Krystyna Habrat – TAM, GDZIE ULICA UCIEKA  NIE WIADOMO DOKĄD

2
90

Opowiadanie

Długo mieszkałam w mieście, gdzie wszystkie ulice były proste jak strzelił, a przecinały się z innymi pod kątem prostym.

      Był jeden wyjątek. Ta najdłuższa, też prosta jak inne, nie wiadomo czemu pobiegła nieco skośnie i na końcu dotykała torów przy stacji kolejowej, Jakby się  spieszyła do pociągu, że zamiast czworoboku utworzyła trójkąt, gubiąc jeden bok czyli całą uliczkę, jaka po przeciwnej stronie była, a tu takiej zabrakło. Zwykle się tego nie zauważało. Nawet ja, przebiegająca tędy do  liceum, rano zwykle zdyszana, czerwona, bo   zawsze na ostatnią chwilę, a w drodze powrotnej – zagadana z koleżankami.   

Ja mieszkałam przy jej drugim końcu, gdzie bloki już się kończyły, a po zmroku chodziłam tu rzadko, lecz jeden taki wieczorny spacer wbił mi się okrutnie w pamięć.

Wracałyśmy wtedy z mamą od  jej siostry. Bardzo lubiłam ciocię Honorcię, pulchniutką i pogodną. Jak przychodziła do nas – odświętna, w drobniutkiej, złotej kolii na szyi – obie z mamą cały czas się głośno zaśmiewały aż do łez. Z jakichś  wspomnień i wydarzeń aktualnych, co  słyszałam fragmentami zza ściany, gdy odrabiałam lekcje albo coś czytałam w drugim pokoju.

Tamtego dnia mama zabrała mnie do cioci, aby jej raźniej było wracać już o zmroku, jak to jesienią. Weszłyśmy już na naszą ulicę, gdy  dwoje trzymających się pod ramię młodych zapytało, jak dojść do ulicy: 1 Sierpnia. Mama ochoczo oznajmiła, że mogą pójść z nami, bo w tym kierunku idziemy i powiemy, gdzie skręcić.

Dalej poszliśmy tak dziwnie, ja z mamą z przodu, oni za nami. Niby razem, a na tyle osobno, by nie zmuszać się do wspólnej konwersacji, ale na tyle blisko, by podtrzymywać ją od czasu do czasu krótką uwagą. Oni tu po raz pierwszy, więc od razu oznajmiają, jak ładnie tutaj. I  jaka długa ta ulica!  – co już stąd  widać po długim szeregu bladych lamp aż po horyzont przysłonięty sosnami.. A mama uzupełnia, że ta ulica ciągnie się najdalej i chociaż za ostatnimi blokami gubi swą nazwę słynnej pisarki, tej już niezbyt lubianej, i nawet latarnie dalej nie świecą, to ona biegnie  aż do cmentarza. Na skrzyżowaniu za cmentarzem staje się szosą, bezimienną, i  ucieka w las, gdzieś  daleko przez wioski i miasteczka, tak bez końca, bo nie wiadomo, gdzie  znika.

Tu przeszedł mnie dreszcz.  Taki, jak w dzieciństwie, gdy rozważałam, jak to jest, że Świat nie ma początku ani końca. Pan Bóg   też istnieje od zawsze i na zawsze. Tak mnie wtedy to zagadnienie dręczyło, że  zawierzyłam je mamie. A ona orzekła, iż nie jest to coś do zrozumienia, więc lepiej się nad tym nie zastanawiać. Ta krótka rada wybawiła mnie z  udręki rozmyślania o tym, bo zawsze mamy słuchałam.  Odtąd, jak ręką odjął, przestałam. Już się nigdy tym nie zamartwiałam. Jednak owego wieczoru na  ulicy o zmroku zrobiło mi się nieswojo.

Tym bardziej, że na końcu ulicy, którą podążałyśmy obie z mamą, a za nami nieznajoma para, niebo jeszcze czerwieniało zachodnią zorzą. Tam gdzie chyba był cmentarz. Prosto do niego biegła nasza droga, znaczona rzędem latarń, które ledwie-ledwie oświetlały dwa szeregi białych bloków pod czarnymi o zmroku sosnami.

Kiedy tak patrzyłam w purpurę horyzontu u wylotu ulicy napadła mnie niemal bolesna trwoga. Nas tutaj, w połowie ulicy,  ogarniał pełen strachu mrok, a tam ze dwa, może trzy kilometry dalej, złowieszczo ognił się koniec wszystkiego. Cmentarz i wszystko inne.

Takoż całe życie przede mną zdawało się biec prosto, jak ta ulica pomiędzy czernią sosen,  prosto do cmentarza, miejsca pałającego w tej chwili czerwienią, jakby piekło się otwarło.

Białe prostopadłościany bloków mieszkalnych zanikały już w ciemnościach nocy.   Tylko tu i tam, podświetlane mdłym świetlikiem latarni, upodobniały się do zwyczajnego życia, jakiego się spodziewałam i chciałam, wyznaczonego przez zasady i obowiązki. Nie dziwactwa niezwykłych przygód, nie posągi sławy, bo takich zawiłości nie przewidywałam. Tak, jak nie znałam w naszym  nowoczesnym mieście  żadnych zaułków, dziwnych budowli ani osobliwości przyrody, bo tu ich nie było. Tu  panowały białe bloki, proste ulice i  ascetyczne pnie sosen. Było czysto, higienicznie i wygodnie. I białe kafelki w łazienkach. Białe wanny. Wszystko w   modernistycznym stylu. Nawet w kawiarni, gdzie mnie czasem rodzice zabierali, krzesła i stoliki były z aluminiowych rurek, łamanych pod kątem prostym.

Ale gdzieś to wszystko szło w kierunku czerwieni na końcu długiej, długiej, ulicy. Tylko teraz słońce zaszło na dobre, zorza raptownie zgasła. Nie było już nic. Tylko mrok.

Moje myśli przerwała nagle mama, mówiąc idącej z nami parze, że teraz mają skręcić w prawo i tą uliczką , zbaczającą nieco w lewo, dojdą do tej, której szukają. Wszyscy, jakby się dopiero teraz obudzili z dziwnego zamyślenia, może jako nowoprzybyli bardziej odurzeni żywicą sosen, czego my już nie czuliśmy.  Ocknęłam się na dobre i ja. Prawda! Ta ulica, do której dochodziliśmy miała naprawdę lekki zakręt. Jedyny w tym mieście. Młodzi poszli tamtędy ledwo już widoczni w słabym oświetleniu lamp ulicznych, a bardziej od światła zza  wielkich okien w mijanych blokach.

A więc nie wszystko szło prosto do cmentarza. My z mamą miałyśmy jeszcze kawałek drogi w tamtą stronę, co przebyłyśmy już przyspieszonym krokiem.. Skręcając  do naszego bloku, za którym czerniał las  olbrzymich sosen, pomyślałam, że muszę dostać się na studia i stąd uciec.

Ale przyjeżdżałam jeszcze do rodziców. I do miasta, bo za dnia w świetle słońca było ono najpiękniejsze ze wszystkich. Jedynie nocą się zmieniało.

Krystyna Habrat

Reklama

2 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko