Jan Tulik
Płomyki pod dębem
Październik przekazuje listopadowi przepiękną pogodę, w bruzdach na polu ponownie zakwitają marniutkie, ale jednak, chabry i maki, może nieco wypłowiałe. I te liście! Płoną na bukach, grabach i dębach, które przytrzymają niektóre aż do wiosny; leszczynowe i klonowe listki wyhaftowały pyszne obrusy, jakby chciały przykryć główki opieniek koło spróchniałych pniaków, a było ich tej jesieni w bród. Lasy dziwowały się borowikom i kozakom, że tak licznie obstawiają pnie ich drzew. Koło byle krzaczka zatrzymywały się auta i jak pierwotni ludzie wychylali się z zarośli ich właściciele, napełnieni dziką rozkoszą pekatych foliowych reklamówek. – Ohyda – sumował Artek Zając, który prowadził mnie jeszcze pod dębinę, bo tam mogły ostać się prawdziwki.
Dęba ze skromną kapliczką przytwierdzoną wysoko, pod pierwsze gałęzie, omijaliśmy. Pewnie nie ukryłem zdziwienia, więc Artek zaczął wyjaśniać, że od dwóch lat nie ma tu znicza. Jak Derecki umarł – będzie już trzeci rok – tak znicze znikły. A zawsze drżały w jednym miejscu, ze dwa metry od dębowego pnia. Miejsce to było latem wykoszone, właściwie cała polanka, tak, że nikt postronny nie zachodził w głowę, czemu to tak pod lasem wykoszone; może na łańcuchu ktoś krowę, może kozę w tym miejscu wiązał?
– Tak, tak. Tutaj ich rozwalili. Młodziusieńcy byli. Prawie dzieci – objaśniał Artek. Ona drobniutka jak Stasia od Zwaryczów, cicha i krucha. On roślejszy, mógłby być jej starszym bratem. Jakim sposobem znaleźli się w opuszczonej stodole przy spalonej podczas frontu zagrodzie Misiów? W chłodne dni i zimą siedzieli przylgnięci do siebie na starym sienniku, w którym kiedyś była słoma. a teraz już owsiana sieczka. Owinięci w derkę, która do wojny grzała grzbiety koni. Pewnie zachowało się to końskie ciepło, derka jak sfilcowana, zbita, choćby na wietrzne dni dobra. Ktoś im podrzucał jakąś strawę, najpewniej Derecki, mówili. Ale i chłopak coś zdobywał. Nieraz całymi dniami go nie było, podczas gdy ona drzemała pod tlejącymi kłaczkami siana. Gdy wracał, tłumili w sobie westchnienia, milczeli, żeby czasem któremuś nie przyszło do głowy się odezwać, żeby nie wymknęło się z ich płuc zbyt gęste powietrze, które w gardle rodzi krzyk. Skąd to ludzie wiedzieli?
Za dnia nikt tam nie zaglądał, nocą tym bardziej, nie tylko ze względu na godzinę policyjną. Partyzanci kryli się w lasach iwonickich, koło Lubatowej, to bliżej Cergowej; porośnięta gęstwiną jodeł góra dawała schronienie i zwierzętom, na które tak łaso czyhali kłusownicy. Jasiołka omywająca stopy Dukli także sprzyjała. Tylko nie Żydom, których naraz gdzieś wywieźli, potem szeptano, że na rampę w Bełżcu, to że wprost do Oświęcimia.
Podobno Antoś był wtedy przypadkowo koło domu Dereckiego. Może ukradkiem przemykał ku Jasiołce na klenie. Ale nie puścił pary z gęby. Ze strachu. Może i ze strachu. Kolarski wypytywał go na wszelkie sposoby. Strasznie mu zależało, żeby choć cokolwiek na ten temat wycedził. Wygadał się. Kolarski, swat sołtysa, był ciekaw wszystkiego. I pewnie wszystko wiedział. Poił Antosia bimbrem i zapewniał go w końcu, że on nic nie musi mówić. Żeby tylko kiwał głową, gdy będzie na pytanie mógł odpowiedzieć na tak, i kręcił czerepem przecząco, gdy zechce zaprzeczyć.
Zaczynał och hełmu: A tę szkopską skorupę zdobył sam? Ukręcił Niemcowi łeb? Nie. Temu „nie” towarzyszyło zaciśnięcie ust i groźny błysk w oczach. A może jednak błysk strachu? Przecież połowa wsi była w partyzantce, przecież się nie przyzna swatowi sołtysa, który jakoś tam musiał trzymać z hitlerowcami. A może znalazł ten hełm przy trupie. Niejeden we wsi ma taki hełm. Służy jako naczynie na glinę zmieszaną z bydlęcym łajnem, w którym moczono korzonki sadzonek, aby przyjmowały się i szybko wzrastały. Też nie. I nie!
Niedługo po tym „przesłuchaniu” – jak zgryźliwie mówiła o tych rozmowach matka – ktoś do Antosia wypalił. Po wystrzale po chwili matka wyszła z chałupy i chyłkiem zakradła się za szopę, za psią budę, do warzywniaka. Wypełzła po jednym pacierzu, żeby i do niej jakiś drań nie wypalił. Antoś leżał z zakrwawioną głową, burozielony hełm stoczył się pomiędzy ogórki, błyszczał, z czarną dziurą od kuli na szczycie czaszy. Dopiero pod wieczór udało się przyprowadzić lekarza, który wykrzywił usta w podkowę i pomrukując objaśniał, że sprawa beznadziejna, ale pewnie przeżyje. Przeżył, lecz stracił mowę. Zgrzytał zębami, gdy mu się coś nie podobało, śmiał się bezgłośnie aż trzęsło go całym ciałem, gdy był z czegoś zadowolony. Z lewej ręki często wypadał mu blaszany kubek ze zbożową kawą, emalia świeciła wieloma rdzewiejącymi okami, zwłaszcza przy krawędziach i przy denku. Wlepiał gały w okno od wschodu i jak przechodziła Fela od Kolarskiego to aż mu z lewego kącika ust wyciekała strużka śliny – zwierzała się matka do swej siostry z Rogów.
To Ruski strzelał, jakiś sowiecki pluton zawieruszył się w pobliskich lasach, mieli gonić Szwaba, ale sami ugrzęźli. Bo co to za wojsko – karabiny na sznurkach, bagnety za cholewą, nie swoją a zdobyczną na wrogu, bo sami gnali niemal boso, w trepach, wyposażonych w onuce usztywnione śmierdzącym błotem. Wiedzieli to ludzie we wsi, nie wiadomo kto taką wiadomość rozpuścił. Nie wiadomo. Przecież nikt się nie przyzna, sąsiedzi to partyzanci, niech wszystkie wieści z lasu zamknie woda milczenia.
Tylko sołtys mruknął do swego kuma pod kościołem po sumie: Ruski strzelił, ze strachu. Ze strachu. Aż w portki się zwalił, smród jeden. Bo i po co ten Antoś łaził po ogródku w niemieckim hełmie? Głupek jakiś. W niemieckim, a Ruscy w naszym lesie. Tak wymruczał do swego kuma z Targowisk, jednak wielu to słyszało. Skąd sołtys to wszystko wiedział? I że sześciu Ruskich złapali partyzanci. Skąd wiedział, skoro on był przeciwny partyzantce, nakłaniał kobiety, by nie puszczały mężów i synów do lasu, by zwłaszcza w nocy pilnowały ich jak oka w głowie. Bo Niemcy spacyfikują wieś, spalą, wystrzelają albo zagonią do aut z budami i powiozą do obozów.
Antoś wegetował, choć przecież coś rozumiał. Klękał w kościele w stosownych momentach, uchylał czapki przed znajomymi. Lubił niekiedy pomagać w przydomowych porządkach, ale nigdy nie zbliżał się do warzywniaka, dostawał na jego widok niewidzialnych dreszczy. Do czasu. Do chwili, gdy nie przechodziła przez ich zagrodę Fela od Kolarskiego. Przegięta w pół, by głowę nosić wyżej, w chmurach – jak we wsi mruczano, zwłaszcza gdy wracała w kościoła, sama, dumna jedynaczka, stroniąca od sąsiadek. Przechodziła taka przez trawnik i wtedy Antosia coś łupnęło w serce, w głowę, Bóg wie jak i co uderzyło wraz z gorącem w niego samego. Podskoczył do Feli, objął ją gwałtownie w pasie i całował nie zważając na jej pięści, drapanie paznokciami po twarzy. Matka wrzasnęła ze zgrozą raz, drugi, piąty i wtedy ją wypuścił ze swych kleszczy. Nie pozwolił się zapędzić do domu, stał tak na trawie, patrzył jak ona wieje pod górkę do domu; ugrzązł przykuty do trawnika, podrapany, z pokrwawionymi smugami po jej paznokciach. Nie minęło dwa pacierze – jak wspominała potem matka – jak z jadem i wrzaskiem wpadł na podwórko jej ojciec i bez zatrzymywania się przed Antosiem zwalił go orczykiem przez grzbiet raz, drugi, i znów, katował bez opamiętania. Gdy chłopak próbował się bronić, trafił go w głowę, między uszy. Antoś padł i malował zieloną trawę własną krwią. Matka jęcząc przepędzała intruza, ale i jej się dostało: Pilnuj matoła, ty stara kurwo – wrzeszczał Kolarski przez zaspawane nienawiścią wargi – pilnuj, bo go zatłukę gnidę na śmierć.
Milicja z czasem przyjechała na motorze, coś spisała, coś niby miało z tego być. Kolarski jednak dostał kolegium za „wtargnięcie na cudze mienie”. I tyle. Mówiło się potem, że Kolarski świadka unieszkodliwił. Podobno. Antoś od tego czasu wysiadywał całymi dniami w oknie. Gdyby go matka nie karmiła jak niemowlę, może by wyzionął ducha. A pewnie chłopczysko mógłby był powiedzieć niejedno. Chyba jednak widział podwójną śmierć pod dębem. Widział dużo. Może za dużo. Podobno. I może – wciąż to „może” – sam Kolarski maczał w tym wszystkim paluchy, ot tak sobie ktoś rzucił niepewność na wiatr zręckiej parafii.
Przyjechali o świcie trzeciego maja. Jak na złość. Bo to Matki Boskiej Królowej Polski. Jakby na poranną mszę, po cichu, bo we wojnę dzwony musiały milczeć. Wjechali odkrytym gazikiem na skraj lasu, pod dom Dereckiego, już z wyłączonym silnikiem. Wjechali prosto w ptasi chór, w pierwsze promienie słońca nakłuwające krople rosy. Kierowca stanął w rozkroku, obuty w szkliste oficerki niemal do kolan, cholewki usztywniały je stalą od tyłu. Wyprostowany, z karabinem gotowym do strzału, z otwartą kaburą. Dwaj podobni, ale z jakimiś insygniami szarż na pagonach i czapkach, nie w hełmach, chyłkiem skradali się do stodoły. Wrzeszczeli: Hände hoch! die Hände hoch halten! raus raus!”, ale jak opowiadał Artek – młodzi mieli to w dupie. Dobrze wiedzieli, dokąd ich gonią. Zauważyli Dereckiego z uniesionymi rękami, sztychówkę rzucaną przez szofera do środka gazika. Popychani jakby żegnali się z dębem, patrzyli na jego koronę, na jego stopę przysypaną piachem. Ziemią, która za moment ich przykryje.
Wysztywniony Niemiec celował długo, dręczył ich, czy zastanawiał się, kogo kropnąć pierwszego? Niebawem lufa zmierzyła się błyskawicznie z oczami dziewczyny, nagle zamglonymi, otwartymi na oścież. Musiało to być zdziwienie. Mówili. Skąd było to wiadome? Stopiona z ciałem chłopca osuwała się, on pochwycił ją z całych sił, podnosił, unosił nad siebie, ryczał jak topornie zarzynane zwierzę. Mówili po wojnie. Po kolejnym wystrzale ciało dziewczyny ześlizgnęło się z ramienia chłopca, z ramienia pulsującego krwią, opadało. Egzekutor mógł już spokojnie, sztywno, zamienić jedną kulą czoło blade jak zimowy księżyc w pełni, zamienić w purpurę, pocisk naznaczył krater pomiędzy jego brwiami. Ale jeszcze chwilkę stał, pojawiła się pomiędzy brwiami tasiemka jak ogonek czerwonego buraka, z wolna krew zygzakiem wiła się obok nosa, na rozchylające się bezwładnie wargi za kołnierz zapiętej szczelnie koszuli. Mówili. Bo Derecki stał przy aucie, jak kazali, stał bez łopaty, oddał ją szoferowi gazika, tak dla nich bezpiecznie. Niemożliwe, żeby powiedział to Derecki, nikomu nigdy nie mówił o tym, nawet dziwił, gdy był pytany, czy to prawda – no, czy to prawda z tymi, no, młodymi. Skąd więc to wszystko było wiadome? A szeptali, że może dzięki tym dwóm śmierciom ocalała cała wieś? Może Antoś coś w domu wypaplał nim go postrzelili? Chyba nie, on bał się tego miejsca, omijał na wszelkie sposoby idąc do sklepu. Gdy natknął się na Dereckiego zawracał, żeby tylko nie doszło do rozmowy, żeby nawet nie trzeba było uchylić czapki i wydukać: Pochwalony…
Niby nikt tego nie widział, ale we wsi mówili, że Niemcy szybko wsiedli do gazika, nakazali zakopać ciała.: nakazał nocą wykopać mu dół, Derecki sam wybrał miejsce –
Z czasem zawiesił na dębie, dość wysoko, aby nie zerwał jej jakiś głupek z Mandżurii, czyli z najbliższego przysiółka – a było tam czterech ułomków w jednej rodzinie, czterech uchyniętych na rozumie, zawsze idących w kupie, nawet do kościoła z matką, jakby na postrach warczących na nich sąsiadów, jakby na prostowanie na baczność proboszcza a zwłaszcza czterech pulchnych dostojnych parafian, niosących w procesji baldachim.
Miejscowi milczeli, ale starsi wiedzieli o tragedii pod tym dębem. Od wojny pod tym coraz roślejszym drzewem pełgały ogniki. Najpierw świeczki, bo nie było przecież zniczy, plastików. Nikt wprawdzie nie widział, kto przykładał zapałkę do knotów, jednak wszyscy byli pewni, że Derecki. Przylepiał świeczki na wykapanej stearynie na dno słoików po musztardzie, płomyki były chronione od wiatru. Jednego roku świeciło się na miodowo, bo rzucili partię żółtych słoików z eksportu. Z Czechosłowacji. A szły przez hurtownię w Warszawie. Sklepowy wyczytał to na kartonie na dnie drucianej skrzynki, podobnej do pojemnika na mleko, tylko niższej. Sklepowy mamrotał, że przecież wystarczyło przerzucić to przez górę, o, zaraz koło przejścia w Barwinku i szlus.
Do dziś nikt nie wie, kim byli ci nieszczęśni młodzi. Domysły jedne przeczyły drugim, pytania rzucane znajomym w okolicznych wsiach też nie dały odpowiedzi.
Parę lat po wojnie młody katecheta podczas czytania wypominek przed Wszystkimi Świętymi nieśmiało dodał, że msza zaduszna będzie odprawiona także w intencji nieszczęsnych dusz młodzianków z Machnówki. Jednak podobno proboszcz go potem zrugał, że to wszystko historie zawiłe i niepewne, ciał nikt nie ekshumował. Potem już nikt pamięci o tej parze nie przywoływał. Jedynie światełka na Wszystkich Świętych. Tylko że od dwóch lat nikt ich już nie pali.
Jan Tulik