Andrzej Walter – Gdzieś w Absurdystanie

0
251

Andrzej Walter

Gdzieś w Absurdystanie

Dzwony Einsteina   Prędzej czy później „Oni” staną się „Nami”, a „My” „Nimi”. Kim są „Oni”? A kim jesteś my? Może lepiej spytać – kim staliśmy się (my?), dokąd doszliśmy, i co, tak naprawdę się z nami stało i jakie są tego przyczyny. Czy nie przeistoczyliśmy się nieuchronnie w „Onych”? Dlaczego mentalność „Onych” tak mocno determinuje nasz świat? Dlaczego wciąż stanowią jakiś wytrych pojęciowy, którym próbujemy wyważyć dawno już wysadzone w powietrze drzwi nowej rzeczywistości?

   Na te i wiele, wiele innych pytań usiłuje odpowiedzieć znakomita książka węgierskiego pisarza, na stałe zamieszkałego na Słowacji – Lajosza Grendela – „Dzwony Einsteina”. Czy jednak książka ta faktycznie próbuje na te pytania precyzyjnie i rzeczowo odpowiedzieć? Może chce je jedynie postawić gdzieś w tle szwejkowsko kafkowskiej opowieści podlanej sosem swoiście nowej, współczesnej i świeżej ironii wobec tego obecnego, jakże bardzo już zepsutego świata. Może chce jedynie zasiać je w nas, zagubionych odbiorcach pewnej jedynie słusznej i poprawno-politycznej narracji czasów, w których przyszło nam żyć. A może po prostu, najzwyczajniej na świecie, Grendel daje nam sygnał ku oczyszczeniu zbrukanej duszy ze złudzeń i wyobrażeń?

   Jakby nie spojrzeć, tym razem, Biuro Literackie Wrocław uraczyło nas świetną powieścią bardzo dobrego prozaika. Co więcej – uraczyło nas książką ważną, książką, którą powinno się przeczytać, książką dającą bardzo wiele do myślenia – zwłaszcza uwzględniając czasy, w których przyszło nam zmagać się z absurdalnym konfliktem polsko-polskim, tudzież konfliktem wręcz światopoglądowym, ogólnoświatowym (wedle linii troglodyta-Trump vs cyniczna-Clinton czy też może linii ateiści-wyznawcy). I choć może w aż takie rejony – sporu na idee – ta książka raczej nie sięga, to jej wydźwięk oraz przesłanie może rodzić właśnie takie konotacje. Swoisty czesko-słowacki punkt spojrzenia, z domieszką węgierskiej duszy oraz fantastycznymi wizjami, specyficzny dystans i stoicyzm oraz mentalność nasączona koncentracją wszelakich i bogatych doświadczeń literackich, jak również ogromna asertywność nieangażowania się po żadnej ze stron wznoszonych barykad – to tylko niektóre z cech charakterystycznych dla odczytania opowieści Lajosza Grendela. Opowieści, doprecyzujmy, absurdalnej, wręcz idiotycznej, niejako krępującej poczucie smaku czytelnika, a jednocześnie opowieści napisanej z werwą, pochłanianej w sposób lekki, przedstawionej nad wyraz prosto i precyzyjnie, aż po niemożność oderwania się od wciągającej historii niejakiego Franciszka Rzeźnika.

   Zapytacie po cóż nam dziś taka książka? Odpowiem wam. Może trzeba wreszcie zmierzyć się z tym, co nas spotkało przez ostatnie ćwierć wieku – wreszcie bez patosu, histerii, tragedii i zbędnego napuszenia. Bez dziejowego monumentalizmu. Wreszcie bez rozdzierania szat i bez wznoszenia jakichkolwiek pomników, bez zadawania sobie nawzajem ran kłutych i bez bezsensownych formuł jedynie słusznej narracji. (że teściowej zadano jeden cios, a siedem ran kłutych wynika z jej upadku na skórce od banana). Czy to jeszcze możliwe? Otóż możliwe. Jak najbardziej możliwe – wedle szwejkowskich recept i literackiej szansy na powściągliwość.

   Lajosz Grendel porywa nas bez reszty w stan oświeconego eklektyzmu jakże różnorodnych punktów siedzenia. Serwuje stoicką umiejętność szydzenia z własnej duszy i jako taką stawia tę cechę na piedestał pojęcia ludzkiej wolności wobec absurdów wszelkich systemów. Autor nie tylko mruga do nas okiem. On równocześnie z kpiną i przedstawianą komedią stawia nas przed lustrem własnych ograniczeń i śmieje się do nas z sympatią – a jak królem, a jak katem będziesz, co wtedy zrobisz? Jak uratujesz własne sumienie, jak wyzwolisz się z okowów systemu, dokąd uciekniesz? Tylko, że stawia te pytania autor jakby mało nachalnie, dyskretnie, z umiarem, a one pojawiają się samoistnie, one są niejako mimochodem, brzmią delikatnie i cicho – a jedynie w ciszy rodzi się właściwa optyka spojrzenia. Odradza się wyzwolenie.

   To niewielka powieść o wielkich sprawach. O wolności, o oportunizmie, o cenie jaką płacimy wszyscy za każdy z kiedyś podpisanych cyrografów, to powieść łącząca groteskę z próbą uchwycenia sedna naszego życia w świecie toczącej się wielkiej dziejowej transformacji – społecznej, politycznej, technologicznej, aż po transformację filozoficzną i światopoglądową, którym podlegamy chcąc nie chcąc i już w końcu nie wiemy – tak naprawdę – kim jesteśmy.

   To ważne pytania na dziś, jutro i na pojutrze. Na popojutrze, którego może nie być, albo którego zwyczajnie – nie potrafimy dziś sobie wyobrazić. To powieść zawsze aktualna – jak „Proces” Kafki, „Folwark zwierzęcy” Orwella czy inne tego typu powieści, które w swym uniwersum malują obraz świata, który stwarzamy, chcąc go na siłę ulepszyć, poprawić, czy też pchnąć do przodu. Płacimy za to cenę wysoką. Choć pal sześć „ulepszaczy”… Cenę tę płacą niewinni Kowalscy – czy aby na pewno niewinni? Ponoć rewolucja nie zna niewinnych…

   Oddajmy na moment głos Franciszkowi Rzeźnikowi:

   „W pierwszej chwili jednak, słysząc o zwycięstwie, bardzo się ucieszyłem. Tylko słówko „my” nie dawało mi spokoju. Bo co to znaczy „my”? Jacy „my”? Czy ja do nich należę? A jeśli nie, to do kogo? Kim są „my”, a kim „oni”? Po czyjej jestem stronie? Możliwe, że po żadnej, czym ściągam na siebie nienawiść i jednych i drugich. W czasie rewolucji trzeba się bowiem opowiedzieć: albo rybka, albo akwarium, „my” lub „oni”, nie ma trzeciej drogi. Kto nie należy tu, ten należy tam, nawet jeśli subiektywnie nie należy nigdzie. Bez zastanowienia zgłosiłem więc akces do grupy „my”, bo przecież lepiej trzymać z wygranymi. „Oni” zaś na razie niech dadzą mi spokój. Później, kiedy już ucichną spory, usiądę z nimi przy ognisku, usmażymy sobie słoninkę i wszystko im wyjaśnię.”

   Trzeba przyznać, że to genialny obraz postawy, której my, Polacy, bodaj nie jesteśmy w stanie pojąć i zaakceptować. Jesteśmy na nią genetycznie odporni oraz nie leży ona kompletnie w naszym charakterze i naszej tradycji. A jednak się wydarzała wszędzie – w tym również i pomiędzy nami. Jest wpisana bowiem w naturę człowieka. Ludzie z dystansem i chłodem nie mają w czas rewolucji szans. Czy my żyjemy w czasach rewolucji? Otóż chyba tak. Chyba żyjemy właśnie w takich czasach. Sto lat temu padły jedynie pierwsze strzały. Potem przyszło morze krwi, które nas zalało i być może jakoś tam … oczyściło (?) … a dziś nadciągają powoli „poprawiacze” spraw niedokończonych. Nowi marksiści, chcący uszczelnić stworzony socjalistyczny wyemancypowany system społeczny i wmawiają nam, że każdy inny jest odeń gorszy… Czy mają słuszność? Czy to prawda? Zapewne, jak zawsze w procesach dziejowych, wkrótce się na własnej skórze przekonamy …

   Dobra ta książka Lajosza Grendela. Śmiech nie rodzi się w niej nieświadomie. Zamiera na ustach, a jednak się rodzi. Jednak potrafi nas unieść. Transformować. Choć obnaża doszczętnie sam proces transformacji, jej sens i istotę. Jej mit. Wpadliśmy bowiem z deszczu pod rynnę. Bardzo trafnie ujęła to w swojej recenzji na łamach portalu Radia PiK Pani Małgorzata Maniszewska cytując słowa tłumacza „Dzwonów Einsteina” Miłosza Waligórskiego. Otóż ujął on to następująco:

   „Powiedział: „Żyjemy w czasach powrotu do przeszłości, wyzywania noblistów od Bolków i Lolków, w czasach odwracania ogonem kota historii. Co rusz pojawiają się pytania: kto obalił komunę?, jak obalił komunę?, z kim obalił komunę? itd. (…) Grendel uważa, że jego najpopularniejsza powieść dla Zachodu może być przewodnikiem po schyłkowym socjalizmie, dla nas, mieszkańców byłych demoludów, leciuchną gawędą o wydarzeniach, które zazwyczaj przedstawia się na koturnach i w tonie rozliczeniowym.”

 

   Właściwa prawdziwym artystom skromność. Książka jednak nie jest „lekuchna”. Ani „koturnowa”. Może Grendel woli aby za taką uchodziła. Zwalnia go to bowiem z odpowiedzi na pewne pytania, na które tak naprawdę nikt z nas nie zna odpowiedzi i też nie o to tu chodzi. Jedno jest pewne. Jak już wspomniałem – my – ściśle już tu określeni, my z demoludów, dostaliśmy się z deszczu pod rynnę. Wyzwoleni z „komunizmu” wtopiliśmy się w liberalny „kapitalizm”, który dusi nas i dziś już prawie wiemy dlaczego.

   Może dziś potrzebna nam przenikliwość tego typu autorów. Ich jaskrawa szyderczość i właściwy dystans. Może dziś nadszedł czas estetycznej prowokacji, która nie zaprowadzi nas na kolejne barykady, lecz pomoże unieść ciężar zmagania się nową niewolą i nowymi wyzwaniami? Doprawdy nie wiem – jednak nieśmiało pytam. Bo warto pytać. Warto błądzić. Warto szydzić z własnej duszy i z duszy zapaleńców czy fanatyków. A fanatycy są u bram. Głośno wyrażają swój punkt widzenia i poprzez machiny medialne usiłują nas wciągnąć w ten wir konfliktu, który tak bardzo podnosi im atrakcyjność i słupki oglądalności. Ich dewizą jest przecież dawne zawołanie – a po nas choćby i Potop … A przed nami? Być może … eutanazja. Jaśnie oświecona.

   Tak to właśnie sprowokował nas Lajosz Grendel do zastanawiających rozważań. Kim jest autor tej powieści? Perfekcyjnie oddaje to anons na stronie Wydawnictwa Biura Literackiego.

   Lajosz Grendel jest węgierskim pisarz i eseistą. Urodził się w 1948 roku w Levicach (węg. Léva) na Słowacji. Powieść Lajosa Grendela Dzwony Einsteina w świetnym przekładzie Miłosza Waligórskiego – jednego z najwytrwalszych w Polsce popularyzatorów twórczości autora – jest już w księgarniach. Będzie to kolejna, po „Poświęceniu hetmana”, książka tego wybitnego węgierskiego prozaika wydana przez Biuro Literackie.

 

Biorąc do ręki prozę Grendela, czytelnik odnosi wrażenie, że spotyka oto, jak zauważał Tibor Elek, „czujnego diagnostę epoki, pisarza o dużej wrażliwości estetycznej i społecznej”, jednego z niewielu autorów, którzy tak dobrze są w stanie uchwycić i zarejestrować rzeczywistość. A w czasie, o którym opowiadają Dzwony – będące groteskową kroniką zmian zachodzących właściwie w całym bloku postkomunistycznym, gdzie absurd gonił absurd – historii i materiałów na podobne powieści było pod dostatkiem. Proza Grendela, przy wykorzystaniu bogatego przecież, groteskowo-satyrycznego instrumentarium chwytów, pozostaje mimo wszystko – a może właśnie z tego powodu? – pisarstwem głęboko realistycznym, mocno osadzonym w realnym świecie. „Fantastyczność – jak pisarz mówił w jednym z wywiadów – od początku była dla mnie jednym z wymiarów ‚realizmu’”, którego dziwną, inną, paradoksalną odmianę można spotkać nie tylko u Márqueza czy Cortázara, ale również w twórczości surrealistów.

 

(…)

 

   Lajos Grendel to jeden z najważniejszych współczesnych europejskich prozaików. Urodził się w 1948 roku na Słowacji, studiował hungarystykę i anglistykę w Bratysławie, był prezesem Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich, redaktorem naczelnym „Przeglądu Literackiego”. Do tej pory wydał czternaście powieści, tomy publicystyki i esejów, historię literatury węgierskiej oraz wiele prac naukowych. Jest laureatem Nagrody Stowarzyszenia Pisarzy Słowackich oraz wielu innych wyróżnień m.in.: Imre Madácha, Attili Józsefa, Tibora Déryego oraz Lajosa Kossutha.

 

   Tyle Biuro Literackie. A my? Czy jesteśmy dziś w stanie w Polsce zmierzyć się z tą książką, z tym autorem? Czy potrafimy na nasze doświadczenia ostatniego ćwierćwiecza spojrzeć z dystansem, spokojnie i łagodnie? Spojrzeć inaczej. Nie pozwolić sobie na wciągnięcie się i angaż w atmosferę: konfliktu, agresji i zaprzeczania sobie nawzajem. Jest to przecież miałkie i bezcelowe. Do niczego nie prowadzi, donikąd nie zmierza, to absurd stanu, do którego doszliśmy, w którym tkwimy i na który ktoś nas usilni „namawia”. (niektórzy nawet to finansują – ogromnymi środkami)…

   W takiej optyce książka Grendela jawi się jako jeszcze ważniejsza niż w zasadzie jest. Chcesz ją czytać, ba, przeczytać, odczytać, głęboko przeżyć? Jest na to kolejna, jedna, jedyna recepta – otwórz umysł, oczyść się z „przekonań”, z „poglądów”, ze „z góry upatrzonych pozycji”. Zrozum, że groteska jest dobrą terapią na rzeczywistość, a otwartość spojrzenia podstawą do rozpoczęcia prawdziwego dialogu. Czego nam wszystkim szczerze i gorąco życzę, a póki co polecam naprawdę i zdecydowanie – wielce zajmującą i zastanawiającą lekturę…

 

Andrzej Walter

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko