Rafał Sulikowski – Kryzys humanistyki?

0
245

Rafał Sulikowski



Kryzys humanistyki? Kilka tez, które mogą jeszcze zmienić twoją decyzję.

 


pulka-z-ksiazkamiPo co człowiekowi w ogóle humanistyka, ta niespieszna spacerowiczka, nieco apatycznie przechadząjąca się po perskich ogrodach i kontemplująca istnienie? Czy do życia naprawdę niektórym wystarczy biała kartka i długopis, a czasem nawet pióro? A nawet, jeśli edytor tekstu, to przecież traktowany nie jako automat do tworzenia, co samo w sobie stanowi wyrażenie paradoksalne, lecz jako zwykła  – derridowska czy nie -, ale w każdym razie maszyna do pisania?

Zacznijmy od początku, czyli od mniej więcej XVI wieku, kiedy powstawała, czy raczej była odkrywana, niczym lądy Kolumba, nowa dziedzina wiedzy. Już nie kosmologia, ale też nie mitologia. Nie teologia, ale jednak solidna filozofia. Nie kopistyka świętych ksiąg, ale rzetelna bibliologia, oparta na coraz z dekady na dekadę lepszy warsztat bibliograficzny. W XVI w. zmienia się perspektywa: już nie teologia i bogowie są w centrum uwagi człowieka, ale człowiek jest w centrum uwagi drugiego człowieka. Przecież „Boga nikt nigdy nie widział”, a ludzi każdy widzi niemal codziennie, nawet będąc w więzieniu, do końca życia.

Jeśli przez całe średniowiecze, znaczone wielkimi traktatami pisanymi dla większej chwały Bóstwa, panował paradygmat, użyjmy tego modnego słowa Kuhna, teocentryczny, gdzie bóg albo bóstwa nadal były ośrodkami koncentrującymi pielgrzymkę do wieczności, postrzeganej jako bardzo długi, niekończący się, linearny ciąg czasu, to mniej więcej od odkrycia druku i ruchomej czcionki (1440), Ameryki i opłynięcia Ziemi dokoła, człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że życie doczesne, nieraz dosłownie egzorcyzmowane przez ludzi wieków średnich (nazwę tę, zresztą nieco niesłusznie, pogardliwą stworzyli potem ludzie Oświecenia), też ma swoje prawa, że nie można żyć samą religią (zwłaszcza pojmowaną jako nieustanne moralizowanie, nawracanie, przekonywanie, walkę z niewiernymi mieczem i ogniem piekielnym, itd.), że religia aczkolwiek nadal ważna, rozumiana jako bardziej duchowość i kontemplacja niż religijność i kult, musi ustąpić pola problemom ziemskim: biedzie, wyzyskowi, wszelkiej niesprawiedliwości społecznej i jednostkowej, ogólnie – całemu złu czy „złom” całego świata „tu i teraz”.

Dziś chętnie przyznajemy się do intuicji ludzi odrodzonych, ludzi renesansu, takich jak da Vinci czy malarz Michał Anioł, ale obecnie spora grupa indentyfikuje się coraz mocniej z wypartą w XVI wieku tradycją teocentryczną. Jest wiadome, że to, co gdzieś siedzi wyparte, z czasem da o sobie znać na pewno, w rozmaity sposób, jako sny wieszcze, niezwykłe dzieła sztuki, irracjonalne lęki epoki, obrzędy i nowe obyczaje, które okazują się – jak wyklęty halloween – być po prostu „zemstą wypartego”. Coraz częściej w tym kontekście mówi się o „powrocie sacrum” (D. Bell), „zemście Boga”, „nawrocie do korzeni chrześcijańskiej Europy”, „zwrocie etycznym”, itp. Żyjemy na przełomie tysiącleci i podobnie jak tysiąc lat temu, ale w innym parku kulturowym, przeżywamy egzystencjalny koszmar „końca stulecia”, kiedy mnoży się irracjonalna tęskonota za „końcem świata” (pojmowanego jako całość bądź jego istotna, zachodnio-techniczna część), a zarazem „nowym początkiem”, czy nawet „nową erą”. Tęsknoty za zmianą globalną, za powrotem do natury albo odwrotnie za skrajnym użyciem wszystkich technicznych nowinek do ulżenia, jeśli nie wydłużenia w nieskończoność ludzkiego losu są wszędzie – ruchy religijne, prawicowe, ale i lewicowe, sekty i grupy nieformalne, masowe ruchy społeczne, aktywiści internetowi, a wszystko to ma mieć wymiar praktyczny, techniczny, przy użyciu wszelkich udogodnień naukowych, jakie zostawił nam po sobie niepoważny i nieodpowiedzialny wiek XX, ten okrutny wiek.

Może z perspektywy np. wieku XXVII ówcześni przyszli historycy stwierdzą, że czas, w którym żyjemy to był/jest najgorszy moment cywilizacyjno-kulturowy w historii ludzkości w ogóle, mniejsza, czy pojmowanej jako potomkowie Adama czy potomkowie małpoludów. I że tylko dzięki temu, choć dziś tego nie możemy z powodu braku historycznej perspektywy wiedzieć, ludzkość przetrwała. Bo czy to technika uratuje świat? Załóżmy przez chwilę, że byłoby to możliwe: czy świat scentralizowany wokół, a jeszcze lepiej – zafiksowany na technice, zamrażaniu zarodków, hibernacji bogaczy w nadziei „wskrzeszenia”, i tak dalej i tem podobne – byłby utopią, obiecanym lądem czy kolejną wersją piekła? Bo jeśli niebem, to sztucznym raczej rajem, jeśli utopią, to jednak niezgodnie z etymologią tego słowa, bo taka utopia byłaby właśnie „topiczna”, bo są już na świecie przecież laboratoria, gdzie dzień i noc, noc i dzień pracuje taśma, na której ludzkość próbuje rozpaczliwie oddalić widmo grożącej jej zewsząd katastrofy.

Dawniej katastrofę umiejscowiano na początku dziejów. I tak w wersji babilońsko-hebrajskiej na początku była harmonia, zakłócona grzechem. Podobnie było w słynnym eposie „Metamorfozy” Owidiusza z przełomu naszej ery – ludzkość przeszła tam długą drogę od „epoki złotej” do „żelaznej”, przy czym chodziło o coraz bardziej doskonaloną technikę wojenno-wojskową, a nie o kolej żelazną czy buty hiszpańskie, choć i pierwsze i drugie i trzecie są przecież owocem użycia rozumu, który stosuje znane prawa fizyki inaczej, przedłuża je, rozszerza. Przecież buty nie rosną na drzewach. W wersji biblijnej co prawda przy tym na początku, krótko trwała harmonia, ale w wersji naukowej też – przecież cała ziemia była czysta chemicznie i niejako dziewiczo świeża. Mit biblijny uznaje, że droga ludzkości to nagły początek do upadku i długie jego konsekwencje w dziejach. Ale litościwe Bóstwo przysyła pomoc z nieba, swego Syna, który musi doświadczyć tego, co cierpiąca ludzkość, „stworzenie, które aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia i wyczekuje objawienia synów bożych”, aby tę ludzkość z powrotem umieścić w raju.

Ten raj różnie pojmowano – jako ogród, bądź jako miasto-ogród. „Symetryczne” księgi Genesis i Apokalipsy z centrum idei w ewangeliach nie są zgodne, ale wykazują logikę: nawet ludzie głęboko wierzący w opowieść o praojcu Adamie, wiedzą, że powrotu do „tamtego pierwotnego raju”, który marzył się ludziom, takim jak Rousseau, francuski filozof natury,  nie ma, bo nie może być. Istnieje jednak historia zbawienia zbiorowego – miasto Jeruzalem, w którym zginął Mesjasz, do którego każdy może wejść, jako jednostka po własnej śmierci i jako ludzkość, w wersji utopijnej w wizjach architektów coraz bardziej „lekkich” miast. Przecież fazę industrialną mamy dawno za sobą – przemysłowy pejzaż dymiących wyziewami hefajstosowymi i parą wodną, te wszystkie peryferia przedmiejskie, dokąd szli za pracą wydziedziczeni ekonomicznie ludzie z wsi, pracując po 16 godzin na dobę już w naszym kraju nie istnieje. Teraz tereny te opanowują handel i usługi, bardziej zresztą to pierwsze, a klimatyczna przestrzeń do wieczornej rozrywki tworzy się na naszych oczach.

Nadzieje ludzi XIX i przynajmniej I poł. XX stulecia doszczętnie spaliły ognie krematoriów, czystki etniczno-religijne naszej współczesności oraz wyzysk dzikiej fazy kapitalizmu w wydaniu kolonialnym. Modernizm jako wielki projekt emancypacji ludzkości przez wyzwolenie rozumu, obalenie mitologii, religii, poezji i filozofii jako „zbędnych bytów” (ciętych ostrą brzytwą czternastowiecznego ojca naukowców, Ockhama) nie powiódł się, co przyznawali czasem sami jego twórcy na marginesach swych wielkich dzieł. Były one jak gdyby lustrzanym, a więc odwróconym marzeniem ludzi średniowiecza, którzy potężnymi katedrami i traktatami filozoficzno-teologicznymi chcieli ogarnąć cały byt, dać się porwać natchnieniom od Boga, walczyć o zbawienie dusz i dopłynąć kiedyś do niebiańskiego portu. Tym razem zawarty (czasami na marginesach, w glosach, między wierszami lub w komentarzach) w pismach Hegla, Nietzsche’go czy Ludwiga Wittgensteina miał się udać pomysł, aby ludzkość – przed czasem czy wreszcie? – zaczęła radzić sobie sama, tak jak sądził Kant, który oświecenie – swoją macierzystą epokę z ikoną wszędobylskich peruk – definiował wyczerpująco jak na owe czasy jako „wyjście ludzkości ze stanu niemowlęctwa” i odwagę posługiwania się własnym, co trzeba podkreślić, a nie cudzym – boskim czy należącym do jakiegoś ziemskiego autorytetu – rozumem, zgodnie z maksymą „sapere auso”, która zresztą stała się jedną ze społecznych nagród. Dlaczego tedy nie udał się modernizm lub nie udał się częściowo?

No właśnie, jednak trochę się udał. Mamy gadżety, dalekich potomków maszyny parowej, mamy auta, mamy…wszystko, co możemy tu i teraz mieć i co chcemy mieć później. Nie mamy – bagatela – tylko pomysłu na nieśmiertelność, ale życie ludzkie już wydłużyło się dwukrotnie, mamy tedy…więcej czasu, tym bardziej, jeśli uwierzymy autorom takich utworów, jak np. „4-godzinny tydzień pracy”, czy nawet – masz ci los! – „koniec pracy”. Ludzkość sporo się dotąd napracowała nad wielką modernizacją świata i oto być może nadchodzi upragniony dzień szabatu, siódmy dzień tygodnia, w którym po swej pracy Bóg odpoczął, a ludzkość raczej zechce wziąć dłuższy urlop i nieźle się zabawić w nagrodę za znoszone cierpliwie bóle wszech-transformacji, jeśli tak spojrzeć na historię powszechną. Tym bardziej, że już kilka poważnych firm w Polsce wprowadza właśnie 6-dniowy grafik pracy…

Ale, aby nie być za bardzo dowcipnym, bo wcale nam dziś jakoś nie do żartów ani do tanga, trzeba definitywnie orzec, że każde usuwanie humanistyki lub jakiejkolwiek jej części, zwłaszcza fundamentu – historii i filozofii – na margines życia społecznego będzie miało smutne konsekwencje. Są ich dwa rodzaje: krótkiego zasięgu i zasięgu międzykontynentalnego.

Najpierw opiszmy w paru zdaniach te pierwsze, potem te drugie. Już tracą pracę naukowcy z niwy nauk humanistycznych, a i dziedzinom nauk społecznych nie jest lekko. Przyjmuje się coraz mniej studentów, co wymusza oczywiście sama demografia. Podnosi się przy tym jakość kształcenia, studia te stają się bardziej elitarne, zgodnie zresztą z założeniem wielkich humanistów renesansu, że nauka i sztuka zawsze były i będą elitarne, a biblia pauperum dla ubogich może być jedynym dobrym pocieszeniem. Niepokoi jednak, że usuwa się filozofię, będącą jako „matka mądrości” ukoronowaniem (wcale nie teologia!) nauk o człowieku razem z antropologią kulturową, która staje się coraz bardziej modna, co akurat może jej zaszkodzić, ponieważ ilość prac naukowych, okraszanych tym ładnym słowem przyprawiałaby nawet komputery o przegrzanie serwerów, gdyby te były zrobione z materiałów biologicznych.

Humanistyka zawsze była w II poł. XX wieku mało doceniana. Po pierwsze, w szkołach uczono głównie przedmiotów ścisłych i technicznych, więc jedynie historia i język ojczysty się cudem ostały z przedwojennych kursów szkolnych. Po drugie, rządy totalitarne zawsze „bały się” humanistów, choć bywali co poniektórzy także promotorami i strażnikami opresyjnego systemu. Jakoś bardziej po linii rządzących ludzkimi duszami były „klapki na oczy” (czasem jednak potrzebne…) absolwentów politechnik, niż szerokie, niekiedy dyletanckie, ale w dobrym znaczeniu słowa, spojrzenie humanisty, który po prostu chce zrozumieć…wszystko. Bali się więc ONI szczególnie poetów, literatów, malarzy, jakoś najmniej muzyków. Po wojnie trzeba było po prostu odbudować świat, więc zrozumiałe w sumie, że promowano tylko modne wtedy studia inżynierskie, że dotowano wszelkie kierunki praktyczne, z zapleczem pamiętnego „naukowego poglądu na świat”. Przy tym mało kto pamięta, że podówczas przy każdej uczelni technicznej (np. politechniki) były zawsze jakieś mini-katedry czy zakłady humanistyczne, że każdy doktorant chemii fizycznej, piszący, dajmy na to o „zeolitowych strukturach fraktalnych”, musiał obowiązkowo zdać też egzamin z co najmniej historii filozofii, najczęściej ucząc się doń z wielkiej, do dziś wznawianej bez istotnych korekt, trzytomowej monografii Tatarkiewicza. Dziwi tym samym, że odchodzi się od tego zwyczaju, że wracają czasy owej „nadspecjalizacji”, że humanistyka chce na siłę być „naukowa” (pardon, a co to w ogóle znaczy?), że chce naśladować nauki ścisłe, przejawiając ciągle jeszcze nie przekroczone wyraźne kompleksy niższości.

Tymczasem ani wcale nauki ścisłe nie są takie skomplikowane, jak to wmawiało się humanistom: „o wy humaniści, wy nic nie zrozumiecie z fizyki”, tymczasem humaniści mogą i chętnie interesują się choćby metodologią i historią nauki, piszą dzieje odkryć naukowych, oceniają wartość wynalazków i odkryć, i muszą się znać choć trochę na nauce np. w kontekście bioetyki. Z drugiej strony „technicy” wykazują czasem niesamowite zdolności humanistyczne, by podać przykłady: wybitny chirurg pisze pasjonujące książki o…nieśmiertelności, o…poszukiwaniach duszy; słynny lekarz –psychiatra w latach 70. dosłownie oczarował czytelników pisząc książki psychologiczno-filozoficzno-empiryczne, ale podparte ogromnym talentem pisarskim i ogładą filozoficzną; wybitny naukowiec-kosmolog, na dobitkę prawie całkowicie sparaliżowany, od lat przedstawia szerokiej publiczności humanistów wyniki najnowszych badań w fizyce i kosmologii. A co powiedzieć o ratujących staczający się w niebezpieczne rejony Kościół takich duchownych-naukowców, jak bp Życiński, ks. Michał Heller i wielu innych, których nigdy nie skojarzylibyśmy z nauką z racji ich stanu czy wybranego powołania…?

Można zatem łączyć, nie dzielić, w dodatku nie musi to być żadne zacieranie różnic porządków poznania (np. naturalnego i nadnaturalnego), nie musi oznaczać żadnego indyferentyzmu naukowego oraz tego, co autorom prac popularnonaukowych zarzucają często „twardogłowi” naukowcy spod znaku „wy humaniści, wy to nic nie rozumiecie”.

Zarzuty wobec humanistów bywają jednak czasem całkiem słuszne, jak widać było w znanej pracy „Zakazana psychologia”, której dwa solidne tomy autor poświęcił oszustwom naukowym na terenie własnej dyscypliny, czyli psychologii, ukazując dążenie do łatwej drogi na skróty, dyktowanej potrzebą natychmiastowego zastosowania i doraźnych, szybkich efektów socjotechnicznych, fałszowanie niektórych badań, nieznajomość lub powierzchowna znajomość literatury przedmiotu, brak rzetelności metodologicznej, brak kumulacji w naukach społecznych (zaczynanie od zera nieraz dobrze już opracowanych tematów), ale w atakach dostaje się niestety także naprawdę uczciwym naukowcom-humanistom, którzy pracują w wielkim cieniu celebrytów, nie są szerzej znani, zamykają się w gabinetach i bibliotekach przed szumem tego świata, by sprzedawszy wszystko, poświęcić się jakiejś jednej idei nadrzędnej, jakiemuś Zadaniu, czemuś, co tylko oni mogą zrobić. Niestety powszechna komercjalizacja edukacji, w tym humanistyki, wymuszana odgórnie, nie zawsze bywa uzasadniona faktycznym stanem budżetu naukowego i cięciami kosztów, które przecież dają o sobie znać raczej w naukach ścisłych, czego nie trzeba tłumaczyć.

Jakie są koszty niszczenia praktycznej, codziennej humanistyki, pojmowanej jako dążenie do bycia homo culturans, człowiekiem wysokiej kultury, oczytanym i refleksyjnym? To już od dawna widać w postępującej brutalizacji życia publicznego i prywatno-rodzinnego, widać w poziomie umysłowym już nie tylko młodzieży i dzieci, co w sumie normalne w „tym wieku”, ale co gorsza dorosłych i to tych, którzy racji zawodu powinni stale się kształcić, ale ani nie mają na to czasu ani sił, zmagając się z dobrze znanymi realiami. Ograniczenie zasobu słownictwa; zapominanie przeczytanych ledwo i z trudem książek, tych samych, od których dawne pokolenia wprost nie mogły się oderwać; brak umiejętności miękkich, które właśnie są domeną humanistyki; ubóstwo myślowe, płycizny prac naukowych i studenckich (abstrahując już od ich kupowania i plagiatowania); mielizny obniżonej kreatywności (skądinąd będącej przedmiotem tysiąca i jednego poradnika z cyklu „możesz wszystko”), to tylko pierwsze z brzegu „efekty dekulturyzacji”. Dalej za tym idzie osłabienie woli, zbiorowa apatia szerokich mas ludności, brak pomysłowości, wreszcie uwiąd emocji i uczuć wyższych oraz siły wyobraźni, które właśnie są domeną literatury, a nie seriali, czy nawet niektórych ambitnych dzieł sztuki filmowej.

Czy w szkole uczy się mądrego oglądania i czytania czegoś więcej niż podwójnie idiotycznego zestawu pod tytułem sms-mail, albo bezmyślnego i nieselektywnego trwania przed teleklapą? Temat pop-kultury to istna rzeka, ale oczywistym jest, że jednostronne promowanie wykształcenia wąskiego, tudzież odciąganie abiturientów od rzekomo „nieżyciowych wyborów” (tu: studiowania humanistyki jako jedynego kierunku) przynoszą fatalne skutki. I wszyscy humaniści razem i każdy z osobna muszą sobie z tym poradzić.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko