, a później plastycznej?
HH-Ż: Ja nic nie wiem, że zdawał do szkoły plastycznej – to tak sobie różni ludzie dobudowali i powielają – co zresztą przy tej okazji obalam – a jest dużo rzeczy dodanych do Zbigniewa Herberta i wymyślonych – trzeba o tym też powiedzieć. Po wojnie ojciec postawił nas oboje w konieczności wyboru swej przyszłości i wybrania sobie szans życiowych, postawił w konieczności wzięcia na siebie obowiązku dalszego kształcenia się i doradzał nam. Ja zaczęłam medycynę już wcześniej w czasie okupacji, a Zbyszkowi doradził, bez jakiegokolwiek przymusu Akademię Handlową. Tu dodam, że czasami z tego robi się nieporozumienie, że ojciec nakazywał, że był srogi, że karał. Nie! Chcę to także stanowczo obalić – że nie! Po prostu Zbyszek się zgodził i nic więcej. Nigdy nie było jakiś przymusowych spraw – nigdy! Jednak z obowiązku uświadamiał tylko, jak każdy rodzic – że trzeba mieć dobre wykształcenie na dalszą godną egzystencję. Dużo się mówiło jak w tych nowych czasach żyć… Zbigniew Herbert wtedy jeszcze przecież nie mógł znać swej przyszłości poetyckiej i tego, kim tak naprawdę będzie! Poszedł do Akademii Handlowej, co mu się specjalnie nigdy do niczego nie przydało w życiu. Później poszedł na prawo, co mu się także do niczego nie przydało, a co jakby potwierdza jego humanistyczne predyspozycje. Po ukończeniu prawa coś miał robić, ale… Jednakże znane jest, że po otrzymaniu oceny nie satysfakcjonującej zawsze ubiegał się o jej poprawienie…
ZK: Rodzice zostawili was w Krakowie udając się na stałe do Gdańska, po to, żebyście studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Zbigniew po ukoń- czeniu akademii pojechał do Gdańska. Chciał tam “załapać się” do pracy? Chciał coś z sobą robić. Później pojechał do Warszawy, o czym wspomnimy. Ponoć ojciec mówił o sobie, że “jak nie może być w swoim Lwowie – to będzie nad morzem” – jakby u wylotu na świat? Morze bardzo ukochał. Kraków natomiast sprzyjał państwu na studiach i przylegał do atmosfery lwowskiej – taka dalsza Galicja – może jeszcze wspomni pani o tym?
HH-Ż: Tak – istotnie Zbigniew po studiach pojechał do Sopotu do rodziców. Co się tyczy jeszcze tamtego okresu – atmosfera była taka, jak to po wojnie. Byliśmy jak młode szczygły, weseli, radośni – trzeba było coś z sobą począć. Kraków wyzwolony wcześniej niż Warszawa, nie był zniszczony, nawet tak naprawdę nie było wiadomo, co się dzieje w Warszawie, że jest aż tak zniszczona i inna… Tu szybko urządzano wszystko: teatry, kawiarnie, uniwersytet ruszył szybko – tu jakby wszystko zaczęło się szybciej i wcześniej. Byliśmy głodni ducha artystycznego i uczestniczyliśmy żywo w tym wszystkim pełną piersią…
ZK: Tak naprawdę pani Halino, kiedy pan Zbigniew zaczął zdradzać się z poezją – kiedy odkrył się jako poeta? Pani, jako najbliższa jego sercu powinna wiedzieć pierwsza o tym. Kiedy?! Jeżeli idzie o tak wybitnego poetę, takie banalne pytanie jest zawsze ciekawe – przyzna pani.
HH-Ż: Rozumiem. Tak na prawdę nigdy nie był wylewnym poetą. Nie narzucał swej osobowości w ten sposób, żeby nas zamęczał swoją twórczością. Pokazywał, jak już wiedzieliśmy, że coś się ukazało, tu i ówdzie – choćby swój debiut książkowy. Było to zawsze po drukach… Ale tak naprawdę – to już w czasie studiów – jakoś to tam się zaczęło, kiedy nawiązał swoje pierwsze kontakty towarzysko-intelektualne. Nawiązał kontakt z panem Kisielewskim, z panem Chrzanowskim z “Tygodnika Powszechnego”, z Turowiczem i innymi w Krakowie. W “Tygodniku Powszechnym” ogłosił swoje pierwsze utwory, wiersze – tam miał debiut. A potem to się już wszystko potoczyło “za ciosem”. Z Krakowa już wyjeżdżał jako poeta. Zbyszek był człowiekiem skromnym, nie naiwnym, nie był pusty. Nawet przecież w Gdańsku-Sopocie zobaczył, że to nie dla niego i pognał do stolicy.
ZK: No właśnie! W Warszawie zamieszkał na Wiejskiej z jakimś przyjacielem ze studiów. Być może on go tam ściągnął, przyjął go w trudnej sytuacji do siebie?
HH-Ż: Tak, to było mieszkanie wielopokojowe, gdzie w każdym pokoju byli inni ludzie, lokatorzy, no i nawet dokoptowywano jeszcze więcej. Tak się mieszkało zaraz po wojnie – co jest zresztą znane w Warszawie. Tam też brat nawiązywał kontakty, przyjaźnie, chcąc się jakoś ulokować i urządzić.
ZK: Zbigniew Herbert miał już wyrobiony stosunek do dalej zalegającego nasz kraj okupanta. Po Jałcie wcale nie było złudzeń, że sowieci na długo zostaną u nas jako sublokatorzy stalinowscy. Mimo entuzjazmu i budzącej się odnowy miał brat swoje zdanie na temat tego, co się działo. Wszystko też przez lwowskie Semper Fidelis, przez dom i rodzinę. Miał świadomość wygnania państwa rodziny ze Lwowa w 1944 roku – wywózki… Cała świadomość przedłużenia tej okupacji nie napawała entuzjazmem młodego poety. Świadomość ” lwowskiego Katynia” – jak pani wspomniała osobiście – bo gdy Rosjanie wycofywali się przed Niemcami, wystrzelali w obłożonych po brzegi więzieniach kwiat kultury i nauki we Lwowie – te i inne rzeczy, jakby w nim krzyczały i zapadły już w nim na zawsze – patrzył na to konkretnie i ostrzej i bardzo krytycznie. Był stanowczy i wymagający wobec siebie. Wiadomo, co wyrabiali pisarze poeci piszący manifesty poddańcze dla swego ukochanego “słoneczka”… Obserwował to – a jednak pozostał sobą był normalny! Z czego tak naprawdę się zwierzał jeżeli wziąć pod uwagę te wszystkie okoliczności?
HH-Ż: Zbyszek raczej ironizował. Jak wspomniałam wcześniej – był pogodny, wesoły i puentował to groteskowo – a robił swoje! Więcej obserwował nabierając coraz większego dystansu do tej całej wrzawy, do tej maskarady. Zresztą później, po wielu latach, po odwilżach politycznych, powiedział o tym dokładnie i dobitnie we wspólnej rozmowie, która chyba ukazała się na łamach “Nowej Kultury” w wywiadzie, który robił Jacek Trznadel z nim pt. “O hańbie domowej”. To była ciekawa rozmowa… Takie jakby rozliczenie się z tym okresem. Było tam o uwodzeniu przez reżim ludzi kultury i nauki, poetów, artystów, o mechanizmie “bywania na pasku”. Bo najpierw były to zaproszenia do jakichś dyskusji tu i ówdzie, nawet w TV, później jakieś propozycje, posadki i pomoce w uzyskiwaniu publikacji itp. rzeczy, czy profity. Zbigniew nigdy nie dawał się na to nabierać – wiemy to dobrze. Niejednokrotnie rozmawialiśmy o tym: próbowali na nim też, owszem! I tak jak pan wspomniał, po Jałcie, kiedy było przesądzone wszystko, niektórzy poszli na ten komunistyczny chleb – mieli żony, dzieci, rodziny… i jak pisał satyryk: “Mnie się podoba – ja mam żonę i dzieci” – uważali, że to tłumaczy ich stan świadomości…
Rodzina Herbertów w Brzuchowicach pod Lwowem – z lewej niania
ZK: Swoje jednak pan Zbigniew Herbert robił. Pisał na pewno “do szuflady” – pozostając jakby w podziemiu, gdy nie mógł nic ogłaszać w czasopismach z nagłówkiem “proletariusze wszystkich krajów łączcie się” – uczył się prawdziwej pokory dla sztuki.
HH-Ż: On długo był sam – tak jakby wstąpił do zakonu. Taki poeta w zakonie. Był sam i chyba przez tę świadomość nie zakładał rodziny – właśnie, żeby być i pozostać niezależnym wszechstronnie. Oczywiście nie miał ku temu złudzeń. Ten czas wykorzystywał na naukę. Coś studiował, zajmował się sztuką – właśnie to malarstwo, które ukochał – wyrabiał sobie pokorę wobec sztuki, jak pan wspomniał… Przerabiał mitologię i jej rzeźbę… Zajęcie miał, a ludzi wybierał sobie dla swych kontaktów.
ZK: Tak! właśnie: starożytność – mity rzeźba, architektura… Widzimy ją w całej twórczości poetyckiej, poprzez osadzenie w niej z racji uniwersalnych tematów i tęsknoty za harmonią ciała i duszy. Takie dążenie do ” kryształu” i prawdziwej ewolucji duchowej przy całej złożoności okoliczności, miejsca i bytu. Dążenie do czystości przekazu – uzmysłowienie podmiotu i jego piękna w przeróżnych konfiguracjach. Takie to humanistyczne studia!
HH-Ż: Tego nas uczono w gimnazjum. Wtedy trzeba było znać to wszystko ze szczegółami. Trzeba było znać łacinę, a przy tej łacinie trzeba było robić historię starożytną. Wystarczyło przy odrobinie chęci i pasji zarazić się, a w młodym umyśle pozostaje to na zawsze. Widocznie też doświadczył tego Zbyszek. Każdy nas wtedy dostał taki podkład czysto humanistyczny. Zbyszek później po swojemu poszukiwał w tym siebie i na swój sposób z tym bytował – wiedział, że w tych starożytnych dziełach są ukryte prawdy uniwersalne. Piękno zawsze pozostaje na wieki.
ZK: Przyszła później emigracja. Pojechał do Paryża na stypendium… Było to zaraz po debiucie w 1958 roku po “Strunie światła”. Ale wyszedł już wtedy tom poezji pt. “Hermes pies i gwiazda”. To dobry początek na emigrację. To też bardzo sugestywne!
HH-Ż: Tak! Były wtedy jak wiemy dobre recenzje profesora Wyki tych publikacji, który pozostawał zawsze niezależny od innych ludzi… Z początku nie była to zamierzona “emigracja”. Tam rozwinął kontakty i zrozumiał, że może być naprawdę niezależny! Stypendium dostał z Ministerstwa Kultury i Sztuki na roczny pobyt właśnie w Paryżu. Przedłużył go… Poznał tam, jak wiemy, całą Kulturę Paryską! Giedroycia, Kota Jeleńskiego, Czapskiego, którego często odwiedzał, i innych: Lebensteina i Miłosza. Miłosz, jak wiemy, był jego pierwszym tłumaczem na język angielski. Sama słyszałam gdzieś, jak mówił o tym publicznie, że na początku był znany jako tłumacz Herberta. To sankcjonuje ich kontakty, choć wiadomo, że mieli różne poglądy i z tego powodu były jakieś przerwy, ale cenili się! Po latach piękny gest Miłosza – gdy Zbigniew był już chory, on zadzwonił do brata z rozmową – wiele dobrych słów wtedy padło. Zawsze mimo różnic darzyli się szacunkiem… Ale najpierw dla takiej sprawy trzeba coś zrobić i myślę, że to musiało nastąpić. Pojednali się bardzo poprzez tę rozmowę telefoniczną. Kiedy przyszłam do niego opowiadał mi o tym w szczegółach, był rad i kontent. Zmarł w lipcu – Miłosz dzwonił w czerwcu.
ZK: Pozostawaliście państwo zawsze blisko siebie. Korespondencja pana Zbigniewa z Paryża była zawsze adresowana w ciepłym, serdecznym tonie: “Najdroż-sza Moja Siostrzyczko”. Natomiast w przemowie nad grobem poety powiedziano o nim, że “był Orlęciem Lwowskim”. Oboje państwo byliście, gdy tak spojrzeć w całościowym kontekście rodziny – na pewno tak! I choć pani jest doktorem medycyny – to też humanistką i wielką orędowniczką spraw poety. Lubi pani ogromnie poezję – całą sztukę…
HH-Ż: Dopóki brat był kawalerem, do chwili wyjazdu do Paryża, to myśmy byli naprawdę bardzo blisko. Bardzo lubił mego męża Żebrowskiego. Trzymał moje dzieci do chrztu, odwiedzaliśmy się, rozmawialiśmy wspólnie i zwierzaliśmy się sobie. Spędzał święta u nas. A jak był naprawdę chory, to przyjeżdżał do mnie jak do lekarza, kładł się… Kiedy pisał “Barbarzyńcę w ogrodzie”, czuł się nienajlepiej, przechodził żółtaczkę – umieściliśmy go w Otwocku w sanatoryjnej izolatce i tam sobie mógł pisać, pod dobrą opieką przez dwa miesiące! Pamiętam jak przychodziłam, był obłożony notatkami, przewodnikami w całym pokoju… No i jego ostatnia rzecz, przepiękna, pt. “Epilog burzy” – pisana w bólu, na jednym łokciu w łóżku – jakby miał dopisać testament.
ZK: Jakie były te jego ostatnie dni, chwile? Była pani przy nim cały czas…
HH-Ż: Tak, tak. Wie pan, po tym wspomnianym kryzysie zostało mu jeszcze 10 miesięcy. Wiele chciał jeszcze zrobić – i zrobił. Nagrał jeszcze drugą płytę z własnym głosem dla Polskiego Radia – z tymi dolegliwościami, gdy miał duszności. No i wspomniany “Epilog burzy” – spektakl poetycki, wyreżyserował mimo swej już ciężkiej choroby, jakby na odległość . Przychodzili do niego aktorzy, zainteresowani tym, żeby dobrze to wyszło. Spektakl dla Teatru Naro-dowego taki jego “wieczór poetycki” w dwu częściach pt. “Siódmy Anioł” bardzo się tym przejmował. W pierwszej części tego przedsięwzięcia byli poeci, których on lubił i cenił: Karpiński, Słowacki, Norwid, Baczyński inni. To były wybrane przez niego wiersze tych poetów. A w drugiej części jego własne poezje. To wszystko z jego pożegnalną przedmową – i wspaniale to było wykonane. A później jeszcze przyjmował pułkownika Kuklińskiego z szablą, żądając, żeby był z nim sam w pokoju, leżał wtedy. Wie pan, to była wtedy wielka szopa z Kuklińskim, jego obstawa pilnowała, może żeby Kukliń-skiemu “włos z głowy nie spadł”? Musiano wyprosić tę obstawę i zostali sami …szeptali sobie, co ważne… nie wiem o czym…
ZK: Bardzo ciekawe było życie poety Zbigniewa Herberta – tyle się działo, także społecznie. Emigracja, wspaniałe kontakty, realizacje literackie. Stan wojenny, okres czuwania i wartościowania tam i tutaj, także w literaturze, Mur Berliński, zjednoczenie Niemiec, wyprowadzenie Rosjan z Polski, transformacja. Było o czym, gdy brało się w tym czynny udział… było na kogo i z kim… Jedno się nie ziściło poecie – nigdy nie wrócił do Lwowa…
rozmawiał – Zbigniew Kresowaty