Hanna Dikta – Słowaczka

0
211

Hanna Dikta

 

Słowaczka 

 

Maria Wollenberg-KluzaDługo namawiała Michała do tego wyjazdu. Mąż – warszawiak w piątym pokoleniu, nie znosił wsi. Tak samo zresztą jak Śląska, polskiego morza i Mazur. Nawet Zakopane go drażniło. Uważał, że górale są niesympatyczni i nastawieni wyłącznie na wyciąganie od turystów dudków. Gdyby to zależało od Michała, spędzaliby każdy weekend w Warszawie – on przy komputerze albo przed telewizorem, ona… Miała pełną dowolność. Najczęściej chodziła z przyjaciółkami do kina albo do teatru, czasem na samotny spacer nad Wisłę. Im była starsza, tym bardziej potrzebowała kontaktu z naturą, przestrzeni. Może dlatego wymyśliła ten Zwardoń?

 

– Jezu, co za wiocha! – to był pierwszy komentarz Michała po wyjściu z pociągu.

           

Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wieś robiła nieszczególnie sympatyczne wrażenie. Dwa odrapane, puste budynki przy torach, restauracja, w której funkcję ogródka spełniał chodnik, kościół z tandetnie błyszczącym dachem, wychudzone owce za drutami. Jednak kiedy człowiek podniósł głowę, zupełnie zmieniała mu się perspektywa. Wioskę z każdej strony otaczały góry.

           

Do pensjonatu prowadziła wąska ścieżka między domami. Ona także nie spodobała się Michałowi. Lista skarg i zażaleń była długa: że zaraz zabije ich jakiś wieśniak na motorze, że jest pod górkę, że widoczny z daleka pensjonat wygląda jak zwykła chałupa i co oni tam w środku zastaną.

           

Zastali sympatyczną gospodynię, przytulny pokój na poddaszu z zapierającym dech w piersiach widokiem i ciszę. Katarzyna zapomniała już, że może być tak cicho.

           

Noc upłynęła im spokojnie, bo Michał do drugiej oglądał jakąś rąbankę, a potem spał do dziesiątej. W porze obiadowej jednak znowu zaczęły się problemy. Mąż chciał koniecznie zjeść coś porządnego, a knajpa przy dworcu nie spełniła jego wielkopańskich wymagań nawet w pięciu procentach, jak podniesionym głosem tłumaczył Katarzynie, stojąc na peronie. Wymyślił, że pojadą do Żywca, gdzie na pewno znajdą jakąś dobrą restaurację.

           

Nic z tego, na liczącej dwa kilometry ulicy nie spotkali nawet budki z zapiekankami. Ostatecznie głód zaspokoili w cukierni, gdzie przy słabej kawie i mdlących ciastkach doczekali powrotnego pociągu.

           

Katarzyna żałowała, że nie wzięła ze sobą książki. Nie musiałaby przez godzinę wpatrywać się w zaaferowaną twarz męża, przeglądającego w smartfonie bieżące informacje polityczne. Nie potrafiła zrozumieć, jak można marnować czas na podobne bzdury. Michał dla odmiany kpił z jej “babskich czytadeł”. Tym seksistowskim określeniem nazywał książki psychologiczne, które Katarzyna, niespełniona psycholożka, połykała w ogromnych ilościach. Nie miała siły tłumaczyć mężowi, jak bardzo nieadekwatny wybrał termin. Byli małżeństwem od dwadziestu pięciu lat. Czy po takim czasie da się jeszcze komuś cokolwiek wyjaśnić?

           

Może gdybyśmy mieli dzieci, może wtedy byłoby inaczej? – zastanawiała się czasami. Ale nie mieli. Najpierw dlatego, że Michał nie chciał, bo uważał, że dzieci zamienią jego życie w więzienie, a kiedy wreszcie uległ naleganiom żony, okazało się, że organizm Katarzyny już się do rodzenia nie nadaje. Po pięciu nieudanych zabiegach in vitro, w tym jednym z komórką macierzystą dawczyni, kobieta  zrezygnowała z marzeń o potmostwie. W głębi duszy cały czas miała jednak żal do męża, że tak długo zwlekał.

           

Może to właśnie ten żal sprawił, że człowiek, z którym spędziła ćwierć wieku, wydawał jej się teraz niemal obcym mężczyzną. Bo co ich właściwie łączyło? Kredyt na luksusowe mieszkanie? Wypłowiałe do szczętu wspomnienia dobrych czasów? Garstka wspólnych przyjaciół, zresztą z roku na rok coraz szczuplejsza, bo w ich środowisku zapanowała ostatnio moda na rozwody? W miarę udany seks dwa razy w miesiącu, gdyż na częstsze zbliżenia byli zbyt zmęczeni? Za mało, żeby być szczęśliwą, za dużo, żeby odejść. Zresztą dokąd? Dokąd miałaby pójść?

 

Wizyta w przygnębiającym Żywcu sprawiła, że Michał łaskawszym okiem spojrzał na Zwardoń. Stwierdził, że co prawda na twarzach mieszkańców wsi widać tę samą beznadzieję, co u żywczan, scenografia jest jednak zdecydowanie lepsza. Dał się nawet namówić na wycieczkę w góry.

 

– Łatwe podejście, w sam raz dla mieszczuchów – powiedziała pół żartem, pół serio gospodyni, zachwalając Katarzynie i Michałowi drogę do karczmy “Na Beskidku”, prowadzącą wzdłuż granicy polsko – słowackiej.

           

Musiała mieć o gościach z Warszawy naprawdę kiepskie zdanie, bo trasa okazała się dziecinnie prosta. Wejście na górę zajęło warszawiakom niespełna kwadrans. Gdyby nie zatrzymali się przy drewnianej kapliczce z figurką Jezusa Frasobliwego, pewnie byliby na miejscu jeszcze wcześniej.

           

Z ogródka karczmy roztaczał się widok na góry i wieś. Usiedli przy stoliku i zamówili piwo.  Katarzyna małe, z sokiem malinowym, Michał duże, bez dodatków. Turystów nie było zbyt wielu:  para trzydziestolatków z dwójką kilkuletnich chłopców szalejących na karuzeli i starsi państwo w wypłowiałych góralskich kapeluszach.

           

Katarzyna sączyła piwo i podziwiała widoki, starając się ignorować dobiegające od strony karuzeli krzyki dzieciaków. Od paru lat nie zazdrościła już kobietom rodzinnego szczęścia, nie odwracała głowy na widok dzieci. Został tylko ten żal. Czerwony jak ślad po ogniu, żrący żal do Michała, że swoim egoizmem zamknął jej drogę do macierzyństwa, że ją wykastrował.

           

Trójka Słowaków zwróciła uwagę Katarzyny, bo schodząc ze szlaku idący na przedzie mężczyzna głośno beknął. W dodatku sprawiał wrażenie, jakby się tym faktem kompletnie nie przejął. Był wysokim brunetem w kraciastej koszuli, z bujną czupryną i sumiastym wąsem. Drugi z turystów, niższy od towarzysza o głowę, charakteryzował się poczciwą twarzą i, dla odmiany, zupełnie łysą czaszką. Katarzynę uderzyła uroda maszerującej między nimi kobiety. Miała szczupłą sylwetkę, wystające kości policzkowe, a kiedy się uśmiechała, przy ustach pojawiały się, niczym harmonijka, półksiężyce zmarszczek. Musiała być grubo po czterdziestce, ale sportowy strój: szorty i trapery, a także spięte w kucyk włosy o ciepłym, miodowym kolorze, odejmowały jej lat.

           

Katarzyna rozmawiała z Michałem, lecz jej wzrok cały czas uciekał do trójki siedzących kilka stolików dalej turystów. Mówili głównie mężczyźni, kobieta odezwała się tylko raz. Miała miły, raczej wysoki głos. Katarzyna nie rozumiała dobiegających do jej uszu strzępów słowackich słów, ale z twarzy Słowaczki, niemal cały czas uśmiechniętej, można było wywniosować, że rozmowa nie należy do szczególnie trudnych.

           

Kilka razy spotkały się wzrokiem. Katarzyna nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wzbudziła w Słowaczce zainteresowanie, podobne temu, jakie turystka zza granicy wywołała w niej. Michał zamówił kolejne piwo, Katarzyna nie chciała jednak więcej alkoholu. Słowaczka też piła tylko herbatę. I jadła ciastka z foliowej torebki, jakby nie rozumiała rozwieszonych w kilku miejscach napisów, zakazujących spożywania własnych posiłków. A może po prostu nie potrafiła czytać po polsku.

           

Michał poszedł do baru po kolejne piwo, kiedy Słowacy zaczęli zbierać się do drogi. Mężczyźni szli przodem, kobieta kilka kroków za nimi. Katarzyna przyglądała się jej z bijącym mocno sercem. Kiedy turystka znalazła się na wysokości jej stolika, spojrzała na Katarzynę przeciągle, a potem posłała w jej kierunku ciepły uśmiech. Patrzyły na siebie, aż  Słowaczka nie zniknęła na szlaku.

           

Słuchała Michała perorującego na temat wpadek nowego prezydenta jednym uchem, cały czas rozmyślając o turystce ze Słowacji. Myślała o niej, kiedy schodzili do wsi, kiedy robili zakupy w Lewiatanie, kiedy w ogrodzie przed pensjonatem pili piwo, wpatrując się w wąski szlaczek prowadzącej do centrum wsi drogi. Myślała o Słowaczce w nocy, kiedy Michał oglądał telewizję, a ona udawała, że czyta i wtedy, kiedy mąż wreszcie zasnął, a Katarzyna, stojąc w oknie, wsłuchiwała się w ciszę, wsączającą się do pokoiku przez uchylony lufcik.

 

Czuła się podekscytowana, jak wtedy, kiedy miała szesnaście lat i całymi godzinami analizowała spojrzenia rzucane jej na mszy przez najprzystojniejszego ministranta w parafii.  Zastanawiała się, czy to możliwe – w wieku czterdziestu pięciu lat pierwszy raz zapragnąć kobiety. Czy to możliwe, żeby ta część jej natury tak długo pozostawała w uśpieniu? A może zepchnęła swój homoseksualizm do podświadomości? Schowała go głęboko, niczym traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa, do których za żadne skarby nie chcemy powracać.

           

Nagle przypomniała sobie sytuację z podstawówki. W szóstej klasie pocałowała koleżankę w usta. A potem, już na studiach, zapragnęła innej, leżąc z nią w jednym łóżku pewnej burzowej nocy spędzanej w schronisku. I jeszcze ta kelnerka. Zachwycająco piękna brunetka o biodrach w kształcie klepsydry, na którą zapatrzyła się pewnego upalnego wieczora w greckiej restauracji.

 

           

Rano powiedziała Michałowi, że chce pobyć sama i wyszła z pensjonatu od razu po śniadaniu. Po śniadaniu zjedzonym przez męża, ona nie była w stanie przełknąć nawet kęsa. Tym razem nie przystanęła przy drewnianej figurce, nie podziwiała pomarańczowych dachów słowackich domów, tonących w soczystej zieleni. Wspinała się kamienistą dróżką tak szybko, że aż dostała zadyszki.

           

W restauracyjnym ogródku nie było nikogo. Tylko łaciaty kundel, przywiązany do ławki na tyłach budynku. Katarzyna weszła do środka i zamówiła kawę. Znudzony kelner zainkasował pieniądze i obiecał przynieść napój do ogródka pod warunkiem, że klientka odniesie później do baru pustą szklankę.

           

Usiadła przy stoliku najbliżej szlaku, żeby nie przegapić Słowaczki, kiedy turystka wreszcie się pojawi. Nie miała wątpliwości, że jeszcze się spotkają.

           

Nie potrafiłaby wskazać momentu, kiedy poczuła tę pewność. Może o świcie, gdy z szeroko otwartymi oczami i bijącym szybko sercem, wpatrywała się w wynurzające się z mroku kontury śpiących domów. A może kiedy rano naga stała przed lustrem w łazience i zastanawiała się, czy jej starzejące się ciało mogłoby jeszcze komuś się spodobać.

           

Kawa nie była smaczna. Leniwy barman okazał się także nieprzyzwoicie oszczędny i zaserwował Katarzynie wyjątkową lurę. Kobieta wypiła ją jednak do dna. Potem drugą. A później jeszcze wodę mineralną i sok.

           

Było grubo po szesnastej, kiedy wreszcie zdecydowała się na powrót. Schodząc do wsi, czuła się jak sześcioletnia dziewczynka, którą nadgorliwa katechetka poinformowała właśnie, że Święty Mikołaj nie istnieje. Zatem to koniec, nic się już nie wydarzy? Czuła się oszukana, perfidnie wyprowadzona w pole. Przez intuicję i własne ciało, które z godziny na godzinę stawało się coraz bardziej gotowe na spotkanie z kobietą.

           

Szła krętą ścieżką prowadzącą do pensjonatu ze zwieszoną nisko głową. Myślała o Michale, tradycyjnie spędzającym pewnie czas przed telewizorem. Gdzie byłaś? – spyta, od razu odwracając wzrok w kierunku ekranu. Jej odpowiedzi już nie usłyszy. Ani żadnego zdania, które wypowie tego wieczora. Nocą może się pokochają, na krótką chwilę przylgną do siebie jak przestraszone dzieciaki, żeby już parę sekund po zbliżeniu odwrócić się do siebie plecami i – każde na swojej połówce łóżka – zapaść w sen.

 

Była już przy bramie pensjonatu, kiedy nagle postanowiła zawrócić. Biegła w stronę stacji kolejowej, nie wiedząc tak naprawdę, dokąd biegnie i po co. Przy moście przerzuconym nad torami zatrzymała się, żeby zaczerpnąć oddechu i spojrzała w dal. W gęstwinie drzew czerwienił się dach nieczynnej stacji kolejowej. Na torach stały dwa pociągi – jeden stary i zardzewiały, drugi nowoczesny, jadący pewnie na Słowację. Katarzyna oderwała się od zimnej barierki i zaczęła szybkim krokiem schodzić w dół.

           

Na peronie było cicho i spokojnie jak w całej wsi. Tylko dwie kobiety w granatowych fartuchach, wspinające się po schodkach pociągu z blaszanymi wiadrami pełnymi wody zakłócały sielankę. Katarzyna usiadła na ławce i tępym wzrokiem wpatrywała się w podskakujące rytmicznie w kwadratowych okienkach tlenione włosy sprzątaczek. Zmęczona nużącym widokiem podwinęła kolana pod brodę i zamknęła oczy.

           

Obudził ją hałaśliwy męski śmiech. Przetarła twarz rękami i rozejrzała się wokół siebie. Pociągu sprzątanego przez blondynki w fartuchach już nie było, za to na peronie zebrało się kilka osób. Jakaś starsza pani w słomkowym kapeluszu `a la Audrey Hepburn, długowłosy chłopak z rękami w kieszeniach  i wąsaty brunet z bujną czupryną, który nie przestawał się śmiać, wymachując rękami w kierunku swojego towarzysza – łysego czterdziestolatka, sięgającego mu do ramienia.

 

Serce podeszło Małgorzacie do gardła. Zerwała się z ławki i stanęła wyprostowana, niczym dziecko wyśpiewujące hymn na szkolnej akademii. 

           

Nie musiała długo czekać. W majaczącej w oddali postaci objuczonej niczym wielbłąd czarnym plecakiem ze stelażem, szybko rozpoznała piękną Słowaczkę.  Kobieta miała na sobie te same co dzień wcześniej ciemnozielone spodnie za kolana i trapery. W miodowych włosach pobłyskiwały promienie zachodzącego słońca.

 

– Ahoj. – Uśmiechnęła się, przystając obok.

           

Zrzuciła plecak na ziemię, a potem otoczyła drżącą jak w febrze Katarzynę ciepłymi ramionami. 


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko