SPATiF-land, SPATIF-iada, SPATiF-owcy
Wydawałoby się, że „ileż razy można?”. W minionym trzydziestoleciu liczba publikacji, prasowych i książkowych poświęconych światu artystycznemu, przede wszystkim filmowemu i teatralnemu, aktorskiemu i reżyserskiemu, ale także literackiemu czasów PRL była tak ogromna, że przy kolejnych lekturach trudno było uwolnić się od wrażenia (nie całkiem nieuzasadnionego) powtarzalności: tych samych portretów personalnych, tych samych anegdot, okoliczności, detali i tła. Sama zresztą autorka „SPATiF”, Aleksandra Szarłat dała temu świadectwo w bogatej, dołączonej do jej książki bibliografii. Wspomnienia Janusza Minkiewicza, Leopolda Tyrmanda, Jerzego Zaruby, Stefanii Grodzieńskiej, Kazimierza Kutza, Andrzeja Romana, Magdaleny Dygat, Stefana Kisielewskiego, Mariana Brandysa, Romana Śliwonika, Krzysztofa Mętraka, Bohdana Łazuki, Marka Nowakowskiego, Jerzego Gruzy, Janusza Atlasa, Witolda Fillera, Tadeusza Plucińskiego, niezliczone wzmianki o świecie SPATiF-u w setkach artykułów i wywiadów z ludźmi kultury, niegdysiejszymi bywalcami lokalu przy Alejach Ujazdowskich 45. Był ich cały legion.
Zjawisko, jakim był niegdyś SPATiF, którego złoty okres przypadł na lata 1960-1980, warto zilustrować kilkoma cytatami z wypowiedzi jego bywalców. Janusz Głowacki nazywał SPATiF „miejscem niepodobnym do niczego na świecie. Bo wszędzie alkoholicy, artyści czy narkomani są podzieleni według wysokości konta w banku. A tam przychodzili pisarze opozycyjni, tajniacy, którzy ich podsłuchiwali, członkowie KC, pułkownik załuski, na którego czekał kierowca w mundurze, sportowcy ze złotymi medalami europejskimi, którzy upijali się na śmierć na dzień przed mistrzostwami Europy, które potem wygrywali. Przychodził Andrzejewski i Mętrak, Krzeczkowski i Bereza. Zaglądał Kisiel, Turowicz i Marcin Król. Na stałe rezydował Prutkowski, otoczony prostytutkami i olimpijczykami. Słonimski opowiadał, jak było, a obok było jak jest”. Do tego całe legiony aktorek, aktorów, reżyserów, dziennikarzy z Gustawem Holoubkiem, Kazimierzem Rudzkim czy Jerzym Duszyńskim na czele. Piotr Fronczewski tak wspominał SPATiF: „Istotą rzeczy były spotkania, rozmowy rodzące się w ich trakcie anegdoty, cudowni ludzie, świetne towarzystwo, niepowtarzalny klimat, niezwykła aura. To był wspólny bałagan kilku przecinających się środowisk. Tam się zadzierzgały przyjaźnie, rodziły nowe znajomości, wymieniało się poglądy na wszelkie tematy, czasem dochodziło do ostrych polemik awantur nawet. Prowadziło się filozoficzne dysputy, omawiało angaże, miłosne perypetie kolegów, wyniki meczów bokserskich, nawet książki, filmy i spektakle oraz kurs dolara. Wszystko to składało się na klimat tego miejsca. Fragmenty, cząstki tego tego świata, znane często z innych publikacji Aleksandra Szarłat zebrała w całość, dodając do tego to, co sama zgromadziła podczas rozmów i studiowania piśmiennictwa na temat. Jej „SPATiF” jest panoramą i syntezą tego niezwykłego i niepowtarzalnego już fenomenu, który swój rodowód wziął być morze od ducha przedwojennej „Ziemiańskiej” i takich jej postaci jak legendarny Franc Fiszer, ale także z ducha, którym emanowało przedwojenne także środowisko skamandrytów, których pogrobowcem w SPATiF, a także w „Cafe Snob” na Foksal, był Antoni Słonimski. Szarłat opowiedziała historię SPATiF-u i fragmenty losów jej najsłynniejszych bywalców, takich jak Janusz Minkiewicz, Józef Prutkowski, Jan Himilsbach, Zdzisław Maklakiewicz, Zofia Czerwińska, Agnieszka Osiecka, Antoni Słonimski i wielu, wielu innych. A także niezliczone związane z nimi anegdoty, prawdziwą kopalnię anegdot. Aleksandra Szarłat pokazuje historię i legendę SPATiF w formie mozaiki, na którą składają się setki biografii, a raczej strzępów ludzkich biografii, niejednokrotie dramatycznych i tragicznych, a pomiędzy nimi były: alkohol, romanse, bójki, awantury, witze, anegdoty, intrygi, kombinacje, sprawy kryminalne, gadanina o polityce, esbecy, szatniarze, akolici otaczający znanych artystów. Kalejdoskop i mikrokosmos nieprawdopodobny. Pokazuje lot SPATiF od wzlotu na początku lat sześćdziesiątych poprzez bujne lata siedemdziesiąte aż po kres, który de facto miał swój początek 13 grudnia 1981 roku. Po stanie wojennym Klub Aktora SPATiF nigdy już do dawnej świetności nie powrócił, także na poziomie funkcji prezesa Związku Artystów Scen Polskich.
Dziś po legendzie SPATiF pozostał tylko mocno odmieniony po remoncie lokal – puentuje swoją książkę autorka – Jego przeszłość, jego esencja jest dziś już tylko widmem, wspomnieniem. „Miejsc mitycznych nie da się odtworzyć w realu. Czas przeorał masową wyobraźnię. Wiek XXI na dobre wyrugował z naszego życia formację inteligencką. Nie istnieje już jedyny wzorzec kultury, do którego aspirują masy. (… ) Zanikł też romantyczny mit aktora jako orędownika walki o wolność. Znajomy reżyser mówi mi: „Wiesz, aktorzy są dziś inni”. Są inni, bo aktor jest tworem swoich czasów, tak jak Klub Aktora SPATiF był tworem swojej epoki”. O tej „Atlantydzie” opowiada ta piękna książka.
Aleksandra Szarłat – „SPATiF. Upajający pozór wolności”, Wydawnictwo Czarne Wołowiec 2022, str. 550, ISBN 978-83-8191-445-1
—
Moralitet o „banalności zła”
„Wyrok na Franciszka Kłosa” ma na pierwszy rzut czytelniczego oka fakturę typowo realistyczną, a fragmentami naturalistyczną, jednak gdy się się wczytać w tekst daje się zauważyć przełamywanie jej passusami jakby onirycznymi, wywodzącymi się z koszmaru, makabryczną groteską, z akcentami ekspresjonistycznej przesady. „Alkoholowe, deliryczne, jakby z Boscha wzięte wizje Kłosa mają rys infernalny, zjawiają się w nich stwory iście diabelskie i chyba nie przypadkiem alkohol określany jest mianem demona” – czytamy w posłowiu Macieja Urbanowskiego
Wtedy jaśniejszy wydaje się być sens motta umieszczonego na początku, fragmentu pochodzącego z hymnu „Święty Boże, święty mocny” Jana Kasprowicza, będącego apostrofą do Szatana. Bo głośna powieść Stanisława Rembeka (1901-1985), o której ekranizację rywalizowało kilku reżyserów, a wygrał ostatecznie (2000) Andrzej Wajda przyciągała czymś więcej niż kronikarskim, mimetycznym weryzmem. Historia prymitywnego policjanta „granatowego”, okupacyjnego kolaboranta, osobnika agresywnego, folksdojcza, ucieleśnienie pospolitości i „banalności zła”, nałogowego alkoholika, na którego za jego bestialstwo podziemie wydaje wyrok śmierci, w finale wykonany, okazuje się bowiem przy należycie wnikliwym czytaniu – moralitetem, i to moralitetem nie tylko świeckim, ale także nasyconym aspektem religijnym. Zaznacza się on pojawianiem się „akcesoriów” religijnych, wnętrza kościoła, rytuału mszy, obrazów i rzeźb religijnych. A matka Kłosa nazywa go w pewnym momencie Judaszem. Tkwią one niczym obce ciała w błocie „nieludzkiej ziemi”. Tym sposobem okupacja jawi się jako fragment „odwiecznej walki Boga i Szatana” o ludzką duszę. Do tego dochodzi mroczny koloryt utworu W wymiarze moralitetu świeckiego rozwiązanie jest jedynie możliwe: kara śmierci za zbrodnie. W wymiarze religijnym w moralitecie Rembeka jest miejsce na szukanie w Kłosie człowieczeństwa i lepszego sensu w oblepiającej go magmie zła, nadziei na katolickie odkupienie. Jerzy Płomieński i Zygmunt Lichniak widzieli w „Wyroku” rewers problematyki conradowskiej, studium niewierności jakimkolwiek zasadom. Zamiast szczytów samotnego heroizmu – całkowite dno upadku człowieka. Jednym z „bohaterów” powieści zdaje się być alkohol, nie rekwizytem, lecz właśnie jedną z postaci. Jacek Bocheński nazwał nawet „Wyrok”, raczej niesprawiedliwie i przesadnie, „pijacką plotką o okupacji”. Z lektury powieści wyłania się jednak przy okazji dodatkowy aspekt. Obecne wydanie daleko odbiega od pierwszej wersji, z powodów głównie cenzuralnych. Z noty edytorskiej przygotowanej przez Macieja Urbanowskiego wynika jak radykalnym przemianom podległa ten utwór w kolejnych redakcjach. I lektura porównawcza tych kilku wersji dodatkowo odsłania intencje – nie tylko cenzury, ale także pisarza. Wydaje się, że w kolejnych wersjach Rembek dążył do nadania utworowi waloru uniwersalnego, wzmocnienia jego moralitetowej formuły. Dopiero w trzeciej wersji znalazł się następujący, finalny akapit, wieńczący scenę pogrzebu Kłosa: „Patrzyliśmy na tę scenę bez najlżejszego szmeru czy poruszenia. (…) Wszystkie twarze były stężałe, wszystkie serca zamknięte. Napełniały je przecie najstraszniejsze nieszczęścia, jakie pycha i złość szatańska zdołały rozplenić się na naszej nikczemnej i smutnej planecie”. Zamknięta w nawiasach, tworzonych przez hymn Kasprowicza na początku i biblijnym, starotestamentowym, hiobowym passusem w finale, powieść Rembeka nabrała jeszcze szerszego duchowego oddechu i wymiaru.
Stanisław Rembek – „Wyrok na Franciszka Kłosa”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. , ISBN 978-83
—
Watykan a Holokaust. Jaka jest prawda?
Sprawa stosunku Watykanu do zagłady Żydów podczas II wojny światowej jest od dziesięcioleci należy do ważnych kwestii moralno-politycznych związanych z tym okresem od roku 1963. Wtedy to na deskach teatru w Berlinie wystawiono sztukę Rolfa Hochhutha „Namiestnik” („Der Stellervertretter”), będącą oskarżeniem Watykanu o kompletną, graniczącą realnie ze współdziałaniem, obojętność wobec Holokaustu. W 1966 roku sztuka miała swoją premierę na scenie Teatru Narodowego w Warszawie w reżyserii Kazimierza Dejmka, w doborowej obsadzie aktorskiej. Autor „Biura papieża” Johan Ickx twierdzi we wprowadzeniu, że „dzieło to zostało obmyślone i sfinansowane przez sowieckie służby”. Niestety, nie przywołuje na to żadnego dowodu (choć drobiazgowo dokumentuje zagadnienia nieporównywalnie mniejszej wagi), co osłabia jego tezę, ale też nie oznacza, że nie jest to możliwe. Autor, kierownik tych archiwów, oparł swoją prace na dokumentach przechowywanych w Watykanie i jest ona próbą rehabilitacji Stolicy Apostolskiej, uwolnienia jej od oskarżeń. Możliwość ich ujawnienia stworzyła decyzja papieża Franciszka z marca 2020 roku o udostępnieniu badaczom archiwów z czasów pontyfikatu Piusa XI (1939-1958).
„W życiu wydawcy rzadko zdarza się okazja, by opublikować dzieło o równie wielkim znaczeniu historycznym, stanowiące ważny etap poszukiwań prawdy o roli, jaką odegrał Kościół katolicki w obliczu absolutnego zła” – czytamy we wstępie do wydania francuskiego. Rzeczywiście, Ickx dokonał nawet nie benedyktyńskiej, ale wręcz herkulesowej pracy. Przekopał się (wypada założyć, że przy pomocy współpracowników) przez milion siedemset tysięcy dokumentów. „W tym jedynym w swoim rodzaju dokumencie, który nie pretenduje do bycia wyczerpującym, Ickx przedstawia nam wielką historię przez pryzmat indywidualnych i emblematycznych losów, w których przejawiają się rozbieżności opinii istniejących w łonie Watykanu. Zaprasza czytelnika do tajemniczego świata kurii rzymskiej, która z racji dyplomatycznego i poufnego charakteru przekazywanych informacji często posługuje się językiem niezrozumiałym dla laika”. To ważne stwierdzenie. Autor tych słów przyznaje bowiem, że „w łonie Watykanu” istniały rozbieżne opinie odnośnie stosunku do zagłady Żydów. Już samo to wskazuje, że oskarżenia Watykanu o obojętność w stosunku do żydowskiej tragedii, choć być może w pewnych aspektach przesadzone, nie wyłoniły się z próżni. Być może było tak, że część aparatu optowała za pomocą Żydom, a część była jej przeciwna. W 1944 roku główny rabin Palestyny podziękował Piusowi XII za „pomoc jego braciom i siostrom” i ten list na pewno należy brać pod uwagę. Jednak także ezopowy język dokumentów watykańskich nie ułatwia dochodzenia do prawdy. Niebagatelną wątpliwość może budzić też fakt, że interpretacji dokumentów podjął się pracownik archiwów watykańskich, co niekoniecznie musiało sprzyjać jego bezstronności. Lektura „Biura papieża”, choć fragmentami frapująca, nie jest łatwa. Nie jest to historyczny esej, lecz gęste od faktów, dat, nazwisk „sprawozdanie” z zasobów dokumentalnych. Nie jestem zawodowym historykiem, a tym bardziej specjalistą-archiwistą. Nie jestem więc w stanie ocenić dokumentalnej rzetelności tej pracy i wniosków wynikających z analizy dokumentów. Rekomenduję jej lekturę jako frapującą konfrontację z tematem, który był dotychczas znany jedynie z popularnej publicystki historycznej. Warto przy tym pamiętać, że francuski edytor „Biura papieża” nazwał książkę „ważnym etapem poszukiwań prawdy o roli, jaką odegrał Kościół w obliczu absolutnego zła”. I tego się trzymajmy.
Johan Ickx – „Biuro papieża. Pius XII i Żydzi”, przekł. Grażyna Majcher, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, str. 494, ISBN 978-83-8196–379-4
—
Literatura klasy high w stylu pop
Pierwsze moje skojarzenie przy tej lekturze, to osobliwe fantasmagorie Stefana Emersona w rodzaju „Wykładów profesora Maaa”. Przypomina mi się też podobnie skonstruowana książka o historii filozofii, nie pamiętana przeze mnie z nazwiska autora i z tytułu w której podobnie swobodna gra skojarzeń stanowi o jej uroku i wartości. A ta wartość polega przede wszystkim na przybliżeniu fragmentów kultury wysokiej w taki sposób by była ona – przynajmniej do pewnego stopnia – szerszej publiczności czytającej niż tylko jej najbardziej elitarna, a więc siła rzeczy nieliczna część. To być może jedyny sposób na jej jakie takie rozpowszechnienie, bo elitarne kanały uniwersyteckie i edytorskie temu nie sprzyjają, przeciwnie, utrwalają jej uwięzienie w getcie elitarności.
Książeczka (bo rzec jest nieobszerna, na godzinę intensywnej lektury) Gruzina Beki Adamaszwilego napisana została swobodnie, z subtelnym poczuciem humoru, bez dbałości o jakiś pedantyczny porządek narracji, a być może nawet z dbałością, by takiego porządku w niej nie było. Autor puścił swobodnie wodze swojej wyobraźni. Nawet narrator jest właściwie nieokreślony, to jakiś pan, paruzjalnie nazwany Memento Mori, ale i to nie jest pewne. Już na pierwszej stronie pojawia się „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, po które to dzieło ów jakiś nie do końca określony narrator (nazywa się on niby „Śmierć”) sięga w bezsenną noc. A później już po calej książeczce rozchodzą się dymy ze światowej literatury, głównie klasyki literackiej. Dziesiątki nazwisk pisarzy i tytułów (Hemingway, London, Szekspir, Conan Doyle, Samuel Becket (ten w parodii jego „Czekania na Godota”, który, oczekiwany przez Estragona i Vladimira, długo nie przybywa, bo „są korki”), Goethe, Kafka, Cervantes, Astrid Lindgren, Virginia Woolf, Oscar Wilde, Prosper Merimée, Cormac McCarthy)) pojawiają się w swobodnych, lekkich skojarzeniach, dygresjach. Niektóre nie nazwane wprost, jak Michaił Bułhakow, Alfred Döblin czy Tennesee Williams w takim oto passusie: „Virginia przeszła szybko przez Aleksanderplatz i stanęła przed torami. Poczekała aż przejedzie tramwaj zwany Pożądaniem. Odkąd niezdarność Annuszki…”. Pojawiają się też postaci historyczne, od Czyngis Chana po Hitlera i dużo refleksów popkultury.
„Skoro sztuka jest, jak mówią, odbiciem życia, to powinno być w niej dużo paplaniny, pustosłowia i ględzenia” – powiada pan Martin w parodii sztuki zatytułowanej „Rozenkrantz i Guildenstern są w innej sztuce”. I książeczka Adamaszwilego jest trochę taką „paplaniną i ględzeniem”, ale w wersji inteligentnej, błyskotliwej, pouczającej. Rekomenduję tę lekturę, zwłaszcza tym, którzy może i chcieliby sięgnąć po „literaturę wysoką”, ale nie mają śmiałości lub determinacji by to uczynić. Brak mi tylo autora słodkich, barwnych ilustracji, trochę przypominających rękę Bohdana Butenko, a nieco nawiązujących do ilustratora „Małego Księcia” de Saint-Exupery.
Beka Adamaszwili – „W tej powieści wszyscy umierają”, przekł. Magda Nowakowska, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2022, str. 189, ISBN 978-83-965236-2-4
—
48 godzin
„Czterdzieści osiem godzin z życia czterech uchodźców ubiegających się o azyl we Włoszech o azyl. Za nimi jest droga przez połowę Afryki i Morze Śródziemne, długa i niebezpieczna. Teraz tkwią zawieszeni między nadzieją, że ich prośba o azyl zostanie przyjęta, i lękiem przed jej odrzuceniem… Babukar, Ousman, Yaya i Robert – dwóch z nich czeka na pierwszą rozprawę przed komisją, jeden odwołuje się do sądu cywilnego, bo jego wniosek nie został zaakceptowany, tylko Babukar uzyskał ochronę humanitarną. Przez pewien czas może żyć bez strachu, dlatego zawsze idzie przodem…”.
Niewielka powieść włoskiego autora to refleks wydarzeń sprzed kilku lat – masowej imigracji Afrykanów przez Morze Śródziemne, w tym losów wyspy Lampedusa. Napisana zajmująco, lekko, wartko. Interesująca lektura dla tych, którzy lubią czytać książki o świeżych jeszcze zdarzeniach, takich które ciągle są tematem doniesień medialnych.
Giovanni Dozzini – „Babukar szedł przodem”, przekład Aleksandra Sroka-Kulma, Wydawnictwo Widnokrąg, Piaseczno 2022, str. 158, ISBN 978-83-965236-4-8
—
Jeż
„Góry to idealna sceneria dla mrocznej zagadki. Monumentalny charakter samego miejsca, mglista atmosfera i mało przystępni mieszkańcy – to właśnie te elementy najczęściej tworzą klimat dobrej intrygi kryminalnej. Nie inaczej jest w przypadku powieści Agnieszki Jeż – „W cieniu góry” to książka otulona smakiem niedopowiedzianego zła, bezsprzecznie frapująca, nieprzejrzysta i budząca regularnie jawną grozę. A przy tym świetnie oddająca głębię górskiego krajobrazu. Ta historia to przede wszystkim piękna rekonstrukcja górskiego otoczenia. Autorka przenosi odbiorcę do małej wsi w Beskidzie Niskim, gdzie zamordowana zostaje kochanka dziennikarza Stryjkowskiego. Czytelnik towarzyszy bohaterce w ostatnich chwilach jej życia, okazuje się wręcz jedynym świadkiem morderczego w skutkach zdarzenia, dostrzega ogarniający Karolinę strach, czuje zbliżającą się do niej bezradność i wreszcie widzi, że koniec jej życia to brutalny początek zaproponowanej tu zagadki kryminalnej. Ten wstęp jest wizualnie naprawdę imponujący. Intryga w odczuciu jest gęsta i złożona, nieustanie pojawiają się nowe podejrzenia, ale jednocześnie poszerza się zakres możliwych rozwiązań. Tym samym odbiorca uważnie przygląda się poszczególnym scenom, szuka w nich ewentualnych korelacji, zachłannie odkrywa też lokalne fakty historyczne, które fenomenalnie wzbogacają wizerunek całej powieści. Dzika natura, srogość górskiego otoczenia, przenikliwa aura mglistego lasu i wreszcie szczelnie zamknięta społeczność – tak zarysowana atmosfera doskonale zgrywa się z kryminalnym podłożem prowadzonej sprawy, nadaje jej tajemniczości i znacząco wpływa na wzrost napięcia. Czytelnik nieśpiesznie nasyca się miejscem, szuka też pewności w wypowiedziach bohaterów, wyraźnie chce wiedzieć, komu tak naprawdę może tu zaufać. Ta niepewność to jeden z największych atutów tej historii. Samo zakończenie zdaje się być natomiast aż nadto otwarte, pozostawia odbiorcę z trudną do zidentyfikowania dezorganizacją myśli, nie dostarcza też wyjaśnienia dla użytej w zbrodniach symboliki – autorka odpowiada zatem na pytanie „kto?”, nie odpowiada natomiast „dlaczego?”, ewidentnie zachęcając odbiorcę do samodzielnej interpretacji zaistniałych zdarzeń. Urzekający tajemniczą surową aurą, przerażający w treści zdarzeń fabularnych – dokładnie takie wrażenia pozostawia po sobie kryminał Agnieszki Jeż. Otulona górską scenerią zbrodnia, zaszyte w kanwie niedopowiedzenia śledztwo i wreszcie przeszywający grozą klimat zamkniętej społeczności – „W cieniu góry” to świetnie zlokalizowana intryga, niewątpliwie wciągająca, mroczna i zatrważająca. Świadomie prowadząca do finalnego chaosu myśli. Chociaż samo zakończenie nie dostarcza wszystkich odpowiedzi, zagadka zachęca do drapieżnego pochłaniania kolejnych stron. Książka idealna dla miłośników mglistych powieści kryminalnych”.
Agnieszka Jeż – „W cieniu góry”, wyd. Luna, reprint wyd. Marginesy, Warszawa 2022, str. str. 351, ISBN 978-83–67157-62-9