– opolieton –
Żelazko?! Ten symbol Dulskiej i każdej kury domowej? To chyba nie pasuje do felietonu pisma o profilu literacko-artystycznym? Tu publikują wielcy i sławni. Piszą o wielkiej literaturze i najważniejszych sprawach wielkiego świata. Siebie przemilczam. I dlatego mnie powinno być wolno napisać raz o tym przyziemnym symbolu dnia powszedniego – żelazku.
Nie miałam pomysłu na dzisiejszy felieton, bo to sierpień, sezon ogórkowy, nie chce się myśleć o sprawach trudnych czy choćby poważnych, a nawet o takich czytać. Nieoczekiwanie, rozleniwiona i bez humoru, zobaczyłam na Facebooku post ze stertą wysypanych z kosza rozmaitych części garderoby, wymiętoszonych i poplątanych, które trzeba będzie po praniu mozolnie uprasować. A komentarz poleca ten obrazek wszystkim, którzy zazdroszczą tym, co się teraz wylegują na egzotycznych wyspach, że życie to nie jest bajka. Tak. Na niektórych czeka zawsze przyziemna, nudna robota, choćby prasowanie. No i codzienne gotowanie, odkurzanie… Tylko kobiety wiedzą o tym najlepiej.
Ja patrząc na ten post pomyślałam, że prasowanie bywa niedocenione, a to przecież cały rozdział w niepisanym podręczniku filozofii życia.
Chyba mało o nim w literaturze. Szczególnie tej wielkiej. Ja sobie nie przypominam. Jednak Dulska, ta z natrętnie aktualnej sztuki Gabrieli Zapolskiej, sama chyba nie prasowała. Nie zniżała się do spraw przyziemnych. Ona od takich spraw miała służącą. Krakowskiej snobce, choć mieszczance, wypadało mieć służącą. Teraz na szczęście służące wyszły z mody, a jak już zapracowana pani na etacie musi taką zatrudnić do dziecka, to broń Boże nie nazywa jej tak, ale nianią, gosposią, kobietą do dziecka. A taka się ceni. I zdarzają się sytuacje, że pani po powrocie z pracy klęczy umorusana przed piecem i wygarnia pylący na nią popiół, aby rozpalić ogień, a ta gosposia siedzi sobie w fotelu i patrzy, bo ona nie jest od takich spraw, tylko od dziecka.
Czasem żelazko bywa w didaskaliach pomniejszego filmu, jako symbol nieciekawego życia, obracającego się wokół spraw przyziemnych. Był kiedyś taki krótki serial włoski o ślicznej brunetce, chyba imieniem Waleria, której szef w pracy proponował oderwanie się od domowych obowiązków i wspólny wyjazd gdzieś dla przyjemności. Ona zmęczona i przytłoczona przyziemnością życia, godziła się na to, ale w domu zaraz włączała w kuchni do, zawieszonego wysoko, przewodu sznur od żelazka i prasowała w milczeniu ubrania dzieci, męża. Nigdy tego nie porzuciła. Rzec można, że żelazko uratowało ją przed kłopotami. Może nawet rozpadem rodziny, dramatem dzieci. A ten przewód elektryczny tak niewygodnie i mało estetycznie zawieszony, pewnie w trosce o dzieci, symbolizował pewnie przystosowanie Walerii do niewygodnego życia, jakie w końcu wybrała. Lub nie zdecydowała się na inne.
Ja jednak od teatru z żelazkiem rozpoczynałam moją karierę szkolną, gdy zaraz na początku pierwszej klasy byłam na sztuce dla dzieci. Już nie pamiętam: z panią (nauczycielką) czy z rodzicami na jej zalecenie. Na scenie stało wielkie jak szafa żelazko oraz miś, lalka i inne zabawki, a ktoś nie wyłączył tego żelazka, misiu go niechcący dotknął i się oparzył. Schował się na moment za sceną i wrócił z brązową plamą na popielatym futerku z boku. Zabawki pomagają misiowi ukoić jego ból jak i wyłączyć żelazko z kontaktu, do którego długo nie mogły się wspiąć .
Teraz mi się wydaje, że tamto żelazko było wielkie jak miś, a to oparzenie na jego boku małe, jak misiowa dłoń. Wtedy mnie chyba to nie zdziwiło, ważniejszy był sens wszystkiego, ta historia, taka na mój wiek sześciolatki.
Przyznam się zresztą, że byłam już obyta z teatrem i filmem dla dorosłych, bo moi młodzi rodzice zabierali mnie wszędzie ze sobą. Myśleli, że ja i tak nic z tego nie zrozumiem. Widziałam więc film „Zakazane piosenki” i „Jadzia” z radosną i piękną Smosarską i taki straszny o Iwanie Groźnym.
Ten ostatni dość mnie wystraszył. Potem w nocy dostałam aż gorączki. Podobnie jak po spacerze, gdzie po deszczu wysypało się na ścieżki w lesie nad Sanem mnóstwo malutkich żabek i mama próbowała mnie oswoić i chciała mi jedną dać do ręki, a ja się bałam. A z filmu zapamiętałam, że długi i chudy, jak szczapa, car musi pochylać się za każdym razem, gdy gwałtownie przechodzi przez łukowate wejście, niższe od niego. A wszystkie w pałacu takie były.
Zapamiętałam też teatr, gdzie kobieta dowiaduje się, że jej mąż zginął na wojnie, więc wychodzi za innego, a tu mąż powraca. Wyciąga z kieszeni listy… Ja miałam wtedy niespełna 5 lat. Teatr był przyjezdny, rodzice chcieli iść. Nic mi się nie stało, że przedwcześnie to zobaczyłam. Moja wyobraźnia nie została wypaczona. Na obecne filmy z obowiązkowymi scenami erotycznymi oraz przemocą i brzydkimi słowami na pewno by dziecka nie zabrali.
To wracamy do żelazka.
Pani, która zamieściła dziś na Facebooku post o stercie garderoby do wyprasowania, komentując z rezygnacją, że życie to nie jest bajka, przypomniała mi, jak w dzieciństwie mama wdrażała mnie do obowiązków domowych i często musiałam ją wyręczać w prasowaniu. Nie pamiętam, abym tego nie lubiła albo się buntowała. Byłam bardzo posłusznym dzieckiem, tylko nieraz coś mi się nie udawało niechcący. Po prostu robiłam to, co mama kazała i już. Prasowania było zawsze dużo, bo kiedyś materiały bardziej się gniotły i bez prasowania nie można było ubrania założyć. Wkrótce nauczyłam się prasować pościel i spodnie brata, bo tatuś swoich nie pozwalał, i koszule ich obu zgodnie z zasadami, że najpierw karczek, potem kołnierzyk, rękawy, mankiety… Przydało się to w dorosłym życiu, choć dużo mniej się teraz prasuje i nawet jakby wcale.
Pamiętam jak pieluszki dziecka należało wyprać w płatkach mydlanych, potem wygotować w kotle też w płatkach mydlanych, a po wysuszeniu każdą uprasować z obu stron. Prałam je ręcznie w wannie, ze 20-30 sztuk, bo pralki jeszcze nie miałam. Czasem wyręczał mnie mąż. Przy drugim synu podobnie. Pamiętałam, jak mama orzekła, że pieluszki dla dziecka pierze się ręcznie i nic innego nie przyszło mi do głowy. Po przyjściu z pracy zabierało mi to dużo czasu, a ja myślałam cały czas:” „Jeszcze tylko to zrobię i sobie poczytam książkę. Jeszcze tylko tamto…” I padałam na twarz późną nocą, nie otworzywszy nawet książki, bo jeszcze należało przygotować dla maluszka mleczko w butelce na rano. Tak było trzeba. Niczego sobie nie ułatwiałam, nie stosowałam ceratek, które odparzają dziecięcą skórę, tylko większą warstwę pieluch tetrowych. Pampersów jeszcze nie było. Mąż dziwił się na widok codziennego prasowania stosów pieluch i kaftaników. Kiedyś powiedział, że nawet jego kolega się temu dziwi. Na to ja, że pewnie ten kolega o tym nawet nie wie, bo prasuje pieluchy jego żona, gdy jego nie ma. „A nie, on jeszcze kawaler!” – wykrzyknął mój wybrany.
I teraz, jako dorosłej wolno mi prasowania nie lubić. A raczej unikać.
Zapamiętałam jeszcze coś co położyło się cieniem na obraz prasowania. Byłam może w szóstej lub siódmej klasie i akurat prasowałam lniane serwetki, takie haftowane przez mamę a nawet mnie, do ozdoby i obszyte koronką. Ale jedna z koronkami dookoła była do rozłożenia na ławce w szkole, by jeść na niej wyjęte z papieru śniadanie. Tak pani nas od pierwszego dnia wdrożyła i aż do dziś nie postawię talerzyka lub filiżanki na gołym blacie, tylko na ładnej serwetce. Wtedy bardziej mi smakuje. A te haftowane przez mamę mam dotąd na pamiątkę.
No więc wtedy prasuję te serwetki, mniejsze, większe, a wszystkie skropione wcześniej wodą i zwinięte w rulony, aby ukrochmalone gładko się wyprasowały, a tu wpada zapłakany syn znajomych, łkając, że Miruś umiera! Miruś to był dwuletni synek innych znajomych. Mama zaraz do nich pobiegła i wróciła po kilku godzinach nieco uspokojona, że dziecku się poprawiło, bo miał jakieś konwulsje. Ale na trzeci dzień dziecko zmarło. Potem jeszcze inne urodzone później. Ale jakieś przeżyły i jeden z nich, Boguś, został potem poetą. Mam jego tomik. Tylko od tamtego czasu prasowanie źle mi się kojarzy. Może to tylko pretekst do pozwolenia sobie na lenistwo.
Ale nie mogę się oprzeć, żeby nie przytoczyć czegoś z pewnego Radia. Ładnych parę lat temu zadzwoniła tam kobieta i pięknie mówiła, że ona całe życie była bardzo zapracowana. A najwięcej miała zawsze prasowania. I jak kiedyś znajdzie się na Sądzie Bożym, to pokaże Panu Bogu całe wagony rzeczy jakich się tyle naprasowała. Poszwy, poszewki, prześcieradła, obrusy, ubrania, męskie koszule, spodnie… i na pewno dobry Pan Bóg za tyle roboty z całego życia odpuści jej jakieś winy czy „niepowinności”. Innych swych zasług nie wyliczała, tylko te tysiące wagonów, w jakie z całego życia swą robotę by zmieściła. To było wzruszające. Niby prosta kobieta, już stara, a tak pięknie to wymyśliła. I pięknie ujęła.
Tak, nawet prozaiczne prasowanie może być nieomal modlitwą do Najwyższego. Albo skromnym pomysłem na felietonik.
Przecież prasowanie to element nasze codzienności. Szczególnie tej kobiecej. Niby strata czasu w obliczu spraw ważniejszych czy przyjemniejszych, ale w filozofii życia zawiera się wiele ważnych elementów. Przecież w prasowaniu odbija się nasz stosunek do wyborów życiowych, jakie chcemy osiągnąć. I nasz charakter czyli pracowitość, poczucie obowiązku i dokładność albo wygodnictwo i bylejakość. I poczucie estetyki. I… Zresztą podczas prasowania można sobie myśleć o rzeczach miłych. Wymyślać coś. I ładniej się potem wygląda w dobrze wyprasowanej sukience.
No takie niby głupie prasowanie, a tu wyziera z niego tak wielka filozofia. Szczególnie w sezonie ogórkowym, gdy czasem nie chce się nic.
Krystyna Habrat
04.8.23r.
sezon ogórkowy jest jednym z najcięższych