Beata Golacik – Moje Żulietty

0
238

Beata Golacik


Moje Żulietty

Tak, jak przypuszczałam – pytają mnie o Żuliettę, bohaterkę mojego ostatniego tomiku „Światło”*. Chcą wiedzieć: kim jest, skąd jest, po co jest…? To poważne pytania: o istotę, przyczynę i cel wszechrzeczy. Spróbujcie zadać je w odniesieniu do samych siebie i spróbujcie znaleźć na nie odpowiedź, a staniecie się filozofami, którzy nie zaznają spokoju. Będziecie koczownikami, jak ja i ona. Będziecie zasypiać i budzić się w drodze, aż w końcu sama droga stanie się odpowiedzią na każde z dręczących was pytań.

Żulietta jest figurą retoryczną, która zrodziła się w mojej głowie początkowo jako dźwięczne imię. Nie wiem skąd, nie od razu też wiedziałam, po co do mnie przyszła. Pewnego marcowego dnia, wieczorem wyjęłam kartkę, zapisałam na niej to francuskie imię po polsku, a zaraz potem pierwszą frazę: Żulietto moja ty spolszczona Francjo. Wtedy się wszystko zaczęło. Żulietta wyszła z cienia, wyszła na świat, na światło. “Będę twoim pytaniem, poszukiwaniem…Wypowiem na głos słowa, które kiedyś usłyszałaś… Będę twoją pamięcią fragmentaryczną, wrażeniem, salą luster, w których odbije się każdy, kto do ciebie przyjdzie “– powiedziała. Nie pytałam o więcej, zaczęłam pisać… Przez dwa miesiące, codziennie budziłam się w oczekiwaniu na nowy wiersz. Zastanawiałam się, o kim mówiła, kto dzisiaj przyjdzie, ale to z czasem okazało się nieważne, bo ktokolwiek przychodził od razu stawał się nią… Tak powstawały wszystkie Żulietty. Spróbuję teraz opowiedzieć o kilku z nich.


A na dworzec odwiozła mnie w piżamie

 

Jeśli to przeczyta, będzie wiedziała, że myślałam właśnie o niej, pisząc wiersz w barze na Gnojnej, w którym nigdy nie byłam (bez jedzenia i bez spania). Może nawet doprowadzę ją tym do łez – do domu, w którym można zdjąć reprezentacyjny strój kobiecy, gdzie można stanąć w nagiej prawdzie, która nie uwiera i pozwala usiąść w dowolnie rozmemłany sposób, pozwala odpocząć. Uwielbiam być dla niej takim psem przewodnikiem, który kładzie mordę na jej kolanach, kiedy płacze. Żulietta miała jej gładkie włosy, podobne do moich i nie był to atrybut blond.

Rozumiałyśmy się mimo słów. Kiedy wrzeszczała na świat, wiedziałam, że tak trzeba, żeby świat wreszcie pojął, że czasami musi się zamknąć –bez dyskusji! Nigdy nie bałam się jej krzyku, tak, jak nie bałam się swojego. Umiałam rozpoznawać „krzyk przed burzą milczenia”, wiedziałam, że trzeba przeczekać jedno, by wytrzymać drugie. Bywało, że na dwa głosy egzekwowałyśmy od świata należny posłuch, ale po chwili wszystko wracało do normy i kolejny raz uczyłyśmy się niczego nie żałować.

Nie wiem, dlaczego piszę o niej w czasie przeszłym. Przecież obie żyjemy, choć we własnych, odrębnych „powietrzach”, ścianach, manelach i ciągle jeszcze czegoś od nas chcą nasze dzieci. Każdego dnia jesteśmy dzielne, bo nikt inny za nas dzielny nie będzie. Prawdziwa dzielność polega na tym, że się po prostu nie ma wyjścia. Gdy spotkałyśmy się ostatnim razem, przywitała mnie z różą w zębach, śmiejąc się zupełnie jak Żulietta. Nad ranem, odwiozła mnie na pociąg – w piżamie (bez jedzenia i bez spania).

 

 

męska rzecz

 

to jest dobre miejsce na wiersz gnojny mały stolik w rogu
za barem dwa krzesła które skrzypią coś o monotonii życia
o tym że i tak już od wieków nie sypiają ze sobą

i w zasadzie łączy je tylko wspólny blat

 

dobre miejsce na puentę ale gdzieś z oddali

dobiega paplanina z przeszłością po przejściach

i po zimnej czystej nabiera niebywałej szczerości:

wiesz jak jest mówi prawdziwy facet

do prawdziwego faceta a potem idą się odlać

 

my zostajemy do końca to męska rzecz być daleko
a my mamy do wyśpiewania jeszcze kilka szlagierów

barman się do nas uśmiecha harmonia z cicha
na trzy czwarte rżnie
między jedną a drugą
błyskotliwą czystą mieszają się nam losy kochanków


cała ta ferajna tańczy na palcach naszych rąk i nóg

razem to będzie czterdzieści powodów dla których
warto zostać tylko z tobą Żulietto
bez jedzenia i bez spania byleby co było śnić

 

Na krawędzi

A więc śmierć przyjmuje się chętnie?” – Zapytał Thomas Hüetlin, reporter “Der Spiegel”, w rozmowie autobiograficznej z Reinholdem Messnerem – wybitnym alpinistą, zdobywcą Korony Himalajów.” Jak długo jest nadzieja na uratowanie życia – odpowiada Messner – jest też strach przed śmiercią. Kiedy nie ma już żadnej nadziei – takie jest moje doświadczenie z Nanga Parbat – spływa na nas coś takiego zbawczego, pogodzenie się ze śmiercią. A w końcu pogrążenie się w śmierci. Nie, śmierć nie jest zła. (…) Nie jestem w zawieszeniu między strachem przed śmiercią a oczekiwaniem na nią, lecz między obawą o utratę życia a radością, że w końcu przeżyłem”. Kiedy zaczęłam rozmyślać nad kolejnym wierszem do cyklu “Światło”, pojawił się w mojej głowie krajobraz zaśnieżonych, stromych gór. Były potężne. Uparcie przeciwstawiały się temu, o czym na początku miałam zamiar pisać. Przed oczami stanęła mi twarz mężczyzny. Twarda, poorana zmarszczkami, z szorstkim, krótkim zarostem… Patrzyła na mnie z okładki książki “Moje życie na krawędzi” – autobiografii Messnera, którą czytałam kilka lat temu, sądząc, że bezpowrotnie. A jednak… Jednak wrócił do mnie ten mężczyzna niepojęty. Nie rozumiałam jeszcze, czego ten „człowiek gór” oczekuje ode mnie – „człowieka dolin”. “Dobrowolnie idę do piekła” – zdawał się mówić, niczym mistrz, który zdradza uczniowi swoją tajemnicę. Wsłuchałam się w jego wolny wybór. Każdy ma do zdobycia swoje Himalaje – pomyślałam. Nie miałam wątpliwości – w Żulietcie płynęła teraz jego krew, którą za wszelką cenę chciałam ocalić przed lodem – przed śmiercią, wobec której on nigdy nie miał złudzeń. Ze śmiercią walczy się życiem. Walczyłam więc o Żuliettę z całych sił, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że mogę przegrać i wiedziałam, co mam wtedy zrobić. Mam wstać i iść dalej.

 

chłód

 

nie wiem może za długo stałaś na zewnątrz masz skostniałe ręce
i naprawdę nie jestem w stanie napisać wiersza o kokonie jedwabnika
jak chciałaś albo o ćmie lecącej do ognia bo to ogrzane tematy
mogłabym najwyżej stworzyć nową Sagę o Ludziach Lodu ale musiałabym
najpierw zadbać o jakieś barwne tło historyczne a wokół mnie biel

 

rozgarniam ją sztywnym słowem śnieg szukam w nim po omacku
gładkiej tafli w której być może zastygły już twoje usta ale jeszcze
nie tracę ich pamięci – nadzieja drętwieje ostatnia Żulietto

 

jakby wierzyła jeszcze w ogień w inny świat w Tengela zwanego Dobrym
który przed śmiercią otacza spokojem i sam nie umiera jakby wierzyła
że ten wiersz jest sagą o kostce lodu spływającej po rozgrzanym ciele kobiety

erotykiem męskiej wyobraźni w którym zimne i gorące nie przeczą sobie

 

dlatego próbuję cię jeszcze odkopać a jeśli nie zdołam wbiję w to miejsce
puentę w której po raz ostatni wypowiesz nostalgiczną prawdę o antypodach
mrozu i tropiku i o tym że najwięcej uczymy się wtedy gdy przegrywamy

 

Patent na Żuliettę

Byłam świeżo po lekturze “Chandry” Leszka Żulińskiego, tomiku wydanego w Toruniu w 2007 r. Na okładce fragment rysunku Egona Schielego “Kobieta w kapeluszu z szerokim rondem”, przypominał mi, że wszystko, co ludzkie zaczyna się w głowie. Tego dnia głowa Żulietty była pełna „zachandryczonych” wierszy. I tych, które właśnie skończyłam czytać, i tych, które kłębiły się wśród moich poetyckich wspomnień, i tych w końcu, o których pomyślałam, że niechybnie kiedyś zostaną napisane. Egotyczne skupienie na swoich duchowych boleściach jest zjawiskiem powszechnym, ludzkim. Niewielu poetom i poetkom udaje się wyjść poza własny ból, zuniwersalizować go w jakąś myśl godną zapamiętania, w jakiś terapeutyczny dla czytelnika obraz. Tym jednak, którym ta sztuka się uda, każde tzw. szlachetne cierpienie będzie wybaczone i poczytane za zasługę. Ja tymczasem byłam zwyczajnie zmęczona tym melancholijnym teatrem niespełnienia. Byłam głodna nieszlachetności. Z tej okazji napyskowałam nieco Herbertowi (Sorry mistrzu!), zaś Żuliettę, która właśnie strzelała focha w oparach werteryzmu, próbowałam przywrócić do pionu. Nie bez protestów wszakże, lecz, na czas tego jednego wiersza, postanowiłam ją rozbawić, roztrwonić duchowo, złagodzić te ciężko trawione metafory oskomy zwyczajną paplaniną tysięcy kolorowych szkiełek. Chciałam złapać oddech. Napisać wiersz, leżąc na powierzchni świata, leżąc i się bycząc. Taki odkryłam patent na szczęście (chwilowe).

 

barwy

 

nie wiedziałam że chandra może pomieścić w sobie tyle słów

ale czytałam że szkocki fizyk który wynalazł kalejdoskop również nie wiedział

myślał poważnie o życiu i tak poważnie się zawiódł tak poważnie żałował

że zwierciadło nie wytrzymało i parsknęło mu prosto w oczy
tysiącem kolorowych szkiełek och gdybym to ja badała polaryzację światła

w tysiąc osiemset siedemnastym roku opatentowałabym ciebie

 

obracam świat w niewielkim rulonie mrużę oko i już nie chcę rozumieć

innych ludzi języków cierpień nie chcę być poetką głębi lecz powierzchni

chcę patrzeć jak się układasz w konstelację Oriona uganiasz za Plejadami

jak ci się plączą pod nogami najjaśniejszy Syriusz i mój wiersz
zmartwiony tym że się ciągle gdzieś zapada

 

a tak bym chciała położyć go na wodzie odbić w nim słońce w dzień

i nocą odbić noc a twoją drogę od małych do dużych perwersji
nazwać mleczną albo wynaleźć dla niej jakąś nową nierzeczywistą metaforę

chciałabym się w nią wdrożyć i żyć we wszystkich naszych słowach – Żulietto

one przecież żyją dłużej niż ludzie

 

 

Z krwi i kości

Krew jest chyba jedną z najbardziej nośnych metafor więzi. I choć Żulietta nie jest alter ego autorki i nie ma też swojego jednego pierwowzoru w tzw. świecie realnym, to relacja między nią a bohaterką liryczną stanowi swoisty archetyp silnej więzi międzyosobowej. W tym przypadku wręcz „genotyp” – z krwi i kości. Zastanawiam się nawet, czy byłabym w stanie stworzyć wrażenie spójności tej „wielopostaciowej” interlokutorki – Żulietty, gdyby nie doświadczenie rzeczywistej relacji – bliskiej, uważnej, oddanej, niezbędnej, – do której wciąż powracam w tych wierszach. kilka lat temu pisałam o Afryce/ wtedy miałam na myśli skórę/ zrobiłam zdjęcie pożegnałam się/ nie przypuszczałam, że kiedyś jeszcze/ wrócę po krew. Więź pierwotna, nie tylko emocjonalna, lecz dużo więcej – egzystencjalna, która rodzi się z wzajemnej afirmacji osób i prawdy o nich, taka więź nas ocala. Dziękuję, siostro.

 

Czaka

ten wiersz będzie włócznią assegai z ostrzem jak przedramię

zuluskiego wojownika wbije się w serce każdego plemiennego wroga
i wykrwawi je w ziemię swoich przodków to będzie wiersz jak Afryka

 

opowie o Nkulunkulu który stworzył świat i pierwszych ludzi wywiódł
z kolorowej trzciny dając im słowa długie i proste żeby mogli polować
bo od kiedy ich myśli utraciły moc przywoływania natury byli głodni

 

zaczęli uderzać w bębny a potem powtarzali ich głuche dźwięki

ndu nga ndu nga aż wydobyli z nich mowę: ngikhona – jestem tu

Żulietto – pośród walecznego ludu Bantu ich bosym językiem

wybijam rytm czarnego lądu jego wojenny taniec

 

 

———————————–

 

*Kalina Kowalska „Światło”. Lublin 2012

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko