Z TADEUSZEM BOROWSKIM – aktorem teatralnym i filmowym – rozmawia Krzysztof Lubczyński

0
544

Z TADEUSZEM BOROWSKIM – aktorem teatralnym i filmowym – rozmawia Krzysztof Lubczyński


OD CARA DO LENINA

czyli rzeczywistość kształtuje aktora

 

– W 1970 roku, ku niejakiemu zaskoczeniu, zobaczyłem Pana – znanego mi jako aktora Teatru Narodowego w Warszawie – na deskach Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie w roli Lenina w sztuce Michaiła Szatrowa „Szósty lipca”….

– Znalazłem się w Lublinie w roli wygnańca, na zaproszenie dyrektora Kazimierza Brauna. Po prostu zbuntowałem się przeciwko odwołaniu z Narodowego Kazimierza Dejmka, w rezultacie marcowej afery z mickiewiczowskimi Dziadami i w reakcji na powołanie na jego miejsce Adama Hanuszkiewicza.

 

 

– Miał Pan coś przeciwko Hanuszkiewiczowi?

– Nie, ale byłem bardzo związany z Dejmkiem i jego wyrzucenie było dla mnie osobistą, ludzką i artystyczną stratą. Nota bene Dejmek też stał się niebawem wygnańcem za granicę, a po jakimś czasie także Braun, który od lat mieszka w USA.

 

– Do Dejmka jeszcze wrócimy, ale najpierw proszę opowiedzieć o tak ciekawym zadaniu aktorskim jak granie Lenina…

– Zastanawialiśmy się, jak tę postać  ująć fizycznie. Przecież  nie chodziło o to, by widz uwierzył¸ że Lenin wstał z grobu. Naszym polskim, aktorskim specjalistą od grania Lenina był świetny aktor, pan Ignacy Machowski, który zaprosił mnie na spektakl  „Człowieka z karabinem”, gdzie grał Włodzimierza Ilicza, żebym sobie popatrzył¸ jak gra tę postać. Usiadłem na widowni w pierwszym rzędzie, obok dygnitarzy partyjnych i kiedy Machowski – Lenin pojawił się na scenie, usłyszałem szept: „Bardzo dobrze towarzyszu, podobny jak cholera”. Przy pracy w Lublinie nad „Szóstym lipca” zdecydowaliśmy się jednak odejść  od naturalizmu i zrezygnowaliśmy z łysej peruki i szukania naturalistycznego podobieństwa do historycznej postaci. Zapuściłem tylko bródkę i zachowałem kilka charakterystycznych gestów Lenina, w tym charakterystyczne trzymanie czapki…

 

– …

 

– …doszło nawet do dyskusji z robotnikami z lubelskiej Fabryki Samochodów Ciężarowych, których pytaliśmy, czy im nie przeszkadza, że Lenin jest bez łysiny i że ja się z nim nie identyfikuję. Odpowiedzieli, że im to absolutnie nie przeszkadza, bo przecież wiedzą, że Borowski to nie Lenin. Swoją drogą z tych czasów została mi broda, którą na tę okoliczność zapuściłem, a maszynkę do golenia marki Braun ofiarowałem Kaziowi Braunowi. W Lublinie zagrałem jeszcze w „Akcie przerywanym” Tadeusza Różewicza w reżyserii Brauna i Cara w „Kordianie” Słowackiego w reżyserii Hanuszkiewicza.

 

– Wróćmy do Dejmka, „Dziadów” i Pana odejścia z Narodowego. Wspomniał ¸ Pan o żalu za Dejmkiem…

– Tak, bo czułem się jego aktorem. To był facet z jajami, artysta z jajami.


– Nie należał Pan do tych, których raził, a jego obcesowość w języku?

 

– Zupełnie nie. On tak samo jak Kazio Kutz rzucał te kurwy z miłości. Mógł  pana obsobaczyć, ale było widać, że pana kocha i że można się przy nim czuć bezpiecznie. Tego nie czułem u Hanuszkiewicza, który był egotyczny, narcystyczny, lubił się  popisywać  przed aktorami,  choć nie mogłem się uskarżać, bo dawał mi role. Nota bene, profesor Aleksander Bardini mówił, że narcyz, to ktoś zakochany w sobie a szczyt narcyzmu – to człowiek zakochany w sobie z wzajemnością, czyli Adam Hanuszkiewicz. Zresztą Dusiek czyli pan Adam o tym wiedział i dobrze się z tym czuł. Dziś on już nie ma teatru i siedzi bezczynnie w domu. Szkoda, bo to duża postać w historii polskiego teatru. Chcę mu to sprawiedliwie oddać mimo, że za nim nie przepadałem. W „Dziadach” zagrałem Sobolewskiego i zyskałem dobre opinie. Nie bardzo jednak mogłem zaakceptować propozycje Hanuszkiewicza, nastąpiły pewne zgrzyty artystyczne i dostałem wymówienie. I żeby grać musiałem opuścić Warszawę, do której zresztą wróciłem ściągnięty właśnie przez Hanuszkiewicza. Jednak dość szybko, definitywnie opuściłem Narodowy i przeniosłem się do Ateneum, gdzie jestem do dziś. Pracowałem tam najpierw z Januszem Warmińskim potem z Gustawem Holoubkiem a dziś z Izabellą Cywińską i Sławomirem Łozińskim.

 

– Skąd u  Pana pomysł zostania aktorem?

 

– Nie z koneksji rodzinnych. Pochodzę z warszawskiego Powiśla, chodziłem do liceum Czackiego na Karowej, a o moim wejściu w aktorstwo zdecydował przypadek, „palec boży”. Lubiłem poszukiwać siebie i jednocześnie uciekać od siebie w inną postać. Kiedy poszedłem do poradni warszawskiej szkoły teatralnej, z trzech możliwych opinii: nie powinien, może i powinien zdawać, dostałem ten trzeci. Dostałem się do PWST i skończyłem ją z wyróżnieniem.

 

– Co najlepiej definiuje ten zawód w Pana wydaniu?

– Kiedyś na bazarze Różyckiego, kiedy z panią kostiumolog kupowaliśmy kostiumy do filmu, spotkałem mojego od lat nie widzianego kolegę, cwaniaczka z Powiśla. Ochrypłym głosem powiedział do mnie: „Serwus Tadek, k…, cieszę się, że cię widzę. Widzę, że zostałeś k… , aktorem, w filmach grasz”. Zapytałem grzecznościowo co u niego. „Jak to co, k…? Też oszukuję”. Widocznie tak dobrze oszukiwałem widzów, tak ich doprowadzałem do łez lub do śmiechu, że byli zadowoleni.

 

– Kto miał na Pana w szkole najbardziej kształtujący wpływ?

– Ojcami mojego aktorstwa byli Aleksander Bardini i Jan Kreczmar. Bardini zauważył kiedyś, gdy grałem Kapitana w „Woyzecku” Georga Buechnera, a byłem świeżo po studium wojskowym: „Tadziu, widzę, że obserwowałeś jakichś swoich wojskowych przełożonych. Nie jest źle”. To Bardini nakierował mnie na role charakterystyczne, choć miałem wtedy warunki amanta. I jestem mu za to do dziś wdzięczny, bo dzięki temu mogę do tej pory żyć z tego zawodu. Moją rolę dyplomową w szkole był zatem nie amant romantyczny, ale Malvolio w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira. Kiedyś też zagrałem w zastępstwie tytułowego molierowskiego „Skąpca” Harpagona. Nawet dwa razy, w „Fantazym” i „Zemście” zdarzyło mi się nagle zastąpić  Gustawa Holoubka. Zastąpiłem też kiedyś Jurka Kamasa w „Kupcu weneckim”. Wszystko dzięki temu, że w szkole  uczyłem się zawodu, a nie upajałem się własną urodą….

 

– Jak na widzenie przez Pana zawodu aktorskiego wpłynął udział  w dejmkowskich „Dziadach”, które wywołały tyle szumu politycznego? Aktorzy, którzy w tej inscenizacji zagrali, zyskali swoistą superatę emocjonalną…

–  Takie były to czasy, że stawiały nasz zawód na piedestale. To rzeczywistość kształtuje aktora, a nie odwrotnie, chyba że się jest Napoleonem. Aktor grający Napoleona nie zmieni rzeczywistości. Wtedy  była inna świadomość i także my, aktorzy inaczej się czuliśmy niż teraz, w czasach dosytu. Takich wrażeń, jakich doznałem podczas spektakli tamtych „Dziadów” już nigdy później nie zaznałem. Pamiętam,  jak kiedyś musiałem zastąpić kolegę Józefa Łotysza, który wypowiada¸ kwestię „Nasz naród jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”. Ledwo powiedziałem połowę tej kwestii, a tu słyszę brawa na widowni. Myślę sobie: „Czy ja tak genialnie mówię? Kończę kwestię i znów brawa. Mówię: „Rosyjskie ruble bardzo niebezpieczne” i znów brawa. Wtedy już wiedziałem, że jest rozróba polityczna.

 

– Które ze swoich ról ceni Pan najbardziej?

– Przez 45 lat występów na scenie zagrałem ich mnóstwo, więc trudno mi tak na gorąco przywoływać, ale na pewno przedkładam role ciemne nad jasne, wieloznaczne nad jednoznaczne. Wolę zagrać Jagona niż Otella, Makbeta niż Dunkana. Takie jest życie, że publiczność żywi się konfliktami, sporami, a jak słyszy Julię i Romea wyznających sobie miłość, to zaczyna ziewać. Jednak najważniejszy jest aktor, jego osobowość i kumulowana przez niego energia, taka jaką miała Modrzejewska, jak miał Holoubek. To tak, jak w „Zemście” Papkin mówi do Cześnika: „Z tyłu, z przodu, nic nie znaczy, dobry rycerz wszędzie straszny”. Ludwik Solski miał w „Warszawiance” Wyspiańskiego jako Stary Wiarus słynne wejście nieme, a zrobiło to kolosalne wrażenie na widzach. Czarodziejem, charyzmatykiem był Gustaw Holoubek, który czarował samą swoją obecnością na scenie, jak w „Trądzie w Pałacu Sprawiedliwości” Ugo Bettiego, gdzie czytał milcząco gazetę i najbardziej ściąga¸ na siebie uwagę widzów. Z kolei wielki Tadeusz Łomnicki budował rolę od zewnątrz, do perfekcji opracowując każde słowo i gest. Chcę na koniec powrócić do Kazimierza Dejmka. Jego postawa, choć często szorstka, była nasycona miłością do teatru i aktora, a nie fałszem i picowaniem.

 

 

——————————————————-

TADEUSZ BOROWSKI – ur. 9 lipca 1941 r. w Warszawie. W 1963 roku ukończył PWST w Warszawie. Aktor teatralny, filmowy i telewizyjny. Występował w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (1963-1966), Narodowym (1966-1969) i (1970-1972), Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie ( 1969-1970), Teatrze Ateneum w Warszawie od 1972 do dziś. Niektóre jego role teatralne, to: Mefisto w „Pasji doktora Fausta” J.St. Sito, Lyzander w „Śnie nocy letniej” Szekspira, Catesby w „Ryszardzie III” W. Szekspira, Nadzorca w „Procesie” F.Kafki, Ojciec Unguenty w „Gyubalu Wahazarze” Witkacego, Albin w „Ślubach panieńskich” A. Fredry, Lucchesini w „Wielkim Fryderyku” A. Nowaczyńskiego, Barere w „Śmierci Dantona” G. Buechnera. Liczne role w teatrze telewizji, w tym m.in. Don Cezar de Bazan w „Ruy Blas” V. Hugo (1973), Botwell w „Marii Stuart” J. Słowackiego (1974), Benvolio w „Romeo i Julii” W. Szekspira (1974), Narrator w „Trzecim Maja” G. Królikiewicza (1976), Kreon w „Królu Edypie” Sofoklesa (2005).

Zagrał m.in. w filmach: „Kardiogram” (1971), „Zaraza”(1972), „Zapamiętaj imię swoje”, serialu „Dyrektorzy” (1975), „Gdzie woda czysta i trawa zielona” (1975), serialu „Ekstradycja 2”, serial „Klan”, „M jak miłość”, „Przedwiośnie” (2003).

Aktualnie na deskach Teatru Ateneum występuje w „Kolacji dla głupca” i „Trash story” oraz gościnnie w Teatrze Syrena w “Pajęczej sieci” A. Christie.

 

 

W tym roku nakładem Wydawnictwa Adam Marszałek w Toruniu ukaże się książka Krzysztofa LubczyńskiegoMieszanka firmowa. Rozmowy i szkice literackie”.

Składać się na nią będą przeprowadzone na przestrzeni 18 lat rozmowy z kilkunastoma znanymi i wybitnymi polskimi (jeden wyjątek – węgierski pisarz Gyorgy Spiro, wszakże zajmujący się problematyką na wskroś polską, autor głośnych „Mesjaszy“) pisarzami i poetami starszego pokolenia, m.in. z R. Bratnym, J. Krasińskim, J. Henem, Z. Safjanem, E. Bryllem, A. Mandalianem, a także nieżyjącymi już J.S. Stawińskim i W. Żukrowskim).

Mieszanka firmowa” zawierać też będzie rozmowy z kilkoma znanymi krytykami i eseistami (m.in. z nieżyjącym już R. Matuszewskim, a także z M. Komarem, W. Sadkowskim czy A. Żurowskim), dwie rozmowy ze światowej renomy myślicielami (Z. Baumanem i A. Walickim) oraz kilka szkiców krytyczno-literackich poświęconych gronu pisarzy i krytyków, zarówno żyjących (m.in. J. Bocheński, T. Konwicki, S. Mrożek, J.M. Rymkiewicz, J. Głowacki, A. Żuławski, E. Niziurski), jak i nieżyjących (m.in. T. Breza, K. Brandys, K. Mętrak, W. Sokorski) .

Zgodnie z tytułem zawierającym słowo „mieszanka”, wspomniany zbiór charakteryzuje się wszechstronną różnorodnością. I to właśnie o nią chodziło autorowi – o różnorodność „ponad podziałami”. Rozmówcy Lubczyńskiego to twórcy najrozmaitszego autoramentu pisarskiego, estetycznego, a także środowiskowego i ideowo-politycznego, można by rzec, twórcy z różnych, nieraz antagonistycznych kręgów literatury polskiej. Dzieli ich niejednokrotnie bardzo, bardzo wiele, ale łączy jedno – każdy z nich pozostawił już swój ważny ślad na szlaku literatury polskiej. Dzięki temu książka ta jest ważnym przyczynkiem do obrazu polskiej literatury od 1945 roku.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko