Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał (cz. I)

0
3649

Katarzyna Gärtner w rozmowie z Elżbietą Musiał (cz. I)

 

KateG „Tańczące Eurydyki” (wyk. Anna German), „Małgośka” (wyk. Maryla Rodowicz), „Bądź gotowy dziś do drogi” (wyk. Halina Frąckowiak) – któż nie zna tych hitów czy wielu innych popularnych utworów kompozytorki Katarzyny Gärtner? Któż nie pamięta Kazimierza Mazura choćby z roli Tomaszka Niechcica z „Nocy i dni”? Artyści mieszkają na Kwasie („na” zwyczajowo), przysiółku Komaszyc, niedaleko Końskich, z oddaniem poświęcają się pracy twórczej i hodują kozy na mleko dla siebie.

 

Katarzyna Gärtner na Kwasie mieszka od 32 lat. Skrawek podkoneckich odłogów przeobraziła w swoje miejsce do życia. – To była tragiczna ruina – jak sama mówi. Najpierw położyła dach, bo lało się na głowę. Mowa o starym młynie nad Drzewiczką, który na długie lata stał się jej domem. Kupiła kozy, piła udojone mleko. Całymi godzinami włóczyła się z nimi i podpatrywała, co skubią. Potem do diety włączyła skrzyp, oset i pokrzywę. Wygrała walkę z chorobą. Zalecenia lekarza kazały jej odciąć się od wielkomiejskiego zgiełku Warszawy i Zurichu i poszukać zabitej dechami wsi. Na niej znalazła spokój, być może na chwilę świat o niej zapomniał albo to ona zapomniała o świecie, który pozostawiła za sobą. Ale nieposkromiony zapał twórczy wcześniej czy później musiał się odezwać. Znów wprawiła w ruch całą artystyczną machinę. Dom na wsi stał się bazą wypadową i gniazdem, do którego się wraca. A muzyka wciąż pozostawała sensem życia. – Nie żyłam z tego, że zbierałam zioła na łące. Żyłam z muzyki.

Pewnej nocy gniazdo spłonęło. Doszczętnie. Dorobek życia obrócił się w popiół. Ogień strawił dach nad głową, studio nagrań, pieniądze, dokumenty, zapisy nutowe, partytury oper. Nomen omen, strażacy z pożaru wynieśli historyczny fortepian, który ma swoje imię: Edzio. Pomalowany na złoty kolor znów stanął w dziennym pokoju jeszcze wciąż odbudowywanego domu. Jest jego sercem. Katarzyna na powrót nuty zamienia w dźwięki. – Ja nie marnuję czasu. Ludzie lubią moją muzykę – kwituje. Bez wątpienia, otrzymała od życia nie tylko wyjątkowy muzyczny talent, ale i niezłomność. I jeszcze dostała człowieka na dobre i złe. Kazimierz Mazur od 15 lat jest jej mężem. Są dla siebie inspiracją i wsparciem w codzienności i artystycznych działaniach. I nie przeraża ich wysoka amplituda sinusoidy, do której przyrównać można ich pogody i niepogody życia. Godzinami mogą opowiadać o planach, twórczości i o wspólnych przedsięwzięciach. Więc siedzimy przy herbacie w ich domu na wsi i rozprawiamy o tym, co dobre dziś i co jeszcze będzie.

Nieco dłuższej rozmowy część pierwsza – o drugim życiu twórczym i tym na wsi.

 

Za muzykę oddałabym ostatnią koszulę

Kasiu, jesteście nierozłączną parą, jakby jedno słowo – myzałatwiało wszystko. Cenicie to sobie oboje. Podwojenie twórczych mocy musi przecież działać. To piękne chronić siebie i wspierać w artystycznych przedsięwzięciach. A Wam udało się dwie silne osobowości zestroić w jedność. Jedna droga, jeden cel. W jakich odcieniach widzisz teraz swoje życie i pracę twórczą? Czy są nowe odsłony?

Życie we dwójkę jest innym życiem. Kazik sprowadził się na Kwas na stałe w 2002 roku. Wtedy wspólnie zaczęliśmy robić duże rzeczy. Dopełniamy się artystycznie. Przede wszystkim zaczął realizować moją muzykę w filmie. W trzech minutach potrafi zawrzeć story. Wideoklipy, które nakręcił, są oglądane w Internecie. Tyle że nie ma z tego pieniędzy, a wręcz przeciwnie, trzeba jeszcze swoje zainwestować. Ale w ten sposób walczy się o istnienie na rynku. Teraz, jak nie ma cię w Internecie, to nie ma cię w ogóle, więc artyści za wszelką cenę próbują się w nim pokazać i modlą się, żeby ktoś chciał ich wysłuchać, zobaczyć, dostrzec.

Spośród sztuk tylko muzyka w odbiorze nie potrzebuje żadnego symbolu, obywa się bez interpretacji i intelektu, bo umie wpływać na nas bezpośrednio. Ale jeśli jest wzbogacona inną sztuką – tym lepiej. Twoja muzyka wcześniej współgrała głównie z poetyckim słowem. Teraz jeszcze z obrazem. Mąż ilustruje Twoją muzykę i powstaje nowa wartość. Zespoliliście tym samym dwa artystyczne światy i wpisujecie w duży format sztuki. Choć artyści zwykle w świadomości ludzi funkcjonują jak osobne wyspy. 

Dużo rzeczy robimy razem, ale Kazik znany jest jako aktor, ja gdzieś jako kompozytor. Utożsamiają go ostatnio z rolą Tomasza Wiśniewskiego z “Barw Szczęścia”.  5 milionów oglądalności. Panie rzucają się na niego na ulicy. Mnie oberwało się od kuracjuszek w Ciechocinku, bo zabieram męża Amelii, a to jego serialowa żona. Ludzie mówią, że ten serial oglądają dla Celińskiej i Kazia.

Załóżcie wspólną stronę internetową.

Kazik miał swoją, ostatnio zawiesił. Ja nie mam, FB też nie prowadzę, skupiam się na czym innym. Ale dostrzegamy potęgę Internetu jako informatora. Pisarz może napisać tekst i wysłać do Internetu i kto będzie chciał, to przeczyta. A czy kompozytor napisze nuty i wyśle do Internetu? Kompozytor posyła dźwięki. Muzyka musi być nagrana. Do tego potrzebne jest studio, potrzebna technika i jeszcze ludzie i pieniądze. Dopiero wtedy będzie zrozumiała dla świata. Na tym właśnie się skupiam. 

 Elektronika coraz mocniej wkracza w każdą dziedzinę życia i sztuki. Ty też tworzysz muzykę elektroniczną?

Nie, bo nie umiem. Zawsze będzie dla mnie ważniejsza muzyka żywa niż bity robione w komputerze. Inni produkują muzykę elektroniczną, a ja to, czego oni dzisiaj nie robią. Wolę duże widowiska z zespołami i chórami.

Wielka muzyka zasługuje na wielką oprawę. Do historii przeszły już Twoje duże formy muzyczne: musical „Na szkle malowane”, Msza Beatowa „Pan przyjacielem moim”, oratorium „Zagrajcie nam wszystkie srebrne dzwony” czy „Pozłacany warkocz”. Są to studnie, które nie wysychają.

Wielu wokalistów do tej pory nagrywa nowe wersje starych hitów. I to mnie cieszy. W knajpie w Ustce słyszałam niedawno, jak gość gra do tańca na keyboardzie moją piosenkę „Na opolskim rynku”.  A czy wiesz, że 20 lat temu Bayer Full nagrał „Powiadają, żem jest ładna”? Piosenka pochodzi z „Pozłacanego warkocza”. Gdy Rodowicz śpiewała: Powiadają, żem jest ładna / Nie jest Ci to rzecz żadna / Bo się co dzień o wschodzie / Myję rosą po ogrodzie, były to pierwsze jaskółki rodzimego folku. Discopolowcy poszli tym śladem. Ten nurt rozwinął się w ogromny przemysł. Wykorzystali masę ludowych motywów, a teraz śpiewają własne piosenki. Dziś jest to główna gałąź polskiego show biznesu.

Właśnie, w „Pozłacanym warkoczu” za tworzywo posłużył Ci śląski folklor, któremu nadałaś styl country. I to był Twój kolejny muzyczny eksperyment. Zawsze eksperymentowałaś, wymyślałaś trendy, ustalałaś mody. Nie dziw się więc, że miałaś epigonów. Ale mówiąc o studniach, które nie wysychają, miałam na myśli to, że wciąż chcemy słuchać Twoich utworów. Duże dzieła przez lata nie straciły na wartości. Czy Wy sami będziecie do nich powracać?

Na Śląsku chcemy zrealizować nową wersję „Pozłacanego warkocza” w formie musicalu. Ciągnie mnie na Śląsk.

Pochodzisz przecież ze Śląska, a „Pozłacany warkocz” to tamtejsze zalecanki, kołysanki i przyśpiewki w bluesowo-rockowym wydaniu, z których zbudowałaś śląską epopeję. Piosenki natychmiast stały się przebojami. A u sąsiada tam kapela gra, dziś moja miła śluby ma – nucili wszyscy. Mieszanka humoru, patriotyzmu i historii. Za tę śpiewogrę dostałaś Grand Prix „Opole 80”. Od opolskiej prapremiery minęło 37 lat. Nie może więc być mowy o wiernym odtworzeniu brzmienia już choćby ze względu na wykonawców.

Wykonawców było wielu, byli Staszek Sojka, Krzysztof Cugowski, Głowisię śpiewała Rodowicz. Rysiek Riedel i Jasio Skrzek nie żyją. Irena Jarocka też. Siłą rzeczy takiego składu nie da się już stworzyć. Tylko muzyka i warstwa tekstowa pozostaną te same.

A aranżacja?

Będą nowe rytmy, nowe wokale – to już bardziej dzisiejsze brzmienie XXI wieku.

Teksty do „Warkocza” napisali Tadeusz Kijonka, Ernest Bryll, Małgorzata Goraj, Wojciech Jagielski i jeden Agnieszka Osiecka. Sami uznani.

Pracowałam z najlepszymi. Dużo muzyki napisałam do tekstów Ernesta Brylla, np. „Zagrajcie nam wszystkie srebrne dzwony”, „Przygody rozbójnika Rumcajsa” i „Na szkle malowane”.

„Na szkle malowane” to z kolei jest najdłużej grany na kontynencie europejskim musical, już od 42 lat. A czy planujesz też powrót do Mszy Beatowej? Napisałaś ją, gdy miałaś 25 lat. Może warto przypomnieć, że muzyka do baranku Boży, który gładzisz grzechy świata pochodzi właśnie z Twojej mszy. Wszyscy klękają i śpiewają w kościołach, a niewielu o tym wie.

Mamy z Kazikiem w planach i Mszę Beatową. W styczniu będzie miała swoje 50-lecie. Chcemy ją zrealizować w Kielcach, Krakowie i na Śląsku. Ale rozpoczniemy od Podkowy Leśnej.

 Gdzie w 1968 odbyło się pierwsze wykonanie.

Tak, tam jest taki maleńki kościółek. Może na 200 osób. Na rok przed premierą, nim w styczniową niedzielę gitary elektryczne Czerwono-Czarnych chciały rozsadzić mury kościółka, proboszcz Leon Kantorski zamówił u mnie muzykę do nabożeństw dla młodzieży. Zbiegło się to z powrotem ze Stanów Agnieszki Osieckiej. Była pod wielkim wrażeniem mszy baptystów. Opowiadała jak ludzie w kościele wchodzą na ławki, śpiewają i tańczą. Dała mi wtedy do ręki fragment nowego utworu:  O Jesus, taką mnie ścieżką prowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra. Nie daj mi Boże skosztować, tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa. Złapałam ten tekst natychmiast, czując, że będzie to wielki hit. Pierwszy gospelowy utwór w Polsce. Szybko napisałam muzykę, jednak nie doceniłam Kazimierza Grześkowiaka. Cytuję: Nie będzie żadnych obcych tekstów tylko moje. Wyrzucił Osiecką z Mszy, rozprawił się z Ernestem Bryllem („Wołaniem, wołam Cię”). I dopisał się do Kazimierza Łojana, a nie mogąc stworzyć tekstu do songu o świętym Świeradzie, pozbył się tego utworu. Myślę, że po 50 latach będę mogła zaprezentować wreszcie Mszę Beatową w całości. A nawiązując do „Trzeba mi wielkiej wody”, po 7 latach utwór wrócił tryumfalnie na rynek jako przebój Maryli Rodowicz.

Ale Msza też przetoczyła się przez Polskę. Przecież była bestsellerem.

Nie tylko w Polsce. W kościółku w Podkowie Leśnej grali ją co niedziela do mszy świętej Trapiści.  W latach 70. Msza Beatowa obiegła filharmonie już w składzie orkiestrowym. Była grana w Niemczech, Szwecji, a nawet w Stanach w języku staroangielskim.

Edycję jubileuszową przygotowujemy również w dużym składzie, z udziałem solistów, orkiestry i chórów. I będzie to nareszcie cała Msza.

No właśnie, przecież wtedy, już na wejściu, została ocenzurowana.

Został przez cenzurę usunięty specjalnie napisany na „Ite missa est” utwór Panno pszeniczna”, który też potem nagrała Halina Frąckowiak. Chcieliśmy go z autorem Markiem Dutkiewiczem sprzedać jako utwór dożynkowy. Nic z tego. Towarzysze oświadczyli, że tekst im pachnie pieśnią maryjną i nie nadaje się na dożynki. Ale Jan Paweł II tak polubił ten utwór, że Halinka jeździła do Watykanu, ażeby Mu zaśpiewać litanię do Matki Boskiej.

Msza to polski wczesny rock napisany z zachowaniem atrybutu piosenki-przeboju i zaśpiewany, oczywiście, tekst w języku polskim. Już samo połączenie liturgii z bigbitem i elementami rhythm and bluesa musiało szokować. A to były czasy walki władzy z kościołem. Za niepokorność i eksperymentowanie musiałaś zapłacić.

Wielka kara! Zabrali mi wkładkę do paszportu do Bułgarii. Dziś jest to śmieszne. Co gorsza, nie znalazłam się w konserwatorium.

Msza została nagrana na płytę przez Czerwono-Czarnych.

Pozwolili nam nagrać Mszę za państwowe pieniądze lecz bez solistów. Ale i tak nie udało się tego nagrania ukryć przed światem. Połowa ćwierćmilionowego nakładu na Polskę (w Niemczech drugie tyle – red.) rozeszła się w pierwszych trzech miesiącach. Wokale nagrali muzycy, którzy dotychczas nigdy nie śpiewali. Okazało się na nagraniu, że organista Klaudiusz Maga, świetnie poradził sobie z wokalem. Pomimo sukcesu płyty dalej żałowałam, że moje plany się nie powiodły. Moim marzeniem było do płyty Mszy Beatowej utworzyć zespół na podobieństwo The Supremes. Miała być Kasia Sobczyk, Ada Rusowicz i Halinka Frąckowiak – co to byłoby za trio. W rezultacie Jacek Lech jako solista pociągnął koncerty w filharmoniach.

Kasiu, przed Tobą i panem Kazimierzem mnóstwo roboty. Do zrealizowania tych widowisk będziecie musieli zaangażować zastępy wykonawców.

Mamy w tym wprawę. Będzie potrzebny bardzo duży aparat wykonawczy. Niektóre widowiska, jak się tylko da, będą z orkiestrą. Jak się nie da – będą tylko z naszym zespołem. Kończymy potrzebną na ten rok płytę do „Pozłacanego warkocza”. W połowie są już zrealizowane nagrania utworów z Mszy Beatowej. Kazimierz rozpoczął też cykl festiwali: „Katarzyna Gärtner zaprasza” na hity ze starej płyty. Kazik zrobił już German, rok temu Villas.

To było w Ciechocinku.

Tam władze na podobne przedsięwzięcia dają pieniądze. I jest świetny teatr letni. Kazik teraz chce wyreżyserować „lata 60”. Ale nie chodzi nam o powtarzanie moich utworów. Ważne, aby stworzyć obraz muzyczny tamtego czasu. Trzeba wybrać przeboje. Wszystkich piosenkarzy tamtego okresu znałam osobiście: Karin Stanek, Czesia Niemena, Majdaniec, Sławę Przybylską i innych. Nierzadko byli moimi wokalistami czy wychowankami nawet. Na przykład German była starsza ode mnie, a ja pisałam dla niej pierwsze piosenki, które ją wylansowały.

Twoje „Tańczące Eurydyki” w jej wykonaniu zapamiętamy na zawsze. Odświeżył je 3 lata temu biograficzny film o piosenkarce.

Bardzo dobry film. Szkoda, że wtedy, gdy był boom na Anię, nie zdążyliśmy nagrać autorskiej płyty. Dla German napisałam 18 utworów. 

Miałaś dobrą rękę. Kogo namaściłaś stawał się znany. Pisałaś dla Rodowicz kompozycje i Osiecka pisała dla niej teksty. Wielkie trio. Ale wykonawców, którzy wspinali się również dzięki twojej muzyce, było znacznie więcej. Halina Frąckowiak z piosenką „Bądź gotowy dziś do drogi”, Tadeusz Woźniak z „Hej, Hanno”, Urszula Sipińska „Wołaniem, wołam cię” czy „Komu weselne dzieci”.

Było ich bardzo wielu. Znalazłam Trubadurów z Krzysztofem Krawczykiem, założyłam zespół Dwa Plus Jeden, żeby stworzyć nagrania do musicalu „Na szkle malowane”. Moimi odkryciami byli Jerzy Grunwald i Rysiek Riedel, którego pierwsze utwory także były moje. Byli też 19-letni Staszek Sojka i Jasiu Skrzek, i Andrzej Rybiński.

Czy piszesz jeszcze piosenki?

Tylko na zamówienie. Już jest piosenka „Jestem Buba”, ale pomysł powstał 20 lat temu i dopiero teraz dopracowałyśmy ten utwór z Marylą, który włączy do swojej płyty tanecznej. Na nagranie czeka blues poświęcony Tadeuszowi Nalepie. Napisałam tę muzykę na dziesiątą rocznicę jego śmierci. Ale to musimy już zrobić sami.

Na cześć papieża Jana Pawła II, w 2014 roku, wystawiliście w Rzeszowie widowisko “Missa e gia santo”. To była msza w stylu rocka symfonicznego.

“Missa e gia santo” skomponowałam jeszcze przed moim udarem. Pokazała je rzeszowska telewizja. Warszawa nie chciała. Państwowa telewizja bije się o oglądalność i zmienia profil. Tymczasem mszę na Rynku w Rzeszowie słuchało i oglądało pół miasta. Były telebimy. Transmisja szła na kraje sąsiednie. Koncert udał się znakomicie.

Warszawa nie chciała.

Możliwe, że trzymali środki na inne przedsięwzięcia. Był to jeden z niewielu oryginalnych koncertów napisanych specjalnie na kanonizację polskiego papieża. Doszedł do skutku tylko dlatego, że prezydent Rzeszowa z SLD chciał go zrobić dla rzeszowian na Rynku. Położył kasę, która wystarczyła dla wszystkich. Zaangażowaliśmy ponad stu artystów, w tym chóry Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i katedry “Pueri Cantores Resovienses”, Orkiestrę Filharmonii Podkarpackiej, muzyków, aktorów. Zagrał również nasz syn – też Kazimierz Mazur. My na widowisku nie zarobiliśmy nic. Nawet dodatkowo Kazik ustawił na Rynku 3 kamery i dzięki temu mamy materiał filmowy do swoich teledysków. Był reżyserem i autorem libretta. On w ogóle ma talent do wystawiania scenicznych form muzycznych. 

Czytane były teksty papieża.

Tak, czytane były teksty w oparciu o dzieło „Myśląc Ojczyzna”. Muzyka dotyczy stałych i zmiennych części mszy, a do songów teksty napisali Ernest Bryll, Andrzej Poniedzielski, Adam Ochwanowski, Bożena Ptak, Marta Ziębikiewicz i ks. bp. Józef Zawitkowski.

Tym razem połączyłaś elementy muzyki klasycznej z rockowo-symfonicznym stylem. I znów było to artystyczne wydarzenie. Lubicie duże formaty.

Lubimy robić duże własne spektakle i koncerty. Przecież w naszym wieku nie będziemy już jeździć na turnee do Polonii amerykańskiej. Ostatnio mamy coraz więcej propozycji na wieczorki autorskie.  Cieszą nas spotkania z publicznością. Jedno z najciekawszych odbyło się na Zamku Królewskim w Szczecinie. Tematem była miłość – erotyki od klasyki do współczesności. Coraz częściej do rozmów dochodzą piosenki śpiewane na żywo.

Czy łatwo znajdujesz dzisiaj miejsce dla swojej muzyki?

Już od pewnego czasu obserwuję, że muzyka takich kompozytorów jak ja staje się niszowa. Jeśli wracam do moich starych form, to z młodymi ludźmi i w nowym opracowaniu.

Wszystko by się odwróciło. Dawniej popularna, przez wszystkich śpiewana i grana, a teraz niszowa?   

To bardzo mi odpowiada. Na przykład ostatnio poświęcamy wiele uwagi Agnieszce Osieckiej. Od czasu prapremiery spektaklu „Trzeba mi wielkiej wody” w Kieleckim Centrum Kultury zagraliśmy przedstawienie 6 razy. Grupa wykonawcza naszego teatru pod nazwą Blustrada (od bluesa – red.) jedzie z nami wszędzie, gdzie nas zaproszą.

Rodzinnie założyliście Intermedialny Teatr Muzyczny, mówicie na niego: Latający Teatr Blustrada – gra, gdzie go poniesie.

Mamy jeszcze na koncie realizację noworocznego spektaklu młodzieżowego „Leci gwiazdka, leci”. Koncert na kanonizację Jana Pawła II to też Blustrarda. Nowe wideoklipy do Mszy Beatowej już niedługo pokażemy na you tube.

A gdzie właściwie jest siedziba teatru?

W salce na strychu. Zmieści 50 osób. Wystarczy. Będzie jak u Grotowskiego. Jeżeli wynajmiemy salę w Kieleckim Centrum Kultury – to obejrzy nas kilkaset osób. A jak wstawimy na widownię kamery i spektakl sfilmujemy… świat Internetu jest dla nas otwarty.

 Wasz teatr tworzycie Ty, Kazimierz Mazur, Kazimierz Mazur jr. i kto jeszcze?

Przede wszystkim cała nasza muzyczna rodzina z Bartkiem Gärtnerem na czele. Śpiewają Elwira Sibiga, Caroline Theophile, Magda Zimny i wciąż do projektów dochodzą nowi ludzie, np. Magda Chołuj, Wojtek Małota. Inni czekają na próby.

Z Bartkiem Gärtnerem na czele… Takie samo nazwisko nie jest dziełem przypadku?

Bartek jest moim siostrzeńcem. Bardzo wcześnie dostrzegłam w nim niepospolity talent muzyczny. Małolat sam sobie konstruował gitarę! Kiedy mogłam, zamknęłam za nim bezpowrotnie rozdział wrocławski i zabrałam Bartka do siebie, na Kwas. Wyrósł na wirtuoza gitary i realizatora dźwięku, co jest bardzo trudną profesją. Idąc za ciosem, stworzyliśmy studio nagrań i mamy komfort pracy, co w dzisiejszych czasach jest podstawą bytu człowieka muzyki. Jak widzisz, wspólnie pracujemy.

Bartek wpisuje się w muzyczną rodzinę Gärtnerów. Twoi rodzice przecież byli muzykami, ojciec multiinstrumentalista, mama grała na mandolinie i uczyła muzyki. Oni zapewniali Ci muzyczne wyżyny.

Z pewnymi umiejętnościami trzeba się urodzić, mieć po rodzicach. Ani Bartka nikt nie uczył kompozycji, ani mnie. W liceum muzycznym kształcili mnie na pianistkę. Ale komponować zaczęłam sama. Przecież „Eurydyki” napisałam, gdy miałam 17 lat.

Pan Kazimierz też musi mieć czułość do muzyki.

Kaziu jest aktorem bardzo muzykalnym. Skończył szkołę skrzypiec. Przez parę lat był wokalistą orkiestry Polskiego Radia Jerzego Miliana w Katowicach. Nawet dorobił się paru swoich płyt. Teraz jest jasne, dlaczego tak łatwo dogadujemy się w pracy.

Czasami podkreślasz, że gdybyś nie była kompozytorką, to zostałabyś architektem.

Bo ja wiem, jak zrobić stodołę, koziarnię. Przecież wszystko tu wymyśliłam sama. Mam talent do architektury. Gdy spalił się u nas dach, przyjechał z daleka architekt. Pyta, co pani chce tu mieć. To ja na piasku rysuję dach. Mówię, jakie chciałabym mieć proporcje, jakie kąty i spadki. No i cieśle zrobili wspaniały dach z gontu. Tak w architekturze, jak i w nutach muszą być zachowane proporcje. I do jednego, i drugiego potrzebna jest matematyka.

Stale coś budujesz.

Ja pod tym względem jestem maniakiem. Wymyślam śmieszne budowle. Kury u mnie muszą mieć pałac (śmieje się), więc ze starego kurnika 2 metry na 3 robię pałac. Tu daszek, tam werandę. I ogrodzenie z gałęzi akacji, żeby sobie wyszły w lecie i lis ich nie porwał. A z przedwojennego domku gospodarczego budowlańcy zrobili nasze wymarzone studio nagrań dla Bartka. 

Domy z muzyki i dla muzyki, dla ludzi, kóz i kur. Po pożarze też musieliście budować od nowa to, co już kiedyś przez dwadzieścia lat było odbudowane.

Mieliśmy 5 minut na ucieczkę i ratowanie życia. Straciliśmy właściwie wszystko. Ocalał tylko stół, papier nutowy i Edzio (historyczny fortepian marki Seiler pomalowany na złoty kolor – red.). Dla mnie to był sygnał, że to jeszcze nie fajrant. A Edzia zdążyli wynieść strażacy. Odpadła mu jedna noga, ale fortepian ocalał. Nie mieliśmy potem gdzie mieszkać. Bartek z Elwirą już byli w starym młynie. Trzeba było się brać za odbudowę i przygotować choć jeden pokój. Na bok odstawiliśmy muzykę i zajęli się życiem. Ale dach teraz mamy lepszy od tamtego.

Jak często Edzio się odzywa?

Codziennie. Gram na fortepianie raz kondycyjnie, to znów przy pisaniu nowych utworów. Codziennie też biorę kijki i chodzę, chodzę w te góry z kozami.

Nie tylko grasz i chodzisz. Jeszcze przecież wyjeżdżacie na nagrania, bywa że i setki kilometrów stąd. 

Ja za muzykę oddałabym ostatnią koszulę, więc co to dla mnie 500 kilometrów. Jak się chce pozostawić po sobie cokolwiek, to trzeba. A nam zależy na tym, by na scenach oprócz nowych utworów zabrzmiały jeszcze i „Pozłacany warkocz”, i „Msza Beatowa”. Dużo pracujemy i coraz mniej czasu zostaje nam na wieś. Ale to jest dobre spełnione twórczo życie.

 

O czasach błyskotliwej kariery Katarzyny Gärtner i jej załamaniu już w następnym numerze Pisarzy.pl.

 

Wywiad z Katarzyną Gärtner przeprowadziła i opracowała Elżbieta Musiał

 

cdn.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko