Leszek Żuliński
CZY KRYTYK SIĘ WYŻYWI?…
Komu potrzeba jest dziś krytyka? Komu? A więc i po co?, dlaczego?, na czorta? To pytanie traktuję jako z gatunku prowokacyjnych vel akademickich – odpowiedź jest znana, ale dyskusję trzeba czymś rozniecić.
Problem potrzeby krytyki literackiej nie istnieje. Jest ona czymś naturalnym, tak jak każda dziedzina ludzkiej aktywności myślowej. Nie została zadekretowana; nikt jej nie „proklamował” i nikt jej nie „powstrzyma”. Owszem, może być mniej lub bardziej popularna i o to prawdopodobnie chodzi w zadanym tu pytaniu.
Krytyka literacka jest dzisiaj mało popularna. Jest to związane z kryzysem kultury literackiej, która ustąpiła – jak wiemy – pola kulturze obrazkowej i, w sensie szerszym, kulturze masowej. Kultury te spłaszczyły swój „kod intelektualny”, ich cel, misja, a więc i język nakierowały się na odbiorcę mniej wykształconego i mniej wymagającego, stawiającego kulturę, w tym literaturę, bliżej rozrywki. Nie chcę wszczynać lamentów wysyłanych z Atlantydy – za tymi zmianami nie musi iść spustoszenie. O kulturze można pisać językiem „innym”, prostszym, łatwiejszym; można by wymienić mistrzów takiej konwencji, którzy są godni naśladowania. Sęk raczej w umasowieniu nie prostoty, a prostactwa. Wielka eseistyka rzeczywiście bądź wychodzi z obiegu bądź zamyka się w uniwersyteckich murach i tam uprawiana jest niczym klasztorne zajęcia benedyktynów. Czasami ktoś w rodzaju Umberto Eco znajduje drogę do liczniejszego grona zainteresowanych. Ale na ogół jest to twórczość środowiskowa, branżowa. Natomiast w prasie kulturalnej, w radiu, w telewizji rasowy krytyk jest zastępowany przez „dziennikarza od kultury”, a nawet przez prezentera. To właśnie ci nowi komentatorzy wydarzeń kulturalnych różnią się od krytyków swym dziennikarskim warsztatem pojęciowym i językowym; w wydaniach trywialnych odmienne są także cele: ta „krytyka” nie ma analizować dzieła, a zachęcać do jego kupna. Dziennikarz coraz częściej zwraca się nie do uczestników życia kulturalnego, a do konsumentów. I tutaj znowu zastrzeżenie: uwaga! konsument może być wartościowym, aktywnym odbiorcą.
Krytyka literacka jest potrzebna literaturze. To ona jednak kształtuje systemy (rankingi?) wartości, wywołuje dyskusje i polemiki, opisuje przemiany literatury, bada, po prostu bada ją i jest jej kroniką. Musimy rozróżniać wszystkie szczeble krytyki – od naukowego (literaturoznawstwo) poprzez eseistyczne po krytykę „użytkową” (szkic, recenzja prasowa). I przemiana polega właśnie na tym, że literaturoznawstwo i eseistyka mają coraz bardziej „campusowy” żywot, zaś owa krytyka utylitarna (bardzo fachowa) jest wypierana przez notkę dziennikarską czy prezentację medialną.
Pisarz potrzebuje krytyka jako nauczyciela własnej świadomości literackiej, mentora i osobliwe memento, które trzyma w ryzach jego naturalną megalomanię. Krytyki potrzebuje też – krytyk! Bo krytyka jest jednak dziedziną twórczości. Dobry krytyk piszący o cudzych książkach – pisze o sobie i pisze o kulturze. Dobry krytyk, dając świadectwo swoim literackim czasom, tworzy nie tylko dokument, ale poniekąd też filozofię literatury i sztuki. Czasami po prostu może również być pilotem, tym, którym wyłączamy pewne estetyki, pewne książki, pewne nazwiska – i włączamy inne.
Krytyka jest sztuką analizy i komentarza. Ta sztuka odnosi się do wszystkiego. Jak można z niej zrezygnować? Czy do wielu książek zbędne są wstępy lub posłowia, czy Stefan Treugutt pojawiający się na ekranie telewizora przed emisją sztuki teatralnej – był intruzem?, czy monografia o Herbercie nie jest przydatna dla studentów polonistyki lub w ogóle dla wielbicieli tego poety?
Krytyka jest mówieniem o literaturze, o sztuce i jako taka jest czymś zwyczajnym i niezbywalnym. Jeśli mówi językiem „branżowym” – wpisuje się w kanon naukowy, jeśli mówi językiem „normalnym” – jest adresowana dla odbiorców sztuki. Stanowi pomost między odbiorcą a autorem.
W czym więc problem? Nie w potrzebie istnienia krytyki. Ale w rozmiarach tej potrzeby. Tak, te rozmiary się kurczą; kultura masowa nie potrzebuje krytyki albo raczej zamienia – jak powiedziałem – krytyka na prezentera i dziennikarza. My, którzy przy klasycznej krytyce pozostaliśmy albo uprawiamy ją „na boku” innych „dochodowych” zajęć, albo istniejemy w niszy. Ta nisza może się kurczyć, jednak nigdy czy zmieni się w czarną dziurę, która nas pochłonie?
*
W ostatnich latach rozwija się zjawisko „krytyki koleżeńskiej”, a to za sprawą Internetu. Na licznych portalach poeci drukują swoje utwory, a koledzy-czytelnicy opiniują, co dobre, a co złe w tekście. To taka środowiskowa agora, na której jednym brzeżku kwitnie salonik wzajemnej adoracji, na drugim – jatka i opar frustracji.
Oczywiście te fora mogłyby być (i bywają) swoistym warsztatem poetyckim, samokształcącą dyskusją, ćwiczeniami analizy tekstu. Z naturalnych powodów odbywa się to na zbyt niskim poziomie ze względu na brak kompetencji i ma raczej charakter luźnej wymiany zdań w konwencji „…bo ja uważam, że…” albo „ja bym napisał to tak…” Wielokrotnie i takie uwagi pomagają autorowi nabrać dystansu do własnego tekstu lub wskazać mu niezbędne poprawki. Niestety, równie często strony wychodzą z tej wymiany zdań obolałe i obrażone, czasami skłócone na wieki. Jest też w tym gronie „krytyków” tendencja do sugerowania poprawek z „dobrego” na „lepsze”, czyli wtrącania trzech swoich groszy, kiedy one zbędne. Czasami ta agora zmienia się w pobojowisko, jak wspomniałem…
Dawnymi czasy czytałem regularnie pocztę literacką w krakowskim „Życiu Literackim”. Prowadziła ją Szymborska, prowadził Śliwiak… To były inne relacje – bo to były autorytety. Oceny były surowe, acz przyjazne na ogół – ale z nimi nie było dyskusji. Nie przenosiło się to do saloniku towarzyskiego, nie toczyło się w żadnej „wspólnocie”, nie przeplatało z relacjami interpersonalnymi. Wspomniani (i inni) doradcy nie byli kolegami autorów i nie wchodzili z nimi w bliskość. Ten dystans jakby obiektywizował oceny i odgradzał je od osobistych kontekstów, których po prostu nie było.
Rzecz także w tym, że niemal upadła tradycyjna prasa literacka. Internet jest demokratyczny w tym sensie, że ogólnodostępny. Opublikować może tu każdy, co chce. W prasie literackiej drukowali ci najlepsi, wybierani z dziesiątków chętnych, reprezentujący wymagający poziom, zdradzający symptomy talentu wartego pokazania. Poziom tekstów i poziom ich ocen trzymał się w rygorze zdecydowanie wyższych standardów niż obecnie widzimy to w Internecie. Ta „pospolityzacja” musiała przynieść takie skutki, jak widzimy i co najbardziej wyraziście odbija się na forach dyskutantów politycznych. Szkoda mi trochę tego dziecka wylewanego wraz z kąpielą, ale to właśnie najbardziej wyrazisty symptom przemiany obyczajów życia literackiego, które z „cechu” wymagającego podstawowych „certyfikatów” zamieniło się w „wolny rynek wymiany towarowej”. I tak już zostanie, choć może jednak będzie się cywilizowało.
Aby być dobrze zrozumiałym, deklaruję, że jestem absolutnym zwolennikiem Internetu; punktuję tu tylko sprawy kontrowersyjne i budzące zastrzeżenia. Byłbym poza tym niesprawiedliwy, gdybym twierdził, że w sieci brak zjawisk budujących jej lepszy i istotniejszy obraz.
* * * *
Czy zoile są nam potrzebni? Jasne, że tak. Byli zawsze. Z mego pokolenia wybijał się Jan Marx, który w swej wieloletniej rubryce „Rzeczy najgorsze” bezpardonowo obchodził się z licznymi poetami i prozaikami. On był jednak ortodoksyjnym strażnikiem wysokich wartości, nie miał taryf ulgowych, w czym tkwiła jednak jakaś wyższa determinacja i pryncypialność. On był także kompetentny, choć zapewne – bywało! – nie miewał racji, ale to jest wpisane w twórczość krytyczną. Bo krytyka nie jest stwierdzaniem faktów, tylko opinii.
Rzecz w czym innym. Tradycyjna prasa literacka opierała się na recenzjach i szkicach autorów wyspecjalizowanych w tym rzemiośle, co zapewne wymagało równie kompetentnego odbiorcy, dzisiaj zaś ten poziom ulokował się w różnych niszach, zaś na pierwszy plan wysuwa się wspomniana agora.
Boję się tego momentu, kiedy krytyka literacka w jej modelu klasycznym i takim, na jakim się wychowałem, zacznie znikać z naszych lektur i będzie zastąpiona „rozmówkami” poetów o sobie. Kiedy przestanie formułować wartości, opisywać panoramę zjawisk, systematyzować krajobraz literacki in statu nascendi.
Krytycy się wyżywią… Będą jurorowali, obsługiwali spotkania autorskie i inne imprezy, pisali wstępy i posłowia do książek, drukowali w poważnych pismach rozchodzących się w nakładzie 300 egzemplarzy, ale atrofia powoli wypleni ich populację, wszystko wróci na agorę i zatriumfuje vox populi, czyli wtórna rewaloryzacja ideału demokratycznego.
Ten mój sarkazm jest – proszę mi wierzyć – dobrotliwy. Bowiem nie boli to, czego nie mamy w świadomości i do takiego stanu rzeczy sympatycznie sobie zmierzamy 🙂