Krystyna Habrat
LATO 1980
Pamiętam, gdzieś w lipcu zapukała do nas sąsiadka z pierwszego piętra i podnieconym szeptem oznajmiła mojej mamie już z progu:
– Słyszała pani? Huta stanęła! Prawie wszystkie wydziały strajkują! Zaczęli kolejarze z Lublina. Zbudowali zapory na torach, żeby nasze świnie nie wyjeżdżały na wschód… bo widzi pani, w sklepach są łby, są ogony, a gdzie reszta mięsa?
Było to w Stalowej Woli w lipcu 1980 roku. Na pewno przed 22 lipca, bo wtedy było święto państwowe, dzień wolny od pracy i na pobliskim stadionie oraz w różnych punktach miasta odbywały się zwykle huczne uroczystości. Ale w roku 1980 dzień ten przeszedł zupełnie inaczej. Cicho, bez obchodów. W trwożliwym wyczekiwaniu.
Poczuliśmy, że na naszych oczach zaczyna dziać się coś wielkiego. O strachu się nie myślało. Przecież musiało się to wszystko zmienić.
Potem przyszedł sierpień i fala strajków zalała kraj. Wszyscy z zapartym tchem śledzili najbardziej spektakularne wydarzenia w Stoczni Gdańskiej. W telewizji pokazywali przystojnego bruneta, który wysunął się na czoło wydarzeń, a nazywał się Lech Wałęsa. Był uśmiechnięty, mówił przekonywująco i z entuzjazmem, wyciągając w górę ręce w zwycięskim znaku V. Porywał swym entuzjazmem! Wkrótce, 31 sierpnia, wielkim długopisem podpisywał z ministrem porozumienia gdańskie. Potem wstał i oznajmił z nabożnym naciskiem, że mamy wreszcie Niezależne, Samorządne, Związki Zawodowe! Wezwał, by jutro, 1 września, wszyscy powrócili do pracy, bo „pamiętamy jaka to rocznica”.
Niedługo potem, niczym wielki ogień, wybuchła SOLIDARNOŚĆ – związek zawodowy na bazie NSZZ. Witaliśmy ją z entuzjazmem. Każdy chciał być w tej wspólnocie, która niosła nowe wartości, jak: jedność, idealizm, altruizm, a była przeciwieństwem egoizmu i karierowiczostwa. Ludzie Solidarności tworzyli świat nowych idei. W naszych sercach zapanował wzniosły idealizm.
Wtedy wierzyliśmy, że już człowiek nie będzie człowiekowi wilkiem.
Odtąd człowiek nie będzie zwykłym zjadaczem chleba, ale kimś patrzącym w górę.
Było zwycięsko, wzniośle i pięknie. Wróciła nadzieja, coś się zmienia. Ludzie przestali się bać swobodnie mówić. Głosy sprzeciwu stały się niesłyszalne.
SOLIDARNOŚĆ miała wkrótce 10 milionów członków. Jej znakiem graficznym była grupa idących razem ludzi pod powiewającym sztandarem. Ludzie przypinali ochoczo znaczki Solidarności, a przywódca – przystojny, uśmiechnięty – demonstrował w klapie Matkę Boską Częstochowską. Świetnie! Przecież poprzedni ustrój odbierał nam Boga i wzniosłe idee. Wreszcie po latach walki z Kościołem można się było nie bać okazywania swych przekonań.
* * *
Stop. Co stało się jeszcze później – niekoniecznie warte tu omawiania. Nie pasuje do felietonu.
Wczoraj w telewizji twórca znaku graficznego Solidarności pokazał, jak by go teraz narysował: zjednoczony pochód dzieli się na różne grupki, każda pod osobnym sztandarem, powiewającym w inną stronę.
Dziś w telewizji smętny dziennikarz wypytywał znanych ludzi, czym dla nich była Solidarność? Jeden z przysłowiowym szkiełkiem uczonego stwierdził, że wolność odzyskaliśmy w końcu dzięki … mężowi pewnej Raisy (tak go określę, by poprzestać dziś na jednym nazwisku: Wałęsy). Niewątpliwie, ale ów pan wyczuł nabrzmiewający ruch społeczny, który musiał coś w Europie zmienić. Ogólnie wypowiedzi zebranych mnie nie zadowoliły. Powiem więc swoje.
Dla mnie SOLIDARNOŚĆ była objawieniem najwznioślejszych dążeń społecznych. Byliśmy wtedy ogólnie biedni, stłamszeni, przygnębieni. Rządziła jedna partia i kto się chciał w życiu urządzić, do niej się zapisywał i nieraz byle kto stawał się dzierżymordą. Na zebraniach głosił jedną prawdę, po cichu, w domu – inną. Ludzie bali się, bo za byle słowo groziło… Tu urwę, bo tamten strach dziecka we mnie jeszcze przetrwał. Ale Solidarność wniosła powiew wolności, że teraz będzie wolno więcej. Poczuliśmy nagle przypływ nadziei, entuzjazmu i wzniosłości, jakiej dotąd nam brakowało.
SOLIDARNOŚĆ była więc przejawem najbardziej wzniosłych i szlachetnych cech łączących społeczeństwo, takich jak: prawda, uczciwość, życzliwość wzajemna, wspólnota poczynań, pomoc słabszym, patriotyzm, radość, dążenie do czegoś wielkiego. To wyzwalało chęć bezinteresownej pomocy ludziom dotkniętym wojną i klęskami natury. Ale mentalnie najbardziej dało się wtedy odczuć to napawanie się wzniosłością, jakiej brakowało nam przedtem, gdy byliśmy stłamszeni PRL-em.
Jeszcze wtedy nie mówiło się o pieniądzach, tych wielkich, ani o odzyskiwaniu majątków i pałaców. O bezrobociu nawet się nie pomyślało. Nie przewidywało się, że pogłębią się różnice społeczne, że odpłynie kolejna fala emigracji za lepszym życiem, że podniesie łeb korupcja, a komercja upupi kulturę wyższą i z książkami stanie się coś niedobrego.
* * *
Co zostało z tamtych idei? Z tamtego entuzjazmu? Ja nie dołączę do ogólnych narzekań. Nie wspomnę o aferach z parabankami, o korupcji, nepotyzmie ani o innych sprawach godnych potępienia. Ponarzekać każdy może. Nawet wysłać do jakiejś redakcji pełen oburzenia list. Czasem wydrukują, i co z tego? Albo wykrzyczeć swój protest sprayem na murze. Od takiego pisania i tak nic się nie zmieni, bo nikt zainteresowany tego nie czyta. Szkoda marnować na to pióro. Lepiej zasłonić okna, zgasić telewizor i poczytać sobie dobrą książkę.
Mnie wystarczy, że ponarzekałam na spółdzielnię mieszkaniową, która idiotycznie zlikwidowała zieleń pod naszym blokiem i wybrukowała nam pod samymi okami olbrzymi parking, a na poczesnym miejscu ustawiła olbrzymi śmietnik. Co ją obchodzi, że te zlikwidowane krzewy, drzewa i trawniki zasadzili kiedyś sami mieszkańcy, nie szczędząc czasu ni pieniędzy. Równocześnie podniesiono nam czynsz. Pewnie za te roboty. Szarzy ludzie są wobec władzy zawsze bezsilni. Tak jest pewnie na wszystkich szczeblach.
A kiedy teraz patrzę na zwiastuny z filmu Wajdy o Wałęsie, widzę zatroskaną twarz przestraszonego, aktora, który patrzy w ziemię. Jest zupełnie inny niż bohater, jakiego gra, a raczej, jaki się wtedy nam wydawał. Taki by nie porwał ludzi za sobą. Pierwowzór wydawał się piękniejszy. Tryskał entuzjazmem. I przede wszystkim patrzył z optymizmem w górę. Wznosił ręce w górę gestem zwycięscy. Może jednak Wajda się nie myli, był przyziemny, zatroskany, smutny, a tylko my widzieliśmy go inaczej w przypływie ogólnego optymizmu? To w nas zakwitał wówczas ten optymizm…
Analizować tego nie będę. Wolę poświęcić się bardziej prawdziwej literaturze. Wyłączę telewizor, gdzie ostatnio i tak oglądam głównie programy krajoznawcze Wojciecha Nowakowskiego: „Dookoła Wojtek” i „Zaproszenie” albo kabaret Ciach czy program „Laskowik & Malicki”. Żałuję, że nie ma już moich ulubionych programów Oprah Winfrey i filmów o dziwach egzotycznej przyrody Świerkosza. Za to czytam ostatnio z wypiekami na twarzy wywiady Oriany Fallaci, a wszystkim polecam powieść psychologiczną Zerui Shalev „Po rozstaniu”. To powinna być lektura obowiązkowa dla każdej kobiety.
Ja już tydzień temu postanowiłam pisać więcej o sprawach pozytywnych. I coś bardziej literackiego, choćby jakieś opowiadanko, jeśli tylko natchnienie pozwoli…
Krystyna Habrat