Krystyna Habrat
TĘSKNOTA ZA KSIĄŻKAMI Z DZIECIŃSTWA
Dziś w TV znowu film o Patagonii. Oglądałam już fragment z flamingami, ale co najważniejsze wraz z nim powróciły mi wspomnienia z ulubionej w dzieciństwie książki Juliusza Verne’a: „Dzieci kapitana Granta”, bo właśnie w Patagonii działa się akcja I tomu.
Jak ja ją lubiłam! Przeżywałam bardzo poszukiwania, zaginionego w katastrofie statku, kapitana, prowadzone wzdłuż 37 równoleżnika, co podpowiadał list znaleziony w butelce, którą połknęła ryba. Szukali najpierw w Ameryce południowej, potem w Australii i wreszcie w Nowej Zelandii. Jakież ci poszukiwacze mieli przygody! To olbrzymi ptak porwał chłopca w górę, to wpadli w ręce opryszków udających zacnych przewodników, to trafili do ludożerców i byli o krok od śmierci. Zresztą nie raz. I kiedy już ciarki przechodziły mi po plecach z lęku, czy się tym razem wywiną, wydarzało się coś, co wyrywało ich z opresji. Czasem nawet wiecznie roztargniony, niepraktyczny, profesor geografii, Paganel, ratował ich dzięki swojej ogromnej wiedzy z geografii i nauk pokrewnych. A ileż ten nader poważny uczony wnosił humoru! Właśnie poprzez kontrast jego sztywnej powagi ze śmiesznością wydarzeń, jakie powodował przez roztargnienie.
Przypomniałam sobie też inne kochane książki z tamtych czasów. W dorosłości tak kochanych już chyba nie czytałam, jak w wieku 9-15 lat. Później książki doceniałam za ich mądrość i piękno, zachwycałam się wieloma, kupowałam, żeby je mieć na zawsze blisko, ale wydaje mi się, że już żadna nie dostarczyła takich przeżyć, jak te z dzieciństwa. Chociaż bardzo przeżywałam losy Anny Kareniny i Tessy d’Urberville, i Krystyny córki Lavransa i Lorda Jima i Almayera i bohatera „Nędzników”, a nawet bohaterki „Samotności” Bystrzyckiej. Kto tą ostatnią jeszcze pamięta? A przecież autorka długo prowadziła dział porad: „Serce w rozterce” w tygodniku Zwierciadło i chyba niejednej nieszczęśliwie zakochanej coś podpowiedziała.
Ale wracam do książek dzieciństwa. Ile ja się z nich nauczyłam! Jak mnie one ukształtowały! Obok „Ani z Zielonego Wzgórza” były: „W pustyni i puszczy”, książki Verne,a, a najbardziej ta wymieniona wyżej, ale też nikomu chyba nieznana teraz: „Opowiadania prawdziwe” Borysa Żidkowa.
Ta ostatnia to były autentyczne opowieści o zwierzętach wychowywanych przez ludzi: jak małpka, wilk, ale i o wydarzeniach z życia młodzieży. Dotąd pamiętam, jak mały chłopiec wyobraził sobie, że w malutkim żaglowcu, stojącym na półce u jego cioci, mieszkają malutkie ludziki. Chciał je koniecznie zobaczyć. Podrzucał im chytrze łakocie, wierząc, że choć raz któryś z nich, zabierając, zgubi choćby bucik. Wreszcie dobrał się z nożem do stateczku, rozpruł go, ale żadnego ludzika tam nie było. A ja nieomal wierzyłam, że go znajdzie zanim ciocia powróci z malinami na jego pozorowane przeziębienie.
Jakże taka lektura rozpalała emocje, jak rozbudzała wyobraźnię!
Upłynęło trochę lat a dotąd, gdy pływam na łódce po jeziorze i obserwuję domy z drugiego brzegu, nachodzi mnie wspomnienie innego opowiadania z tej książki, gdzie dzieci polubiły taki domek z daleka, biały z czerwonym dachem, że w tajemnicy przed rodzicami wybrały się doń łódką, a ta na środku jeziora zaczęła niebezpiecznie przeciekać.
Natomiast wilczek z innego opowiadania wzbudzał we mnie swym nocnym wyciem dreszcze lęku, bo sama mieszkałam obok lasu olbrzymich sosen, czarnych w nocy, i potrafiłam się w to wczuć. Ale próby tresury wilczka, stosowane spontanicznie przez jego właściciela, wzbudziły we mnie zapędy pedagogiczne. Nie pamiętam, ile wtedy mogłam mieć lat, ale wydało mi się, iż niesforne dzieci można również oduczyć złych zachowań poprzez tresurę: „nie rusz”, jak w przypadku wilczka. Na szczęście potem do dzieci jej nie stosowałam. A wilczek z opowiadania słuchał pana i po takim zakazie nie ruszył miski z jedzeniem – choć nie bez oporów – póki był mały. Później wilcza natura wzięła górę, przestał słuchać, stał się groźny, wył całymi nocami, i trzeba go było oddać do ZOO.
A małpka figlarka została mi w pamięci, jak ukradkiem zrywa gościowi przy obiedzie z widelca kartofla, gdy ten w ferworze dyskusji, za bardzo nim wywija. Szanowny pan doktor, włożywszy pusty do ust, zbity z tropu, rozgląda się nieznacznie, czy gdzieś mu nie spadł pod stół. Jeszcze tam sroka wykradała z domu błyszczące drobiazgi… Kra z rybakami oderwała się od większej i podryfowała daleko. Uratują ich? Chłopiec, łowiąc ryby, wpadł do rzeki i omal nie utonął, ale uratowany musiał koniecznie odnaleźć w wodzie swą czapeczkę. Ktoś ją znalazł, a on jeszcze mokrą nałożył na głowę i uradowany pobiegł do mamy.
Jakie te wszystkie drobiazgi są życiowe.
Nie pominę tu „Ani z Zielonego Wzgórza”. Od jej pierwszego wydania wiadomo, iż to ukochana książka dziewczynek ze szkoły podstawowej na całym świecie.
Dla mnie bohaterka dotąd stanowi wzór osobowości. Anię cechowała afirmacja wobec świata. Nieustanny zachwyt i umiejętność wynajdywania piękna. W otoczeniu jak i w poezji. Jeśli spotykała ludzi niezbyt dobrych, nawet złych, a otaczające warunki nie były zachwycające, potrafiła siłą swej wyobraźni stworzyć sobie świat piękniejszy. Wyobraźnię rozwijała czytając wiersze i powieści. Zarażała nią swoje oddane koleżanki, bo tak było piękniej i lepiej. Jak nie kochać takiej Ani i się na niej nie wzorować?
To były moje kochane lektury z dzieciństwa.
Miałam ich dużo więcej, a wymieniam tylko kilka. Podczytywałam nawet ukradkiem książki dla dorosłych, np. „Kobieta o aksamitnym naszyjniku” i „Paulina” Dumasa (ojca). Uczyły mnie takie o zawiłościach uczuciowych dorosłych, a nawet historii, gdyż pierwsza z nich pokazuje wydarzenia Wielkiej Rewolucji francuskiej i gilotyna na pierwszym planie.
A ja wtedy za oknem miałam szary las sosnowy i wszędzie białe, nowoczesne wtedy, bloki mieszkalne 2-4 piętrowe przy prostych ulicach, wytyczanych linijką. Świat właściwie monochromatyczny, nieciekawy, pozbawiony wszelkich akcentów w postaci widoków przyrody, różnorodnej architektury, zabytków, okazów przyrody, ciekawego ukształtowania terenu. U nas wszystko kończyło się na pobliskich sosnach i białym murze bloku z pobłyskami minii. Tak, był w naszym nowoczesnym mieście, Stalowej Woli, tylko szary las sosnowy i białe bloki. Sosny rosły w równiutkich rzędach. Wszystkie jednakowej wysokości. Ptactwa w tak jednorodnym lesie było mało, za to dużo olbrzymich czarnych chrząszczy, zwanych „szczypawice”, które latały wieczorami i były naszym postrachem. Huta była gdzieś głęboko w lesie i dopiero nocami niosły się stamtąd dziwne odgłosy, stuki, gwizdy, jakby tam jakiś olbrzym podkuwał konie. Tak to sobie myślałam. A w niedziele całe miasto wyruszało z kocami i wałówką za miasto z drugiej strony, nad San. Niewiele było tych wrażeń urozmaicających życie. Jeszcze tylko kina: Stal, Wrzos i Ballada, prężnie działający dom kultury z dobrym teatrem amatorskim, jeszcze wieża spadochronowa, stadion sportowy… Małe ogródki kwiatowe pod blokiem. I gry w klasy i chłopa, oraz piłką w dziesiątki. Odbijało się ją cierpliwie o ścianę bloku póki nie wypadła do nas jakaś zmęczona tym stukotem sąsiadka. Więcej urozmaiceń nie pamiętam. Przyszły później.
Ale ja miałam książki, własne i z dwu bibliotek. I prenumerowane czasopisma, które tato, wzorem z lat swego dzieciństwa, zszywał mi w roczniki dopóki z nich nie wyrosłam. To wszystko rozwinęło moją wyobraźnię. Monotonia otoczenia rozbudziła tęsknotę za dalekimi krajami i egzotyką, za dobrą literaturą i studiowaniem czegoś niezwykłego: wiedzy o duszy ludzkiej czyli psychologii. Pociągnęło mnie do książek Conrada i literatury japońskiej. I wreszcie do pisania. Tak trochę. Chyba wzorem Ani.
Żal mi teraz dzieci, które czytają niewiele, tylko z musu, a wolą gry komputerowe. Podobno ich mózgi funkcjonują już inaczej. Już trudno im się skupić na dłuższym tekście. Trudno zachwycić czymś poza behawioralną treścią, szybką akcją. Ciekawe, co z nich wyrośnie? Genialni mędrcy, czy ubodzy duchem przeciętniacy? Czy łatwiej im będzie radzić sobie z uczuciami? Eee, chyba zatęsknią za lekturą, która pomaga żyć i przeżywać.
Krystyna Habrat