Zofia Maria Smalewska – Zaduszkowe nadzieje /jedno z zapamiętanych opowiadań mojego ojca Kazimierza/

0
335

Zofia Maria Smalewska

 

Zaduszkowe nadzieje

/jedno z zapamiętanych opowiadań mojego ojca Kazimierza/

 

smierc artura

 

    Dżdżysty poranek cichej jesieni wypełnił nagle odgłos grzmiącego dzwonu na starej drewnianej dzwonnicy, stojącej na skraju – nędznej jak i on sam – wsi Świątniki, gdzie dwadzieścia lat wcześniej przyszło mu się urodzić.

    Donośny, przeszywający serca odgłos z wieży unosił się nad okolicą, dopełniając jednocześnie obrazu samotnie snującego się po błotnistej wiejskiej drodze orszaku żałobnego, składającego się z dwóch osób i kościstej, starej szkapy ciągnącej furmankę. 

    Furmanka chybotała się na wybojach wypełnionych błotnistą breją. Obok niej, trzymając lejce szedł od urodzenia kulawy stary Szymon Maj, który będąc woźnicą, pełnił jednocześnie funkcję urzędnika kościelnego.

    Po drugiej stronie furmanki podążał Antek Ligocki. Antek trzymał się jedną ręką burty, a drugą powstrzymywał niebezpiecznie chyboczącą się na wybojach trumnę zbitą z prostych, ledwo co z grubsza ociosanych, sosnowych desek.

    Wieko trumny zostało zbite naprędce z kilku drewnianych odpadów, prześwitując otworami, przez które poranne, leniwe promienie światła ukazywały biel prześcieradła z owiniętą w nie zmarłą.

    Nieboszczką, którą odprowadzano na cmentarz parafialny, by tam pogrzebać, była jego, jedyna dotąd na tym świecie, matka. Śmierć przychodziła do niej i odchodziła przez wiele tygodni. Czekając na jej ostateczne zdecydowanie, leżała tak w walącej się chałupie na swoim barłogu i nadsłuchiwała powrotu syna z lasu.

    W tym ostatecznym, dramatycznym momencie, gdy już wszelkie nadzieje ją opuściły, umierając i żegnając się z nim jednocześnie, zdążyła wyszeptać mu kilka przestróg.

    – Antek, bądź zawsze sobą, synu. Pamiętaj, ubóstwo nie jest wstydem. Pamiętaj też o matce. Pamiętaj, ja będę zawsze z tobą. Choć już po drugiej stronie, ale będę nad tobą czuwać jako matka. – To powiedziawszy oddała ostatnie tchnienie.

    Antek, dławiąc ból w sercu, drżącymi dłońmi pomógł zamknąć się powiekom matki, ucałował jej chłodne dłonie i splatając je ze sobą na piersiach, obwiązał drewnianym różańcem, z którym od tygodni się nie rozstawała.

    Zaraz po śmierci matki Antek od leśniczego odebrał w lesie, gdzie pracował jako drwal, należne mu pieniądze na pochówek. Do pracy na wyrębie przez dwa dnie nie poszedł, co by – jak orzekł leśniczy– nieopatrznie w żalu siekierą krzywdy jakiej sobie nie zrobił.

    Idąc tak z boku furmanki i podtrzymując trumnę z nieboszczką, zamyślił się. Ciężko mu było jako drwalowi zarobić na siebie, a na dodatek wspomagać w chorobie matkę. Miał jednak nadzieję, że…

    Krzykliwe krakanie i wrzask podrywających się nagle przy drodze czarnych kruków przywróciły jego uwagę do żałobnej rzeczywistości. Widok głębokiego dołu, przy którym oczekiwało czterech chłopów, by spuścić w jego czeluść trumnę z ciałem jego matki, wyglądał jak otchłań piekieł. Nie, matka nie zasłużyła sobie na to. Jego matka na pewno już wcześniej trafiła do nieba. To tylko jej ciało spocznie wreszcie w spokoju, którego w bólu i męczarniach śmierci potrzebowała.

    Głuchy łoskot spadającego piachu na trumnę rozdzierał serce Antka. Z trudem tłumiony szloch młodego mężczyzny, co rusz targał jego chudą, niedożywioną piersią, obezwładniając całe ciało.

    Gdy zaciekły furkot łopat ustał, gdy już na cmentarzu pojawiła się świeża, kolejna mogiła, i gdy kościelny woźnica po odprawieniu końcowej modlitwy żałobnej podszedł, by pomóc mu zabrać się na furmankę, odmówił. – Pójdę sam – wyjaśnił, pojmując zarazem, że to zadecydowanie iż chce pozostać sam, zabrzmiało w jego sercu, jak wcześniejszy odgłos żałobnego dzwonu. – Sam, sam, sam…

– Matko, czy już tam jesteś i jest ci dobrze? – zapytał, zwracając się w stronę grobu.

– Czy na pewno jesteś w niebie? – pomyślał jeszcze.

    Nad cmentarzem powoli zapadał zmierzch, a on ciągle tam tkwił i tkwił w tym samym miejscu, nie przesuwając się o krok od mogiły. Tkwił z głową nisko opuszczoną na piersi i splecionymi w bólu dłońmi, i modlił się. Za duszę matki. Na wszelki wypadek, gdyby Bóg nie zrozumiał jej wykrzyczanych w bólu gorzkich słów, które pod wpływem choroby czasami wypowiadała…

    Odszedł, do swej pustej, walącej się chałupy, gdy słotny, październikowy dzień miał się ku końcowi, zwaliste, ciemne chmury napływające zza horyzontu kotłowały się nisko, pogrążając wszystko wokoło w smutku i braku dobrej nadziei.

    Dwa tygodnie po pogrzebie matki Antka nadszedł dzień święta zmarłych, pogoda nic się nie poprawiła, chmury zalegały nisko, zalewając cmentarną ziemię gęstniejącą mżawką. Porywisty wiatr od czasu do czasu zacinał deszczem, zrywając z drzew brunatniejące liście.

    Antek z gałązkami świerkowymi i kilkoma świeczkami w ręku przecisnął się przez wąską, zbutwiałą drewnianą cmentarną bramkę, przy której dwa sędziwe posążki aniołów swoimi obłupanymi kikutami wskazywały główną aleję cmentarza.

    Przy grobie matki, modląc się klęczał najpierw na rozmokłej ziemi, a potem przysiadł na ławeczce, którą własnoręcznie zmontował pod rozłożystym grabem osłaniającym mogiłę od wiatru. Rozglądając się wokół, rozmyślał nad ułomnościami ludzkiej natury i kruchością życia. Nastrój, jaki tworzyła świąteczna sceneria z chyboczącymi na wietrze płomykami świeczek, nie tylko na niego działał przygnębiająco.

– Cześć Antek. Miło cię zobaczyć. – Nagle zza rozłożystego grabu rosnącego przy grobie matki wyłoniła się kobieca postać. Antek przyjrzał się jej uważnie, ale nie rozpoznał w jej bladej twarzy nikogo znajomego.

– Cześć. Ale… my chyba się nie znamy – wydukał niepewnie.

    W odpowiedzi dziewczyna złapała go za rękaw płaszcza i pociągnęła w swoją stronę.

-Wybaczaj, proszę – wyszeptała. – Może się zmieniłam, wydoroślałam, ale to ja, ta sama Maryla, z którą pasałeś onegdaj krowy.

– Maryla? To ty wybaczaj, ale ja znałem tylko jedną taką. Ona… – Nie dokończył, bo dziewczyna przyłożyła mu swą chłodną dłoń do ust, zatykając je, by nic nie mówił.

– Bałam się o ciebie, jak twoja matula zmarli. I szukałam cię, ale…wyprowadziłeś się gdzieś z chałupy w Świątnikach…

    Antek stał i oniemiałym wzrokiem bacznie przyglądał się dziewczynie. I starał się sobie przypomnieć, czy to naprawdę jest ona, Maryna z ich wspólnej śródleśnej łąki, gdzie pasali krowy.

    A Maryla trajkotała dalej. – Obiecałam twojej matce, że się tobą zajmę. No co? Nadal nie poznajesz? Grywałeś mi na wystruganej, z wierzbowej gałązki, fujarce.

– A tak! – Dopiero wyjaśnienie, że grał na fujarce, przywróciło mu jej obraz z nad wartkiego potoku – Przypominam sobie jak… wpadłaś do potoku, a ja?..

    I znów nie dokończył, bo Maryla zamknęła mu usta delikatnym, jak pajęcza nić, pocałunkiem.

– Opowiadaj, jak sobie radzisz bez matki? W czym mogłabym ci pomóc?

    Co za pytanie? Pewnie, że bez matki ciężko samemu żyć na tym świecie. Tyle biedy wokół, a w chałupie ani ognia nie ma kto rozpalić, ani ciepłej strawy ugotować. Chcąc nie chcąc, Antek zaczął użalać się na swój los wiejskiego drwala. A że go jakiś czas w chałupie nie było? Za lepszą pracą do sąsiedniej wsi wywędrował.

    Mówił, mówił, a Maryla słuchała, i uśmiechała się tajemniczo. Gdy opowieść skończył, odwrócił wzrok i z przestrachem dojrzał, że cmentarz opustoszał, a i jego świeczki zaczynały przygasać na grobie matki.

– Czas skończyć modlitwę – wymamrotał niepewnie.

– Musisz wracać – odezwała się wreszcie Maryla.

– Mnie się nie śpieszy. Nikt na mnie nie czeka – odpowiedział Antek.

– No to się mylisz – zaprotestowała dziewczyna. Ja czekałam na ciebie. Czekałam, żeby ci powiedzieć, co przyrzekłam przed jej śmiercią twojej matce, powtórzyła raz jeszcze, że zaopiekuję się tobą.

– Ty? Jak to ty, Maryla? – przypomniał sobie wreszcie Antek. – Skoro to ty jesteś tą dziewczyną, którą usiłowałem wyciągnąć z wartkiego nurtu strumienia to…, ty przecież nie żyjesz!..

– Ja tak, masz rację. Jestem po tej samej stronie, co twoja matka. Ale jest inna Maryla, która wodzi oczami za tobą. Odczekaj, aż minie ci żałoba i idź do niej.

    Dopiero teraz Antek poczuł przejmujący chłód, obezwładniający jego ciało. Śnił? Czy to duch był tylko? – Tej Marylki, która razem z nim w dzieciństwie pasała krowy, i której nie udało mu się uratować, gdy nieopatrznie wpadła do wartkiego strumienia?

    Stał przez chwilę, trwając w zamyśleniu. Skoro tak… i skoro matka obiecała mu, że będzie nad nim czuwać, to przecież nie może być inaczej.

    W nocy Marylka przyszła do niego raz jeszcze. Przyszła podczas snu. Ciche macki nocy pieściły ich ciała, tulili się do siebie otoczeni świetlistym kręgiem płonących świeczek, który delikatnie koił ich zranione dusze.

    Szczęśliwy sen prysnął nad ranem, gdy za oknem w jego podupadłej chacie rozbłysły pierwsze słoneczne promienie. Marylki przy nim nie było, zniknął też krąg ulotnego szczęścia, gdy byli razem. Ale… pomny jej słów, które wypowiedziała na cmentarzu, niebawem rozejrzał się po wsi, dostrzegając… inną Marylkę.

    A gdy minął mu rok obowiązkowej żałoby po śmierci matki, wziął ślub z córką kościelnego Marylą Maj i stworzyli szczęśliwą rodzinę.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko