Janusz Termer
Remanenty pamięci
Wszędzie, gdzie cośkolwiek żyje, jest księga
otwarta, w której zapisuje się czas.
Henri Bergson „Ewolucja twórcza”
Okruchy czasu, historii i inne takie…
Przed sześćdziesięciu (bagatela) laty, czyli w październiku 1957, na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie W Warszawskim (prawniczych, jakby się kto pytał, porzuconych wkrótce dla polonistyki), miałem kolegę Sławka T., pochodzącego z Nowego Sącza (też potem porzucił prawo dla krakowskiej socjologii). A byli wtedy z nami w jednej grupie tacy znani potem skądinąd, jak Ewa i Janusz Łętowscy czy Witek Woyda (dwukrotny mistrz olimpijski we florecie). Zdążyliśmy przez ten rok poznać się i zaprzyjaźnić na tyle z nowosądeczaninem Sławkiem T., że w pierwsze ferie wybraliśmy się do jego rodzinnego miasta, gdzie gościli nas jego rodzice; oboje znani i cenieni nauczyciele licealni. Zauroczony tamtejszym, widzianym po raz pierwszy, krajobrazem, zaproponowałem małą wycieczkę pieszą: z Nowego Sącza do Krynicy (ok. 36 km). Propozycja została przyjęta z entuzjazmem. I we dwójkę przewędrowaliśmy ten podgórski turystyczny szlak w caluśki boży dzionek…
Kolega Sławek T. (nie podaję jego personaliów, bo nie wiem czy by sobie tego życzył) został potem ważną postacią, najpierw krakowskiej, a następnie ogólnopolskiej domeny publicznej (w latach 70. i 80.), brał nawet udział w obradach Okrągłego Stołu, w podstoliku prasowym (o ile pamiętam). Przedtem rozchodziły się już z wolna i ograniczały, w sposób całkowicie naturalny (odległość, odmienność zainteresowań zawodowych itp.), nasze kontakty i drogi życiowe, ale młodzieńcze przyjaźnie, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie rdzewieją, mimo iż bezpośrednie spotkania nasze stawały coraz bardziej sporadyczne i ograniczały się z wolna do wymiany życzeń okolicznościowych, listów i rozmaitych wiadomości (obecnie, rzecz jasna, przy pomocy wszechobecnego internetu, przede wszystkim poczty mailowej).
W jednym z tegorocznych maili zaproponowałem Sławkowi, krakowianinowi obecnie, taki oto rocznicowo-sentymentalny – Proustowski z ducha (W poszukiwaniu straconego czasu) – powrót do przeszłości. Tej sprzed owych sześciu dekad, czyli spotkanie w Nowym Sączu i podróż do Krynicy. I teraz propozycja ta została przyjęta, z „obopólnym zadowoleniem”, choć może już bez tego nadmiernego dawnego młodzieńczego entuzjazmu. Z tym jednakże, że obecna nasza wędrówka miał trwać zdecydowanie krócej, bo tylko parę godzin, a nadto – ze względu na wiek i brak „pieszych mocy przerobowych” – szosą, i przy pomocy… samochodu. Ale trzeba też powiedzieć tutaj koniecznie i od razu, że i teraz krajobrazy okolic Nowego Sącza i Krynicy, nawet oglądane głównie przez szyby auta, wydawały się nam obu – w czym byliśmy zresztą zawsze całkowicie zgodni, równie ujmująco pociągające (jak na prawdziwych obecnie mieszczuchów przystało), co i kiedyś przed laty, mimo widocznych gołym okiem śladów ludzkiej interwencji w świat przyrody… Co zresztą omówiliśmy wszystko, dokładnie i przykładnie, przy skromnym (jak na emerycki stan i zdrowie przystało) obiadku. W miejscu jednakowoż tego jak najbardziej godnym, bo w znajdującej się przy odnowionym teraz „na cacy” rynku nowosądeckiej restauracji nazywającej się – było nie było – „Bohema”!
Trafiliśmy tu bezpośrednio z Zakopanego, gdzie miał miejsce ślub wnuczki naszego przyjaciela, pochodzącego ze Lwowa, rówieśnika i kolegi szkolnego Adama Hanuszkiwicza, znanego i cenionego poety Tomasza Gluzińskiego (bliskiego krewnego Kornela Makuszyńskiego), który po wojnie wżenił się był w góralską rodzinę Wawrytków z ulicy Strążyskiej..Odwiedzaliśmy ich tutaj regularnie podczas pobytów w Zakopanem. Jego żona, Zofia Wawrtyko, przeżyła Tomka o lat blisko trzydzieści, ale nasza ogromnie sympatyczna znajomość – umacniana preparowaną przez nią litworówką podczas „posiadów” w tym zbudowanym przed stu laty obszernym góralskim domostwie nad potokiem Strążyskim – trwała aż do czerwca 2016, kiedy to Zosia, w „słusznym” zresztą wieku, odeszła do góralskiego raju. Ich syn, też o imieniu Tomasz, jest architektem z zawodu, autorem cenionych projektów budownictwa drewnianego (m. in. Nosalowego Dworu). Z żoną Niną doczekali się dwóch córek (obie już też po studiach architektonicznych). Jedna z nich brała oto ślub w starym zakopiańskim kościele, budowanym jeszcze przez słynnego, ba, legendarnego, tutejszego księdza proboszcza – góralskiego syna z okolic Makowa Podhalańskiego, Józefa Stolarczyka (1816-1893), który wsławił się wieloma czynami (takimi jak rozwijanie oświaty czy rozbudowa ścieżek turystycznych w Tatrach) w swych opublikowanych przed laty wspomnieniach między innymi napisał, że podczas wycieczki do Egiptu wszedł na piramidę Cheopsa i rzekł: piękny stąd widok, ale kudy mu tam do tego z Giewontu!.
Nie mogliśmy tam być nieobecni!
Wracaliśmy teraz oto – w czerwcu 2017- do Warszawy, wbrew potocznym mniemaniom, nadspodziewanie dobrymi i pustymi drogami (na trasie Nowy Sącz, Brzesko, Busko Zdrój, Radom i Kielce), gdy dopadła nas w drodze telefoniczna wiadomość, zaskakująco niespodziewana i okrutna, o śmierci mojej, młodszej ode mnie o dwa lata, siostry. Smutna i ogromnie przykra wieść tym bardziej, że jeszcze przed wyjazdem umawialiśmy się na spotkanie w Aninie (gdzie mieszkała wraz z mężem), tuż po jej wyjściu ze szpitala, gdzie trafiła na zwykłe, wydawało się, rutynowe badania! Prywatna to zaiste i zupełnie osobista sprawa, ale przecież wiadomo doskonale, iż to, co „prywatne” łączy się – często niewidzialnymi nićmi – w sposób naturalny najczęściej z tym, co „ogólne”, społeczne, czyli wspólne w tej naszej egzystencjalnej wedle filozofa Gabriela Marcela (autora pojęcia ludzkiej kondycji (homo viator) jako wędrówki przez świat, i całej naszej człowieczej doli jako pielgrzymki jeno), a granica jest tutaj rzeczywiście naprawdę bardzo cienka, jeśli w ogóle istnieje…
Wraz z tą okrutną wiadomością padła ze strony męża mojej siostry Jędrzeja Dmowskiego (nie lubię słowa szwagier, bo miewa ono u nas obecnie konotację cokolwiek dwuznacznie pejoratywną) propozycja wygłoszenia w imieniu rodziny tak zwanej „pogrzebowej mowy pożegnalnej” (wszak jesteś, no, niby tym tam, panie dziejku, literatem, a ja prostym magistrem inżynierem, więc…). Była to oczywiście propozycja z rodzaju tych „nie do odrzucenia”. Zasiadłem zatem od razu po powrocie do Warszawy przy laptopie i napisałem między innymi, co następuje – cytuję fragmenty:
„Gdyby nie było śmierci, życie nie wydawałoby się nam tak piękne.
Niech te słowa wielkiego pisarza Mikołaja Gogola – choć zaprawione żalem i goryczą płynącą z konieczności godzenia się z przemijaniem – będą mottem tego mojego krótkiego dzisiejszego wystąpienia – pożegnania – w imieniu Rodziny, w obecności wszystkich obecnych tu, pogrążonych w wielkiej żałobie, biorących udział w tej tak smutnej dla nas wszystkich uroczystości pogrzebowej – zmarłej tak niespodziewanie i przedwcześnie – już niestety śp. Zofii: mojej jedynej siostry, żony Jędrzeja i matki Dagmary.
Zosia, ja i nasz młodszy brat, zmarły również przedwcześnie, bo wieku zaledwie 42 lat, Tadeusz (absolwent Politechniki Warszawskiej), pochodziliśmy ze zwyczajnej polskiej wiejskiej rodziny („sól ziemi”) skoligaconej – z tego co pamiętam z dawnych młodzieńczych wiejskich letnich wakacji – z rodzinami Komorowskich, Ostaszewskich, Sokolnickich, Szypulskich, Smogorzewskich czy Świerczewskich, osiadłych od wieków na północnej Mazowieckiej ziemi, w okolicach Nasielska i Winnicy, przedstawicielami tak zwanej kiedyś „szlachty zaściankowej” (była taka i na Mazowszu, a nie tylko nad Niemnem u Elizy Orzeszkowej!). Rodzina nasza, jak wszystkie polskie rodziny tego czasu i miejsca, naznaczona była bolesnymi doświadczeniami historycznymi XX wieku, a zwłaszcza przeżyciami związanymi z II wojną światową, kiedy to z rodzeństwem przychodziliśmy na świat ogarnięty pożogą w latach 1939-1945. Wychowywała nas samotnie nasza dzielna nadzwyczaj i pełna wielkiego, niesłychanego wręcz poświęcenia dla dzieci i rodziny – teraz dopiero to „widzę jasno w zachwyceniu” – Mama Aniela (z domu Szypulska), ponieważ ojca zabrał hitlerowski okupant na tzw. roboty do Niemiec. Nie było również lekko i po wojnie, gdy rodzina już na szczęście w komplecie, musiała borykać się z wielkimi ówczesnymi materialnymi trudami codziennego bytu. Mimo iż ojciec jak mógł pomagał z daleka – przysyłając czasami paczki z żywnością na adres mamy, gdy wysyłając je na polecenie swego niemieckiego pryncypała udawało mu się podmienić karki z adresem, a niemiecki listonosz posłusznie wręczał owe paczki naszej mamie…
Rodzina naszego Ojca – Feliksa Termera – pochodziła z kresów, z okolic Wilna. Jeden z jego braci – Bolesław – był oficerem Wojska Polskiego (a jego córka Krystyna jest tu dziś wśród nas, razem z wnuczkiem młodszej jego córki Elżbiety); zaś drugi z braci Termerów Aleksander – studiował teologię w Polsce i we Włoszech, został kapłanem w zakonie franciszkanów (ojciec, jak opowiadał nam potem, słuchał w 1938 roku jego pierwszego kazania w warszawskim kościele na Starym Mieście); ale wkrótce przebywając już w Kaliszu, dokąd został skierowany, zachorował, jak to się wtedy mówiło, na „galopujące suchoty” i zmarł niestety przedwcześnie, tuż przed wybuchem II wojny światowej…
Mimo wszystkie przeciwności Losu wyrośliśmy na tzw. – pochlebiam sobie i Rodzinie – przyzwoitych ludzi, pożytecznych członków społeczeństwa, mając w swych szeregach wielu, wykształconych już po II wojnie światowej – dzięki dostępnej dla wszystkich, bezpłatnej oświacie – inżynierów, lekarzy, nauczycieli czy dziennikarzy, a także literatów, jak np. syn jednego z braci Mamy – Andrzej Szypulski, który wsławił się współautorstwem znanego telewizyjnego i filmowego serialu Stawka większa niż życie.
Tak się też jakoś złożyło, że mamy z żoną – Bożeną (z domu Kobus) – młodszego o dwa bodaj pokolenia przyjaciela: poetę, franciszkanina, gwardiana klasztoru w podkrakowskich Bronowicach (znanych z Wesela Stanisława Wyspiańskiego), o. Eligiusza Dymowskiego, autora kilkunastu zbiorów wierszy (właśnie poczta przyniosła ostatni – Pęknięta struna świata), który na wieść o śmierci mojej siostry Zosi napisał do mnie w mailu, że będzie o niej pamiętał w swoich modlitwach…
Toteż teraz, nawiązując do przywołanego na wstępie motta, muszę je nieco zmodyfikować: wierzę bowiem, że gdyby nie owe trudy codziennego życia (które w młodości wydawały się czymś zupełnie naturalnym), wszelkie egzystencjalne przeciwności losu i wyzwania, przed jakimi stawaliśmy i ciągle stajemy my wszyscy na co dzień – życie naprawdę nie wydawałoby się nam tak piękną i pożądaną „przygodą”, wartością samą w sobie… O czym, zamiast narzekać, pamiętajmy nieustannie…
Topos śmierci podejmowali często nasi wybitni poeci dawni (Treny Mistrza Jana) oraz współcześni, jak ks. Jan Twardowski (który nota bene w 1964 roku dawał nam z Bożeną ślub w kościele warszawskich Wizytek, a i bywał też częstym gościem tu, w Aninie u swoich przyjaciół). Jeden jego słynny wers poetycki – Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą – trafił już na stałe do zasobów aforystycznych oraz do codziennej, potocznej polszczyzny…
O paradoksie i fenomenie śmierci pisała też tak oto w swoim niepowtarzalnym noblistka – Wisława Szymborska, że (śmierć):
Nie zna się na żartach,
na gwiazdach, na mostach,
na tkactwie, na górnictwie,
na uprawie roli, na budownictwie
okrętów i pieczeniu ciasta….
Trudno o większą pochwałę życia! W innym miejscu dodawała z powagą; Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią się im płaci.
Myślę, że wszyscy tu dziś zebrani przybyli y całej Polski, – jak i ci którzy przybyć tu dziś nie mogli – będziemy zawsze dobrze wspominać i pamięcią „odpłacać” się naszej nieodżałowanej pamięci Zosi, za to przede wszystkim, że była z nami, że była człowiekiem autentycznie życzliwym, wyrozumiałym i empatycznym (pamiętam z jakim poświęceniem opiekowała się przed laty naszym chorym na serce bratem), ale też i za to że znała się tak doskonale na tym, nie tylko w sensie symbolicznym, >>pieczeniu ciasta<<…
Myślę też, że gdy spotkamy się wszyscy, kiedyś, gdzieś tam w leśmianowskich zaświatach, to Zosia powita nas z serdecznym i miłym jak zawsze uśmiechem i podejmie nas tam gościnnie swym nie tylko czysto przenośnie metaforycznym, ale i wspaniałym jak zawsze, świeżo upieczonym ciastem…”.
*
* *
A teraz nadszedł czas na parę słów o „okruchach czasu”, czyli historii. Oto bowiem, gdy wysłałem mailowo to „pożegnanie siostry”, do mieszkających daleko poza Polską członków rodziny (m.in. do Jacka Szypulskiego, brata Andrzeja, lekarza pracującego w Ameryce), nie mających szans na to, by przybyć na tę smutną uroczystość (on akurat przypadkiem bawi w kraju), dostałem jedną z odpowiedzi, dającą materiał skłaniający do ogólniejszej refleksji. Pisze bowiem mój bratanek Łukasz z dalekiego Sydney w Australii : „Mowa pożegnalna bardzo ładna, dużo cytatów, odrobina historii…”. Co dało mi właśnie taki oto mały asumpt do wyjścia poza ten krąg smutnych i bolesnych spraw, ściśle „prywatnych obowiązków”, do próby pewnego uogólnienia tej – z szerszego niż tylko rodzinny punktu widzenia – tej całkowicie niby incydentalnej sprawy.
„Drogi bratanku Łukaszu – napisałem m. in. w odpowiedzi – dziękuję Ci za liścik i sympatyczne słowa, pośród których zastanowiła mnie najbardziej rzecz jedna. Twoje mianowicie rozumienie historii, czyli pewnych wydarzeń, które dla Ciebie są już, jak mniemam, wyłącznie już historyczne, a które dla mnie – i osób w moim wieku – jak najbardziej żywe i teraźniejsze. Obaj zapewne zgodzimy się ze zdaniem naszego najwybitniejszego w wieku XX pisarza historycznego – Teodora Parnickiego (autora Srebrnych orłów czy cyklu Nowej baśni – polecam przy okazji), że historią jest to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem. Toteż absolutnie nie zaskoczyły mnie tak zupełnie te Twoje słowa o historyczności niektórych wydarzeń, o których tam w tej okolicznościowej pożegnalnej mowie wspominam, bo różnica bierze się z właśnie z owych odmienności pokoleniowych opcji widzenia. Ja, jak wiesz urodzony w pierwszych dniach wybuchu II wojny światowej, siłą rzeczy inaczej patrzeć muszę na wydarzenia, o których ludzie w Twoim wieku, czyli urodzeni trzydzieści parę lat później, dla których to już tylko „historia”. Czyli jak się domyślam – na pewno całkiem niesłusznie, sorry – sprawy niezupełnie godne uwagi. Byłoby to bowiem, zgodzimy się na pewno, znaczne zubożenie naszej. wiedzy o świecie…
A tak w ogóle, z wiedzą o wydarzeniach, które miały miejsce przed naszym narodzeniem, to jest tak, że zdobywamy tę wiedzę nie tylko poprzez tak zwane obiektywne przekazy, na przykład podręcznikowe, lekturowe czy inne, ale i poprzez własną tradycję rodzinną. Pisał o tym na przykład Jarosław Iwaszkiewicz w swych wspomnieniach – Książka moich wspomnień (też polecam), że sam, choć urodzony na przełomie XIX i XX wieku, to poprzez przekazy i wspomnienia członków swej wielopokoleniowej, rozgałęzionej, szeroko skoligaconej familii miał swój ciekawy, „prywatny” wgląd w cały XIX wiek naszej, nie tylko rodzimej, historii!
Pozdrowienia i serdeczności dla Twojej Całej Rodziny; niech nam nie ginie z pola widzenia stara – i rośnie nowa – tradycja!
Stryj Janusz”.